Bolek Schrödingera i puszka Generałowej

Drodzy czytelnicy, zabiorę was za chwilę na wycieczkę poza świat widzialny, słyszalny i macalny.
Nie dlatego, że w naszej przestrzeni rzeczywistej nie ma nic ciekawego, bo każdy widzi, że wręcz przeciwnie. Jest ciekawie nie do wytrzymania.
Najpierw jednak popatrzmy na zdarzenia w sposób tradycyjny, czyli zgodny z doświadczeniem i intuicją:
Generałowa Maria Kiszczak, wszedłszy drogą spadku po mężu w posiadanie współczesnego odpowiednika puszki Pandory, zorientowała się, że brakuje jej gotówki na najpilniejsze potrzeby.

(Najpilniejszą z potrzeb – jak sama oświadczyła – jest postawienie pomnika zmarłemu mężowi. Może chodziło jej o nagrobek, ale słowo użyte przez nią – słyszałam – brzmiało „pomnik”.)

Jak wieść prastara niesie, pani Pandora (którą wszak Zeus zesłał na ten padół jako karę dla krnąbrnej, pysznej i bezczelnej ludzkości) otrzymała w posagu pewną puszkę z paskudztwami. Otworzyła ją ochoczo, czym narobiła strasznego bałaganu.
Pani Generałowa natomiast postanowiła wykorzystać wdowie wiano w bardziej merkantylny sposób, gdyż od czasów Pandory ludzkość nieco się rozwinęła w obszarze sprytu. Skoro można sprzedać zawartość żeby podreperować budżet pomnikowy, to czemu robić zamieszanie za darmo?

Puszka Generałowej zawiera dokumenty operacyjne tajnych służb PRL, czyli tak zwane kwity. Najgorętszy towar z puszki to kwity na Lecha Wałęsę, mające udowodnić, że nasz mąż stanu, noblista, ikona i bohater narodowy to tajny współpracownik Bolek, donosiciel opłacany przez Służbę Bezpieczeństwa.

Paskudztwo, prawda?
Nie wiem, czy sama Pandora nie zawyłaby z rozpaczy nad puszką Generałowej.
Może rzuciłaby się własnym ciałem na wątłe kartonowe wieko, by nie dopuścić tam hordy historyków złaknionych prawdy.
Oraz watahy wrogów, pragnących z całej siły poniżenia Wałęsy.
Oj, jaki bałagan się zrobił.

A nad tym wszystkim przetacza się tuman żałosnej groteski:
Aby postawić pomnik Kiszczakowi, Generałowa musi stać się sprawczynią obalenia posągowego mitu Wałęsy.
Toż to materiał na rap-operę o wymiarze greckiej tragedii!
Posłowie Kukiz i Liroy mogliby opracować stronę muzyczną, a posłanka Pawłowicz libretto.

Ale jeszcze nie czas na sublimację napięcia moralnego w sztukę.
Na razie w powietrzu fruwają emocje w postaci wyzwisk, wypominków, insynuacji i innych form przedstawiania własnej opinii.
Na drugim biegunie lokują się zapewnienia o dozgonnej miłości i czci, nieważne co z tej puszki wypełznie i czym będzie zalatywało.

Sami widzicie, kochani czytelnicy, że warto przenieść się na chwilę do miejsca, w którym można zyskać wolność od przymusu ustalania co jest, a co nie jest grane.

Świat na poziomie kwantowym to obszar wytchnienia dla umysłu węszącego za prawdą absolutną i ostateczną.
Dodatkowy bonus kwantowej wycieczki to pobudzenie kory mózgowej do wysiłku, co – jak ustalili amerykańscy naukowcy – owocuje poprawą zdrowia i nastroju.

I jeszcze jedno – myślenie pochłania sporo kalorii, czyli odchudza. Oczywiście rzecz zależy od intensywności i jakości myśli. Mechanika kwantowa działa na tkankę tłuszczową jak podnoszenie ciężarów i bieg maratoński jednocześnie. (Koneserów teorii kwantowej przepraszam za wprowadzenie niezbędnych uproszczeń.)

Najwdzięczniejszym obiektem w eksperymentach myślowych służących opisaniu świata kwantowego jest pewien bezimienny kot zamknięty w pudełku razem z dawką śmiertelnej trucizny. Dopóki nie dowiemy się, czy kot pożarł truciznę, uznajemy go arbitralnie za tak samo żywego jak i martwego.
Bezimienny, nieznanej płci kot, zwany od nazwiska swego kwantowego oprawcy „kotem Schrodingera” pozostanie na wieki żywomartwy, o ile nie otworzymy pudełka. Aby rzecz zalegalizować na gruncie matematyki, należało pilnie wprowadzić trzecią wartość logiczną: obok „prawda” i „fałsz” pojawia się jak najbardziej równoprawny stan „nierozstrzygnięty”.

Luzacki świat na poziomie kwantowym jest pełen kwestii nierozstrzygniętych i nikt nie robi z tego problemu.

Niech was nie wprowadzi w błąd powierzchowne podobieństwo pudełka Schrodingera i puszki Generałowej.
To są dwie różne rzeczywistości.
W puszce Generałowej mogą być obiekty prawdziwe lub sfałszowane w dowolnych proporcjach, ale nie mogą być jednocześnie prawdziwe i fałszywe.
Każdy świstek może być esbecką atrapą albo świadectwem czyjeś decyzji i prawdziwą opowieścią o człowieku.

Tymczasem mam przeczucie, że prawdziwy TW Bolek tkwi wraz z pulą judaszowych srebrników w pudełku Schrodingera w pozycji logicznej „nierozstrzygnięty”.

Jeśli o mnie chodzi, to może tam zostać wraz z tym nieszczęsnym żywomartwym kotem na wieki.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 8/2016

Syndrom chodzącego nieboszczyka

Dawno, dawno temu neurolog Jules Cotard, badając pacjentkę wpadł na trop dziwnego zespołu objawów, które nawet największemu stoikowi mogą zjeżyć włosy na głowie. Niezdrowa dama, w historii medycyny znana jako panna X, uważała się za martwą.
Będąc – we własnym przekonaniu – gnijącym trupem, zaprzestała wszelkiej aktywności, nie jadła nawet i nie piła.
Paradoksalnie – skoro umarła, to mogła uznać się za nieśmiertelną, zatem nie musiała już bać się śmierci. Pozostało jej bać się życia. To nielogiczne, ale czy ktoś odważy się wymagać logiki od szalonego umysłu?

Jak to jest przyjęte w nauce, opisany zbiór objawów nazwano od nazwiska odkrywcy. I chociaż to bardzo rzadka przypadłość, od czasów panny X wykryto wiele przypadków syndromu Cotarda.

Niech was nie zmyli ten wstęp, bo to – wbrew pozorom – nie jest apolityczny felieton w typie medycznego thrillera.

To jest dreszczowiec jak najbardziej polityczny, choć niekoniecznie poprawny.

Przykro to pisać, lecz stało się – nic już nie jest apolityczne, nawet ziewnięcie w czasie przerwy na reklamę.
Nawet szalik kibica, różaniec dewotki czy krzyżyk na drogę.
Wszystko jest polityczne.
Choć niekoniecznie poprawne.

Na skutek upartyjnienia rzeczywistości doszło do absolutnego upolitycznienia tejże.
Ba! Nawet świat wirtualny, czyli internety politycy próbują (na razie bez skutku) wpakować w ciasne ramy partyjno-ideologicznej nadkontroli i powszechnej inwigilacji. Niedoczekanie!

W tej sytuacji nie powinno nas dziwić, że syndrom Cotarda, czyli zespół chodzącego trupa też się za chwilę nieco upolityczni. Zamierzam bowiem przypisać tę przypadłość jednej z naszych partii.

Od razu zgadliście, której?

Oczywiście, macie rację, to właśnie Platforma Obywatelska doznała tej przedziwnej a straszliwej demencji.
Nie do końca jest dla mnie jasne, czy jest to syndrom dotykający wszystkich członków indywidualnie (może w różnym nasileniu) czy też przypadłość ma charakter zbiorowy i objawy rozkładają się z demokratyczną równością. Nasilają się pytania zaniepokojonych obywateli: Gdzie jest Platforma?
Co z tą Platformą?

Ano, stało się. Platforma zapadła na syndrom Cotarda.
Porusza się krokiem zombie, bladość pokryła jej lico, oko zieje pustką, a usta zasznurowane na amen.
A skoro ta partia, dziś już opozycyjna, uważa się za nieżywą, to co nam, obywatelom pozostało?
Popatrzmy przez chwilę z góry: obywatelskość ma się za trupa, choć nim nie jest. Czy jest po drugiej stronie tego równania jakaś formacja, którą wszyscy uznawali za nieboszczyka, a okazała się żywotna jak owsiki?

Wróćmy do naszej rzekomo martwej Platformy Obywatelskiej.
Szkoda dla was dobrej nazwy, naprawdę. Obywatelskość to jedno z najlepszych słów, jakie zna polityka.
Żeby stać się członkiem tej partii nie trzeba się nijak określać. Nie musisz być prawy, sprawiedliwy, nowoczesny, nie musisz być razem. Nazwa nie niesie w świat jawnych odniesień lub ukrytych aluzji do nazwiska przywódcy ni czyjejkolwiek orientacji seksualnej, religii, poziomu umysłowego bądź aktualnej płci.

Wystarczy być obywatelem, bez dodatkowych warunków.

No ale co z tego, skoro ta siła polityczna sama siebie utrupiła?

Medycyna, w poszukiwaniu przyczyn zespołu Cotarda sięga ku głębinom psychiki, przyglądając się szczególnie kwestiom poczucia winy. Osobnik cierpiący na żywotrupość często uważa się na grzesznego, pokutującego, obciążonego winą nie do odkupienia.
Zaryzykuję pytanie:
Czy to właśnie splątało i sparaliżowało Paltformę?

Bo jeśli tak, to wszystko jasne, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka.
Panie i panowie, z sumieniem nie da się wygrać, chyba, że jest się klinicznym socjopatą. Trudno byłoby zebrać tylu socjopatów na jednej platformie, zatem można roboczo twierdzić, iż ludzie tworzący tę partię posiadają sumienia.
Ujrzeć konsekwencje swoich ośmioletnich starań i natychmiast zmienić się w chodzącego nieboszczyka na skutek dojmującego poczucia winy?
No patrzcie, coście narobili!

To dręczące, a przecież raczej nieuświadomione zapalenie sumienia jest przecież adekwatne. Wasza „niewidzialna ręka rynku” okazała się lepką łapą złodzieja i aferzysty.
Obywatelskość zastąpiliście celebrytyzmem, a solidarność międzyludzką – gloryfikacją cwaniactwa i oszustwa w białych rękawiczkach.
Pierwsze słowa waszej podręcznej ewangelii brzmiały: Chciwość jest dobra.
Te słowa mają potężną moc, siłę tak straszliwą, że udało się wam zmienić wszystkich (nawet starców i niemowlęta) w chodzące targety marketingowe.

Panie i panowie, wy tam włóczycie swoje nieżywe cielska po salonach i zagranicznych uczelniach, a nam tu będą wprowadzać cenzurę do teatrów!
Udało się wam tak zdemoralizować i zepsuć ten kraj, że rzesze zwykłych ludzi zapragnęły prawa i sprawiedliwości.
A sposób w jaki te dwie wartości (często ze sobą sprzeczne) zostaną wprowadzone, wszystkich nas zamieni w zombie z partyjną legitymacją PiS przytwierdzoną na stałe do czoła na znak prawdziwej polskości.

Więc – szanowne trupy – niech wam zagra Pobudka Obywatelska; czas brać się do roboty i sprzątać ten bałagan.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 4/2016

ONI

Na wstępie zdefiniujmy z grubsza tych, o których będzie mowa, czyli onych. Tytułowi ONI to nie tylko aktualni oni, ale też ci, którzy byli onymi przed tymi, o których dzisiaj mówimy oni. I tamci oni przed nimi. A także, niestety, oni, którzy nastąpią po bieżących onych. Łatwe do przyswojenia, prawda? Może jeszcze łatwiej będzie zapamiętać, gdy oskubię to wszystko techniką redukcji do dwóch ostatecznych twierdzeń:
1. Oni są wieczni i są wszędzie.
2. Oni to nigdy nie jesteśmy my.

Można jeszcze dorzucić twierdzenie trzecie:
3. Oni zawsze decydują o nas, chociaż to my lepiej wiemy co jest słuszne i prawe, i dobre, i sprawiedliwe.

Mając tak poręczne narzędzie do rozpoznawania onych, możemy pokusić się o kilka charakterystyk.
Nie wiem, czy przychodzą wam do głowy podobne bezeceństwa i herezje, ale z doświadczenia wiem, że umysły pokrewnych dusz bywają podobne. Pokrewnym duszom zatem dedykuję ten felieton choć przecież inni też mogą sobie przeczytać. Jest on bowiem niczym więcej (acz i niczym mniej) niż próbą sformułowania odpowiedzi na dręczące mnie pytania.
Niech to będą przy dzisiejszej okazji raptem dwa skromniutkie pytania, a to, czy zdecyduję się postawić ich więcej, będzie zależało.
Od… mniejsza z tym.

Pytanie numer jeden:
 Dlaczego wszyscy oni wykazują takie radosne przywiązanie do obrzucania innych (a w  szczególności tych z przeciwnego bieguna ideologicznego) gównem?

Moja odpowiedź:
Ponieważ to są (mniej więcej) demokratycznie wybrane, starannie wyselekcjonowane (w rozumieniu selekcji naturalnej), najlepsze, najbardziej wartościowe osobniki i osobniczki.
To są prawdziwe intelektualne alfy (i omegi), liderzy umysłowego rozwoju.
Oni muszą to robić, muszą tym słownym gnojem ciskać, ponieważ tak właśnie czynią najwartościowsze egzemplarze człowieka rozumnego.
 
A wszystko przez te geny.
Tak, to przez cholerne nici DNA wszystko się stało.
 
A teraz będzie dowód, jak zwykle naukowy:
Badacze z uniwersytetu Emory, USA, odkryli, że te osobniki, które najczęściej bawiły się rzucaniem odchodami, przewyższały inteligencją resztę grupy.
 
Spokojnie, spokojnie oni badali szympansy!
Ale w tym miejscu warto przypomnieć, że nasze ludzkie i szympansie DNA wykazuje grubo ponad 98% zgodności.

Naukowcy z Emory odkryli,  że funkcje motoryczne i językowe tych małp, które najczęściej rzucały fekaliami, były nadzwyczajnie rozwinięte.
I najważniejsze:
Małpy rzucające odchodami najchętniej i najczęściej, są… bardziej uspołecznione.
No i co?
Łyso nam?
Dalej zamierzamy narzekać na zdziczenie obyczajów w polityce?
Raczej cieszmy się, żeśmy zawsze wybierali tych najlepszych!

A teraz drugie pytanie:
Skoro oni są tak predestynowani do rzucania fekaliami, to dlaczego z drugiej strony tak łatwo obrażają się o byle co?

Tu odpowiedź jest mniej naukowa, bardziej zaś intuicyjna i dedukcyjna.
Otóż te najlepsze z najlepszych wyłysiałe i odziane w garnitury małpy (w tym miejscu przepraszam kreacjonistów za apodyktyczny darwinizm, ale musicie wiedzieć, że jest on zgodny ze współczesną myślą teologiczną) są nie tylko superinteligentne, ale też nad wyraz wrażliwe.
Ego mają wybujałe, toteż obrazić onych łatwo.
Gdy jakiś z pozoru przeciętny człekokształt staje się nagle onym, nie tylko inteligencja mu tryska z uszu, ale także swoista nadwrażliwość i straszliwa godność osobista.

Weźmy pierwszy z brzegu przykład:
Minister Ziobro obraził się ciężko na sędziego Rzeplińskiego, że ów Rzepliński zwrócił się do niego per „panie Zbyszku”. I chociaż wypowiedział to imię dużą literą, chociaż wypowiedział je prawidłowo i nie pomylił Zbyszka z jakimś poślednim Zdziśkiem czy innym Miśkiem, dokonał – jak się okazuje – obrazy majestatu.
Tak wielkiej, że nawet ci, którzy są po jego, Rzeplińskiego stronie i po stronie Trybunału, strofują go za lekkomyślną nieprawomyślność. I wytykają w mediach, że lepiej by było okazać więcej szacunku i żeby ten szacunek był wyższej jakości, niż taki, który płynie z samego gołego imienia Zbyszek.
W tym miejscu aż się prosi, żeby zacytować Gombrowicza („Trans-Atlantyk”), z dedykacją dla wszystkich onych, którzy kiedykolwiek się obrazili lub w przyszłości mogliby się obrazić:

„Zachowaniem i układem swoim niezwykły wzgląd na wysoką godność swoją wykazywał i każdem swem poruszeniem honor sobie świadczył, a tyż i tego z kim mówił sobą silnie bez przerwy zaszczycał, że już to prawie na kolanach z nim się rozmawiało”.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 1/2016

Znerwicowana Panna Demokracja

Przypomnę wam, drodzy czytelnicy, pewną kłopotliwą właściwość porządku zwanego demokracją. Ta wątłej postury, wiecznie usmarkana i podatna na wszelkie ustrojowe infekcje Panna Demokracja ma zdolność zrodzenia własnego przeciwieństwa.

Poród  może być całkiem bezkrwawy i bezbolesny. Krew i ból przychodzą później, gdy zrodzony demokratycznie potworek osiąga względną dojrzałość.
Patrzcie i podziwiajcie: wystarczą jedne wolne wybory, żeby skołowana, pozbawiona piątej klepki Panna Demokracja wydała na świat Sukę Dyktaturę, a następnie popełniła harakiri ze wstydu.

W odróżnieniu od chwiejnej i chorowitej Panny Demokracji, Suka Dyktatura jest bydlęciem silnym, zdrowym i odpornym. Apetyt jej dopisuje i – na początku pożarłszy swoją matkę – stopniowo pochłania wszystko, co najlepsze.
Wsysa jednym haustem wszelkie światło; odtąd wielbicielom wolnej myśli pozostaną zduszone szepty w mroku.

Ciiicho sza, bo po nas przyjdą.

Taki schemat aż się prosi o postawienie filozoficznego pytania.
Oto ono: Czy wyłonienie dyktatora w demokratycznych wyborach jest zwycięstwem, czy klęską demokracji? 
Nadążacie za tą przewrotną myślą?

Nie, nie! To, co tutaj piszę nijak się nie odnosi do bieżącej sytuacji na polskiej scenie społeczno-politycznej.
Przecież myśmy nie wybrali żadnego dyktatora i nie o to nam chodziło.

Weźmy naszego prezydenta – no jakiż tam z niego dyktator?
Wykształcony, elegancki, językami władający pan doktor nauk prawnych.
Że też nikogo w swoim czasie nie zaniepokoiło, że w kampanii prezydenckiej państwo Dudowie wyglądali jak klony Francisa i Claire Underwoodów!
No dobrze, nie wszyscy oglądają House of Cards. Zresztą koniec końców okazało się, że nasz underwoodopodobny polityk nie jest żadnym władcą marionetek, tylko pacynką.

I teraz mamy sytuację jak w tym obrzydłym wierszydle Majakowskiego, które kazano mi recytować na akademii pierwszomajowej w 1971 roku na korytarzu szkoły podstawowej w Sczezłem Kościelnym: „Mówimy partia – a w domyśle Lenin”.

Mówimy Duda, a w domyśle Kaczyński.

Tym, którzy leją gorzkie łzy, pogrążeni w żałobie po odchodzącej Pannie Demokracji, dedykuję opowieść o papudze Javi.
Była ona ptaszydłem cudnej urody, niby ożywiona i zaklęta w ptaka tęcza.
Na początku wszyscy się nią zachwycali i powtarzali „kochamy papugę, śliczna papuga, nasza papuga, wiwat papuga”.  Niestety, poza tymi czczymi zachwytami nikt nie miał ochoty zajmować się ptakiem.
Wiecie, ta cała brudna robota: wyczyścić klatkę, zadbać o to, żeby ptak był syty i napojony.
Papuga czasem skrzeczała, czasem wykrzykiwała wulgarne słowa.
Miała też swoje humory, jak przystało na byt godny i głodny hołdów.

Stopniowo słabł więc zachwyt, a rosło znużenie wielbicieli papugi. Wszyscy bowiem pragnęli napawać się pięknem tęczowych piórek, lecz nie było chętnych do sprzątania papuzich kup.
Piękno też stopniowo spowszedniało i stało się niewystarczające.

Papuga boleśnie odczuwała ten brak miłości.
Jak to, jak to, jak to? – zadawała sobie pytanie.
Czyż nie jestem wciąż piękna?
Czy nie daję innym radości?
Dlaczego mnie zostawiają samej sobie, odtrącają, gdy ja nadal ich pragnę i potrzebuję?

Nikogo nie obchodziły dylematy ptaka, więc papuga zrobiła jedyną rzecz, która mogła jeszcze wstrząsnąć zatwardziałymi sercami: oskubała się z piór.
Wszędzie, gdzie zdołała dosięgnąć dziobem, stała się łysa. Tylko barwny łepek przypominał, jak piękną niegdyś była ptaszycą.

Nie wymyśliłam tej historii. Wpiszcie sobie w Google frazę znerwicowana papuga, a ujrzycie na własne oczy skutki zaniedbania. Jest nawet szczęśliwe zakończenie – ptaka adoptowano z zamiarem przywrócenia mu piękna przez otoczenie miłością.

(Miłość można wyrazić tylko w jeden sposób: dbając o jej obiekt.)

Więc, panie i panowie, powiem wprost, bo inaczej się nie da: Nasza Panna Demokracja jeszcze nie wyzionęła ducha, ale już wyskubała sobie wszystkie pióra.
Stało się to w czasie, gdy spaliśmy słodko, powtarzając tę mantrę, że w 2015 roku nie jest (chyba) możliwe wprowadzenie dyktatu jedynie słusznej ideologii, cenzury i samowładztwa.
Bóg raczy wiedzieć, skąd nam się wzięło to naiwne przekonanie.
Nawet papugi wiedzą, że u pozbawionych perspektyw, porzuconych przez syte elity ludzi wszystko jest możliwe, łącznie z samooskubaniem.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 49/2015

Na siedząco

na_siedzaco

Oto siadam.
Nie lubię siedzieć. Uprzejmie proszę, aby wynaleziono taki przyrząd, który umożliwi pisanie w ruchu.
Dla mnie jedyny sensowny ruch to chodzenie.
Na nogach.
Po ziemi.

Jeżeli dostępuję jakiegoś oświecenia, to zawsze w ruchu, nigdy siedząc. Z mojego punktu widzenia przemieszczanie się autem (wozem drabiniastym, pociągiem, samolotem) to nie jest prawdziwy ruch. No cóż to za ruch, skoro ja pozostaję w bezruchu? Rower. W zasadzie spełnia moje osobiste kryterium bycia w ruchu, ale nie do końca. Przez siodełko, jeśli chwytacie, co mam na myśli. Zresztą nie mam sprawnego roweru. Dlatego chodzę, chociaż gdybyście mnie zapytali dokąd zmierzam, to potrafię rzec tylko: tam, dokąd wszyscy zmierzamy.
Idę na swój własny sposób, wlokąc się noga za noga.
Żadnych nordyckich łol-kingów, marszobiegów, dżoł-gingów z krokomierzem w kroczu.
Mam to niesłychane szczęście, że nigdzie mi się nie spieszy.
Zwłaszcza, jak się pewnie domyślacie, nie spieszno mi tam, dokąd wszyscy zmierzamy.

[Mam na myśli, że tak jest zazwyczaj, bo zdarzają się inne chwile, jak każdemu, komu siostrą jest depresja, ta brzydka sucz. Można też przyjąć, że mój przymus chodzenia jest niczym więcej, niż permanentną ucieczką przed ową suczą. Ona to, zwykle utrzymywana w ryzach, jako tako oswojona, ulokowana wygodnie w najdalszym, najgłębszym i najcichszym  pokoju mojego serca, potrafi nagle obejść wszystkie zabezpieczenia i  z upiornym uśmiechem chuchnąć mi w twarz tym smutkiem, od którego więdnie nawet wiara, nadzieja i miłość. Szczególnie miłość.]

Lecz chociaż moja wędrówka nie jest oznaczona jako idę tam, nie sądźcie, że nie ma celu. Trzeba tylko inaczej zadać pytanie. Zamiast dokąd idziesz, wystarczy zapytać po co idziesz.

Zawsze idę po coś.
I zawsze coś przynoszę.
Nawet, jeśli jest to jedynie liść lub szyszka.

Czasem ma się więcej szczęścia i można przytargać kosz grzybów, dzbanek leśnych owoców, a nawet – w sekretnym schowku pod powiekami – obraz.
Obrazy bywają dynamiczne (stado saren, grupa żurawi, młody lis, klucz dzikich gęsi) lub statyczne: barwy, kształty i krajobrazy.
Wierzcie mi, nigdy nie wracam z niczym.

***

Wszystko robię po coś, chociaż nie zawsze wiem dlaczego.
Chodzę po coś.
Piszę po coś.
Czytam po coś.

A gdy czytam, to jakbym szła: wędruję i zbieram skarby.
Jeżeli w opowieści nie ma niczego, co jest dla mnie warte dalszej wędrówki, odkładam.
Czasem naprawdę nic tam nie ma, poza słowami ułożonymi w mniej lub bardziej poprawne ciągi.
Ale na ogół chodzi raczej o to, iż rzeczy, które znajduję, nie są przeznaczone dla mnie. Może są dla kogoś obdarzonego inną wrażliwością, innym umysłem. Stąd specjalnie się nie palę, żeby krytykować powieści (a tym bardziej ich autorów) tylko dlatego, że coś mi się nie podoba, albo nie czaję bazy.

Gdy przeczytałam Biegunów Olgi Tokarczuk, poczułam niekłamaną radość, płynącą ze znalezienia pokrewnych dusz. Niewątpliwie należę do opisywanego plemienia, chociaż jestem ciut opóźniona w rozwoju, skoro tylko chodzę, zamiast podróżować, korzystając z dostępnych środków transportu. Ale to już wyjaśniłam na początku, prawda?

Co do Tokarczuk, to cieszę się, że Księgi Jakubowe zostały docenione i uhonorowane nagrodą Nike. Kibicowałam wprawdzie Dehnelowi i jego Matce Makrynie, ale naprawdę nie umiałabym powiedzieć, która książka wywarła na mnie większe wrażenie. O Matce Makrynie już pisałam w innym miejscu.

Wędrując po Księgach Jakubowych (prowadzona piękną narracją, z Księgami podróżując przez czasy, miejsca i ciemne zakamarki ludzkich dusz) znajdowałam mnóstwo skarbów. A jest ich tam znacznie więcej niż jestem w stanie wchłonąć w jednym czytaniu.

Mój mąż, będąc pilnym obserwatorem wydarzeń w świecie literatury, usiłował wprowadzić mnie w klimat, towarzyszący przyznaniu nagrody dla Tokarczuk.
Jakże smrodliwy ten klimat, a jakże przewidywalny.

Poprosiłam go, żeby oszczędził mi cytatów, a zwłaszcza tych miazmatów, którymi obrzucono pisarkę.
Powiedziałam mu tak:
Do ciężkiej cholery. Po kiego grzyba nadajesz znaczenie tym cuchnącym wydalinom. Czy nie rozumiesz, że wypowiadając je, powtarzając je, cytując, osobiście dajesz im drugie życie? Czy cudze pierdnięcia, beknięcia, czknięcia też byś mi cytował?

To jest moje podejście to tak zwanej „mowy nienawiści”. Dla mnie to nawet nie jest mowa i nie zamierzam wdawać się w dyskusje z pierdnięciami. Niezależnie, czy pochodzą od tych z lewej, czy od tych z prawej, czy też od takich, którzy za diabła nie wiedzą, gdzie właściwie są i kim i po co.
To ciężka dolegliwość, taka niezdolność do samoidentyfikacji przy wzmożonej potrzebie ekspresji, lecz istnieje uniwersalne lekarstwo: czytać, czytać, czytać.
Po pewnym czasie osobnik czytający przestaje wydawać z siebie ohydne dźwięki a zaczyna mówić.

Wracając do Ksiąg Jakubowych, przyznaję, że otrzymałam w tej lekturze o wiele więcej, niż oczekiwałam. Na przykład prześledzenie procesu myślowego biskupa Kajetana Sołtyka, szukającego wyjścia z hazardowych długów, które zaciągnął u Żydów. Pomysł, na jaki wpada pisząc pewien list. Wiecie, że jestem zainteresowana demaskowaniem małych zełek i ich potwornych Konsekwencji w postaci Wielkiego Zła. Można powiedzieć: A więc tak to się dzieje! To nie jest przyjemna lektura, ale jest konieczna, gdy się pragnie czytać książki dla dorosłych. Pewne ich wątki będą mieć posmak piołunu z dziegciem.

Podobnie jak powieść Łaskawe Jonathana Littella, to więcej niż bym sobie świadomie życzyła. Kto normalny pragnąłby dla przyjemności czytać o tym, jak nad kaczką z buraczkami, mlaskając ze zmysłowej rozkoszy, kilku dobrze wykształconych, kulturalnych panów omawia techniczne kwestie nadchodzącego ludobójstwa? Jest im nawet troszkę nieswojo wobec rozmiarów planowanej rzezi, ale świetnie sobie radzą z tym dyskomfortem. Mają pod ręką gotowe cytaty z wielkich filozofów, a jeśli to nie wystarczy, zawsze można powiedzieć:
– Kto? Ja? Ja tylko wykonuję swoją pracę.

I znowu zdumiona, kwaśna myśl, chociaż przecież ja to wszystko wiem:
A zatem tak to się dzieje…

Ale Łaskawe to książka dla dorosłych, nie zniesie jej nikt, kto nie dorósł do prawdy o sobie samym. Na szczęście wydaje się sporo książek infantylnie szczebiotliwych; dla każdego coś się znajdzie. Kto nie ma życzenia, może się nigdy nie skonfrontować z tym, że człowiek wydany na żer dowolnej ideologii, to już tylko głupie, kłamliwe i złe zwierzę. Mam szczerą nadzieję, że nigdy nie doświadczę tej prawdy inaczej, niż tylko zgłębiając niełatwe lektury. Pokój więc nam i z nami.

Na dziś wystarczy. Pada deszcz. Wracam do czytania, bo to jedyny – poza chodzeniem – ruch, który odbieram wszystkimi zmysłami jako rzeczywisty. A że wtedy siedzę? No cóż, paradoks.

Coś dla ochłody

Upalna pogoda narzuca pewne ograniczenia.
Należy zachować daleko idącą ostrożność higieniczną i myśleć trzeźwo (to jest możliwe, serio) nim się coś zapakuje do ust.

Zatruć się łatwo, bo wszelkie małe i wredne stworzenia w gorącu szybko się mnożą, a mnożą się przez podział.
Zauważcie zabawną analogię do dynamiki rozwoju partii politycznych – one też się mnożą przez podział.

Ostrzeżenie przed niefrasobliwym spożyciem nadpsutej z gorąca żywności winno zostać odniesione także do strawy o charakterze umysłowym. Do tego medialnego gulaszu, serwowanego przez prawych, lewych, konserwatywnych i liberalnych, kolektywnych i indywidualistów.
Za okres gorący w polityce zwykło się uważać czas wymiany technicznej polskich prezydentów.
Może z tego upału dwóch przegrzanych panów egzaltowało się, nosząc transparent z napisem „Habemus Praesidentem”.
To znaczy mamy prezydenta.

Ale przedtem też mieliśmy, i jeszcze wcześniej.

Reakcje ludu polskich miast i wsi są spolaryzowane, lecz to akurat nic nowego, bo lud ów jest spolaryzowany sam w sobie z dziada pradziada i baby prababy.
Jedni egzaltują się radośnie, drudzy posępnie.

I tak jest od czasów Adama i Ewy, bo wcześniej ponoć panowała zgoda i jednomyślność, skoro nikogo nie było.

Teraz wszyscy jesteśmy we wzajemnej opozycji, więc jedni głoszą, że wraz z prezydentem Dudą idzie nowe, a drudzy, że wraca stare. Jedno i drugie spostrzeżenie ma sens, bo jeśli starego przez jakiś czas nie było, to zrobiło się nowe.
I na odwrót.

Za kilka/kilkanaście lat ludzie znowu odkryją, że trzymanie za mordę z prawej (i sprawiedliwej) strony jest tak samo nieprzyjemne, jak trzymanie za pysk od strony lewej (i kolektywnej).
Czy cię do posłuszeństwa zmusza facet w sutannie czy osobnik w mundurze, jeden czort.
Zawsze tak samo boli, uwiera, gnębi i wku… wkurza, że nie jesteśmy i nigdy nie będziemy całkowicie wolni.

I – odpukać – Bogu dzięki!

Do końca życia nie przestanie mnie złowrogo fascynować ta siła nawykowej nienawiści do inności, jaką prezentują wszelkie zwierzęta z człowiekiem na czele. Jako ssaki naczelne zajmujemy czołowe miejsce i wiedziemy prym w zwalczaniu się nawzajem.

Ponieważ jednak, będąc wstrętnym nienawistnikiem z natury, człowiek ma ambicje by jednocześnie używać intelektu, wymyślono i do użytku przeznaczono specjalne narzędzia, mające nas okiełznać.
Taki okiełznany naczelny ssak robi się bardziej do ludzi podobny.

Alternatywne rozumowanie:
Taki okiełznany, potulny (owieczka) człowiek staje się bardziej podobny do swego Stwórcy.

Wiecie, o jakich narzędziach do trzymania za pysk ja tu piszę, prawda?
O zakazach.
(Przy okazji przyjdą nam na myśl także nakazy, ale nimi się dziś tu nie zajmuję, nie wszystko na raz.)

Każdy zakaz jest w swojej istocie pogwałceniem mojego prawa do używania wolnej woli.
Ergo wszelkie zakazy są przyrodzoną cechą totalitaryzmu.
W ujęciu ilościowym – im więcej zakazów, tym bardziej totalitarna, przemocą trzymana w ryzach społeczność.

Teraz, dla ochłody umysłu przed przegrzaniem trującymi ideami, stwórzmy sobie mały, podręczny model (modelik?) idealnej społeczności.
Społeczność Idealna to taka, w której wolno wszystko, co nie jest zakazane, a zakazane jest wszystko, co się może nie spodobać. Ponieważ zawsze się znajdzie ktoś, komu się coś nie spodoba, należy zakazać wszystkiego.
Rzeczy, które w danym dniu są dozwolone są ogłaszane raz dziennie z telewizora (alternatywnie: z ambony). 
Jeśli przedział dobowy miałby się okazać zbyt długi, można wprowadzić rytm godzinowy.

Na przykład dozwalanie czterogodzinne:
Od pierwszej do piątej otyli mogą wyśmiewać się z łysych i nawzajem.
Od piątej do dziewiątej zwolennikom inseminacji zezwala się na urąganie wegetarianom i wyznawcom prymatu jaja nad kurą.
Od dziewiątej do pierwszej czciciele Wielkiego Kapuścianego Głąba mogą nakopać werbalnie ateistom i miłośnikom zembołków bagiennych.

I tak dalej, i tak dalej, wszyscy bardzo szczęśliwi i duchowo spełnieni, bo dla każdego znajdzie się ten przedział, w którym może wyrazić swoją pogardę wobec innych.

Wizję tę, zrodzoną z upału i gulaszu medialnego, dedykuję wszystkim, którzy sądzą, że karanie więzieniem za obrazę czyjejś godności może być remedium na całe zło. Tendencja do kryminalizacji tak zwanej mowy nienawiści, z angielska zwanej hejtem jest – moim zdaniem – ślepą uliczką. Przy całej swojej słuszności ideologicznej (świat bez nienawiści, hej! Jaki ładny obrazek!) droga ta wiedzie do praktyk totalitarnych.

A ponadto:
Zakazać mowy nienawiści?
Człowiekowi?
To brzmi tak samo fantastycznie, jak pomysł, żeby w ogóle zakazać mowy.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 32/2015

Są na tym świecie rzeczy, czyli Soyka w Chorzelach

A nie mówiłam?
Pisałam (mówiłam, śpiewałam), że cuda się zdarzają.

Może nie tak często jak bym chciała, bo na kuli ziemskiej jest sześć miliardów dusz czekających na cud. Pomyślcie, ile czasu musi zajmować Prezesowi Wszechwszystkiego zaspokojenie roszczeń (co do cudu) wszystkich współcześnie żyjących nieboraków.
Aż tu nagle:
Soyka w Chorzelach!

Stanisław Sojka osobiście nawiedzi naszą gminę, a do tego wszystkiego jeszcze zaśpiewa.
To tak, jakby na straganie z plastikowymi kwiatami odkryć nagle bukiet niezapominajek.
Albo w powietrzu pełnym smrodliwych wyziewów poczuć zapach maciejki.

[Mam na myśli wszechobecną tandetę, wrzaskliwą i ordynarną parodię sztuki, którą nas raczą ludzie tak zwanej kultury, pod hasłem „władza zaprasza ciemny lud do zabawy na powitanie lata”. (Strach pomyśleć, kto zagra na powitanie jesieni.)

Zacytuję w tym miejscu sarkastyczny komentarz osoby o pseudonimie „gość”, zamieszczony na stronie Moje Chorzele:
Łelcom! Na Stadiumie of Siti w City Czożele (Mazowia) w Polandzie bendy PLAYERS, EVER BOY, DANCE PROJECT end MEGA DANCE.

Otóż to!
Łot is dys, ja się pytam?]

Lecz oto trafia się rzadka gratka dla miłośników muzycznej sztuki i biada Sojce, jeśli nasze oczekiwania zawiedzie.

A teraz opowiem wam coś osobistego, bo cuda najczęściej są spersonalizowane i zrozumiałe jedynie dla adresata.
Gdy lata dwutysięczne były jeszcze bardzo młode, a większość polskich zespołów nosiło polskie nazwy, moje życie wyglądało zupełnie inaczej.
Mogłabym rzec metaforycznie, że żyłam na innej planecie.

Tamta „ja” mieszkała i pracowała w stolicy.
Dziś wydaje mi się to śmiesznie nierealne, ale wtedy bywałam w miejscach, które zazwyczaj ogląda się na ekranach telewizorów. Byłam mocno zajęta czymś, co się zwie robieniem kariery lub podążaniem drogą sukcesu.

Pewnego dnia zostałam zaproszona na wielką imprezę, tak zwaną galę.
Na tej gali działy się różne niesłychanie galowe rzeczy.

Pewien pijany w sztok aktor łaził za mną, próbując mnie uwodzić opowieścią o nowiutkim, błękitnym porsche, które się rozpędzało do setki, zanim jeszcze do niego wsiadł. (Alkohol musiał porazić mu wzrok, bo nigdy nie wyglądałam jak laska warta wożenia w porsche.)
Inny, też zionący gorzałą i wędzonką, umilał mi kolację przynudzaniem o swojej sławie i majętności.

Snułam się tam, ledwie żywa ze znudzenia i wściekła na siebie, obrażona na cały ten zgiełk.
Ale nie ośmieliłam się wyjść, bo ktoś, od kogo zależała moja bieżąca kariera życzył sobie mojej obecności.
Byłam gotowa wytrwać do końca, chociaż każdą komórką czułam, jak bardzo nie chcę tam być.

Może znacie ten stan udręczonego ducha, który woła uciekaj!
Ale dokąd uciekać, skoro to jest właśnie moje życie?
Od takiej ambiwalencji można się nabawić nie tylko wrzodów dwunastnicy, ale i dostać kuku na muniu!

Wtem, gdy się nieludzko kisiłam w sosie własnym, adorując i będąc adorowana, plotąc głupstwa i głupstw wysłuchując, zaproszono nas na muzyczny deser.
Gwiazdą galowego wieczoru był Stanisław Sojka.

Zabrzmiały pierwsze takty Tolerancji.
 – Życie nie tylko po to jest by brać – podśpiewywałam sobie raźno, bo śpiewać każdy może.

Moja ówczesna przyjaciółka wiedziała, która sojka jest moją ulubioną.
Poszła więc do muzyka i zamówiła piosenkę z dedykacją.

Nagle słyszę:
– A teraz zaśpiewam specjalnie dla Ani.

Plum, plum, plum, nie przepowiadam z fusów, zaczyna Sojka.
I dalej:
Pieniądze, ach pieniądze!
Wielkie, wielkie żądze!
Kariera, sławy, blaski, oklaski, ach oklaski!
To tyko są obrazki .

I wiecie co?
W tamtej chwili słowa piosenki stały się dla mnie prawdą.
W ramach spersonalizowanego cudu.

Musiały się stać drogowskazem,  skoro niemal natychmiast podjęłam decyzje, które przyprowadziły mnie tu, gdzie dzisiaj jestem.

A teraz, kilkanaście lat później… Sojka w Chorzelach.
Przy tej okazji, mocą przedziwnego zbiegu okoliczności, czyli kolejnego cudu mogę wam wyznać, że nie żałuję starego świata i mojego w nim życia.
Są na tym świecie rzeczy, których nie można kupić.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 26/2015

Po napisaniu:

Byłam, słuchałam.
Wszystkie ulubione sojki i kilka nowych wzruszeń. Sojka w formie, zespół znakomity.
Nawet upał nie przeszkadzał.
Tylko stadko biednych stworzeń, przyspawanych za ucho do telefonu komórkowego tworzyło irytujące zakłócenia. Pojawiła się w przyrodzie jakaś nowa mutacja: ludzie, którzy nie potrafią mieć zamkniętych ust!)
Przed Sojką śpiewał Jerzy Grzechnik, naprawdę świetny głos, do tej pory nie miałam przyjemności go znać. Przyjemność nie mogła być kompletna, bo – mówicie co chcecie – nie cierpię polskich wykonawców śpiewających po angielsku.
No sorry, mam przeczulicę.
Gdy polski wokalista śpiewa I’v got you, ja słyszę: aj w gaciu.
Wbrew najlepszym moim intencjom skóra mi się marszczy i nie mogę skupić się na pięknym głosie. Ale to moja przypadłość, nijak nie zawiniona przez tego miłego, zdolnego człowieka.
To na razie. Krzysiek zrobił kilka zdjęć, ale niestety, zdjęcia nie śpiewają. Cóż za pech! [

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Lato, a w nim…

Lada chwila w plamę letniego światła ponownie wejdzie niejaka Dziunia.
Będziemy mogli poużywać sobie, przyjmując wygodną pozycję srogiego sędziego.
Srogi sędzia rasy ludzkiej jest zazwyczaj pozbawiony zarówno miłosierdzia jak i poczucia humoru.
Niemiłosiernie ponury, feruje wyroki ostateczne i nieodwracalne.

Lecz o Dziunię możemy być spokojni. Jak o kogoś, kto już dawno dał sobie spokój ze zważaniem na sądy.
Wydawane bez miłosierdzia.
I bez poczucia humoru.

Pewien młody człowiek chwali się, że odkrył matematyczną funkcję jednokierunkową. Jeżeli to prawda (to znaczy: jeżeli przedstawi dowody), moje motto do drugiej części losów Dziuni stanie się fałszywe.
Zdanie: Każda opowieść ma swoje przeciwieństwo utraci  moc twierdzenia, stając się jednym z wielu banalnych powiedzonek.

Gdy ze zdania usunę kwantyfikator wielki, cóż z niego zostanie?
Jakieś oznajmujące pomiotło, zdaniościerw pospolity.

Cóż, pozostaje jeszcze wiara.
W to, że nawet śmierć nie jest funkcją jednokierunkową, a tylko chwilową fanaberią cząstek.

Widzę na fejsbuku, że ludziska się cieszą z Dziuni na uniwersytetach.
To bardzo miłe, a przy tym rzadkie; całkiem jakby ktoś się cieszył na mój widok.

Żartuję.
Przecież wiem, że zawsze wszyscy się cieszą na mój widok. (Kocham kwantyfikatory!)

No… może z wyjątkiem pewnej blondynki.
Zaraz, jak jej… a, Ukwiałowa.
Ona mnie tak serdecznie i z oddaniem nie znosi, że nawet jej współczuję.

Spokojnie.
To tylko postać z powieści.
Co nie znaczy, że jej uczucia do mnie są nieprawdziwe.

Człowiek może być fałszywy jak biust Conchity, lecz jego emocjonalne wydzieliny pozostają prawdziwe.

Dlatego tak trudno jest kochać bliźniego, o wiele trudniej niż kota.

Nie myślcie, że się nie staram.
Staram się, lecz co z tego wychodzi?

Tak samo kocham kwantyfikatory wielkie.
Bez wzajemności.

Tymczasem dokładam swoją tęczę do tęczowości naszych czasów i cieszę się razem z tymi, którzy się cieszą.

Wolę tropić własne występki, niż zaglądać w cudze życia.
Z takim zastrzeżeniem, że wszystko ma swoje Konsekwencje.

To też jest zdanie z obszaru dziuniości, a jego prawdziwości  jestem (prawie) pewna.
Przypuszczam, że nikt nie jest i nie będzie w stanie przedstawić dowodu na to, że cokolwiek może Nie Mieć Konsekwencji.
Gdyby tak było, nie mogłabym napisać swoich powieści.

Nie napisałabym ich też w przypadku, gdyby człowiek człowiekowi nie był człowiekiem.
Wiecie chyba, co mam na myśli.
Wiecie?

Skąd się wzięła oczywista dziuniość tego wpisu?
Istnieją co najmniej dwa powody:
a/ stukam trzecią część (Wymarzony dom Dziuni)
b/ dostałam się w tryby Bożej Maszynki Do Mielenia Dziuń.

Skupmy się na punkcie b.
Jestem pewna, że znacie to urządzenie, jeśli nie z autopsji (szczęściarze!) to z widzenia i słyszenia.

Maszynka działa tak:
Zgłaszasz do Prezesa jakieś postulaty, a On je spełnia.

Przykłady:

Prosisz o opady – nadchodzi gradobicie.
Błagasz o ruch w interesie – zjawia się kontrola z Urzędu Skarbowego.
Modlisz się o zmianę sytuacji finansowej – do drzwi puka komornik.

Oprócz miłosierdzia, nasz Prezes jest bowiem pełen humoru.
W obu Dziuniach aż się roi od przykładów Dowcipów Nadprzyrodzonych.

Stąd moja zrozumiała ostrożność w formułowaniu życzeń i zażaleń.
Boję się napisać wprost: Niech mnie ktoś uwolni od nadmiaru kotów!

Bądźcie jednak świadomi, że mam więcej takich okazów jak na zdjęciu.
Bardzo podobne, dwumiesięczne.
Szukają domu.

Ten ze zdjęcia to Owieczka (Łowca); oto co wyrosło z prezentowanego ponad rok temu kociątka.

Czy to wszystko, co chciałam dziś napisać?
Tak, więcej nadzisiów nie pamiętam.

Zatem:
Komu kotka, komu?

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski