Pielgrzymka do słońca po zdrowie

Mój lekarz, ten od słupa z kręgami, nakazał mi chodzenie terapeutyczne. Orzekł, że obejdziemy się bez operacji, jeśli łaskawie ruszę my arse, zamiast godzinami tkwić w pozycjach komputerowych.

Porozmawiałam poważnie z moją prawą nogą, która jest odmiennego zdania. Zagroziłam jej, że jeśli będzie kuśtykać i boleć, to ją utnę i wstawię sobie gustowną protezę.

Dowiedziałam się od Doroty, że w niedzielę jest ważne święto: Zielone Świątki. Są w Kościele Katolickim takie kapitalne święta, a ja nic o tym nie wiem. To, że nie jestem ochrzczona, nie oznacza, że nie mogę korzystać, co?

No i Dzień Dziecka za pasem, mój ulubiony dzień – od 49 lat świętuję go w sekrecie. To moje święto, Ludziska.

Z tego powodu i ze stu innych zapragnęłam obejrzeć wschód słońca w górach. Spore wyzwanie, jak na takiego połamańca, ale ja już nie takie góry przenosiłam w życiu i żyję. Nadal. Jeszcze.

Postanowiłam poprosić tego Ducha Świętego, co był zesłany, żeby się za mną wstawił do Prezesa i wynegocjował jakieś fajne zakończenie mojej misji w Anglii.

Wprawdzie mieszkam na brzydkim zadupiu, ale za to do gór i do morza jest stąd o rzut skarpetą.
Piękne miejsca są tak blisko, że wstyd powiedzieć.
Łatwo i szybko.
Jeden śmig.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Wspomnę tylko, żeby było jasne, że pogoda w Anglii zrobiła się hiszpańska.

Było tak:
Sobotnia noc była gwiaździsta, że oczy bolały. Kiedy mój stękający samochód wspinał się uroczym Snake Pass (zwanym cmentarzem motocyklistów), połówka pomarańczowego księżyca zwisała na Manchesterem i Glossop. Jakby Prezes cisnął nadjedzoną pomarańczą, mniam.
O drugiej nad ranem byliśmy już na cudownie pustym (i jeszcze cudowniej bezpłatnym) parkingu w Peak District, przy tamie na rzece Derwent. Przy sztucznym jeziorze Ladybower.

Latarki na głowy, plecaki na plecy, kijki w dłoń.
Szliśmy ciemną i cichą Derwent Valley, wzdłuż rzeki, łagodnie w górę. Ścieżka wiodła przez  kilkusetletni bukowy las na zboczu góry.
W ciemności mlaskały głodne stwory, ale odpędzałam je moją laską i groźną miną.
Krzysiek ich nie słyszał, bo to moje osobiste stwory. Ale za to, kiedy jakieś nocne ptaszydło frunęło mu z wrzaskiem nad głową, o mało nie spadł do rzeki. A skarpa była wysoka, Ludzie.

Przystawałam, żeby popatrzeć w gwiazdy (i odpocząć, ale to tajemnica).
Spadały meteoryty, każdy z jakimś życzeniem, jak liściki do Prezesa.

Z góry spływały strumyki hałaśliwie, jak mikroskopijne wodospady, wyszliśmy z lasu na ścieżkę wśród łąk. Cała droga obsadzona była kwitnącym głogiem, zapach taki, że aż zawrót głowy.
Od strony rzeki rósł szpaler dębów, takich na oko trzysta – czterysta lat. Ogromne, niektóre miały po cztery, pięć potężnych pni zebranych w jedno drzewo. Przypomniały mi się legendy o miejscach mocy, w których drzewa mają wiele pni.

Do świtu było daleko, ale oczy już przywykły do ciemności i rozpoznawały niesamowite kształty, poskręcane konary, korony wytargane wiatrami, pokracznie piękne i godne.

Zaczęliśmy piąć się w górę. Wąska kamienna ścieżka miała nas zaprowadzić do słońca, hen daleko-wysoko, na najgórszą górę, żeby zobaczyć, jak rodzi się dzień.
O trzeciej trzydzieści gwiazdy już wyblakły, a niebo na wschodzie zrobiło się niecierpliwie różowe.
Przechodziliśmy przez podwórze opuszczonej kamiennej owczarni z 1642 roku. Przysiadłam sobie na tym ciasnym podwórku z widokiem na rzekę i lasy w dole, a wszystko we mgle, nierealne i piękne.
Śmiertelnie wystraszona, zaspana owca z maleńkim jagniątkiem u cyca, poderwała się spod kamiennego murku.

Później ścieżka zrobiła się stroma i trzeba było się śpieszyć, bo słońce zazwyczaj nie czeka ze wschodem na kulawych maruderów.
Spod naszych nóg z dzikim wrzaskiem podrywały się bażancice, wściekłe jak sto tysięcy i niespokojne o swoje malutkie bażanciątka. Większość leniwych ptaków jeszcze spała, tylko na moment obudził się słowik w świerkowym zagajniku, coś tam załkał, czknął i zamilkł.

Zza kamieni co kilka metrów wyłaniał się zaspany owczy łeb. Z rogami i bez. Większy lub mniejszy lub całkiem maciupeńki. Białe owieczki z czarnymi pyskami, fikuśne.

Kilometr za kilometrem, kamień za kamieniem, owca za owcą, góra za górą.
Kiedy już sądziłam, że jesteśmy na szczycie, wyłaniał się następny, zasłaniający horyzont.
Jak to w życiu, Ludzie. Wciąż dalej i wyżej, dla tej jednej niepowtarzalnej chwili.

I wreszcie.
Doszliśmy.
 
Widziałam wschodzące słońce, wielkie – kiedy już wydostało się z oparów mgieł. Było ogrrrromne, w pasy. Pomarańczowy pas na górze, jasnoczerwony w środku i purpurowy na dole.
Tego, co widzi oko, nie rejestruje fotografia.
Tylko oko jest w stanie dostrzec cud i magię chwili.

Krzysiek został na górze, żeby pstrykać fotki, ale ja musiałam zejść niżej. Wyczerpałam wszystkie zasoby energetyczne, Ludzie.
Jak mnie zaczęło telepać i trząchać, to myślałam, że już zostanę na tej górze jako dygotliwy posąg. Założyłam na siebie wszystkie łachy swoje i to, co Krzysiek z siebie zdjął.

Zeszłam na kwitnące łąki nad rzekę i położyłam się z głową na plecaku, skulona jak embrion, obolała i szczęśliwa.
Pod wielkim dębem, Ludzie.

Na łące pasło się spore stado owiec. Popatrzyły na mnie i zajęły się sobą.
Maleńkie jagniątko ssało maminego cyca, ale chyba nie było zadowolone, bo szturchało mamuśkę pyskiem z takim impetem, że się zataczała. W końcu ona je szturchnęła, aż przysiadło.
– Nie bij dziecka – powiedziałam stanowczo, ale tylko popatrzyła lekceważąco. Jestem pewna, że gdyby miała ramiona, to wzruszyłaby nimi pod moim adresem.

Coś zaszeleściło.
Metr od mojej głowy usiadł szary królik wielkości szczura (Prezesowi chwała, że nie odwrotnie). Króliczek najwyraźniej wylazł na świat po raz pierwszy w swoim króliczym życiu, bo wcale się nie bał. Nie nauczył się bać, jeszcze. Gapiąc się na niego, zapadłam w głęboki sen.
Obudził mnie zdenerwowany Krzysiek.
Musiało minąć kilka godzin, bo słoneczko grzało, aż miło.
– Myślałem, że nie żyjesz – wykrzyknął mój mąż, szarpiąc mnie za warkocz. – Leżysz w owczych gównach!
No, fakt.

Ale to nie wszystko.
Nade mną stało osiem małych czerwonych byczków. Jeden był jaskrawopomarańczowy nawet. A inny miał biały łeb.
Żuły trawę, kręcąc mordami, a w ich oczach było całkiem ludzkie zdziwienie.
Rozejrzałam się, czy nie ma gdzieś tatusia, bo mógłby być mniej przyjacielski. Nie było. Byczątka pasły się bez opieki rodzicielskiej, łaska Prezesowa.

Dłuższą chwilę dochodziłam do przytomności, ale kiedy doszłam do niej na dobre…
Zauważyłam, że nic mnie nie boli.
Ani plecy, ani noga, ani gęba.
Nic.
Wyzdrowiałam, albo umarłam.
Nie jestem pewna, która wersja jest bardziej prawdopodobna.

Później chodziliśmy jeszcze wiele godzin.
W końcu lekarz kazał mi chodzić, prawda? Nie sprecyzował, czy mam chodzić godzinę dziennie, czy piętnaście godzin raz na jakiś czas, prawda?

Widziałam jeszcze dużo rzeczy, Ludzie. Widziałam zatopioną wieś, po której zostały tylko kwitnące magnolie i trochę gruzu.
Widziałam starą tamę, wyglądającą jak twierdza.
Rogaty facet pozował nam do zdjęcia, musiałam tylko przyciągnąć jego uwagę, żeby podniósł łeb. Nic wielkiego, zaśpiewałam mu piosenkę ze słowami: świat się zmienia, lasy rzedną, coraz trudniej o jelenia.
Po łąkach spacerowały bażanty – samce, mieniąc się w słońcu czerwienią i złotem. Od czasu do czasu wrzeszczały do nas opryskliwie. Jak to samce. Skojarzyły mi się z przepisem na bażanta orbitująco-sufitującego, autorstwa ojca Dziuni.

I nadal nic mnie nie boli.
Co to może oznaczać?
Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka, Ludzie.

Wasza

Ania (zdrowa jak osiem młodych byków, w tym jeden pomarańczowy, a inny z białym łbem)

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

8 komentarzy

  1. Cieszę się że ból minął, no cóż mogę powiedzieć lekarz ma rację, jeden mądry w Kraju zalecał także ćwiczenia co dzienne i obeszło się bez operacji 🙂 to z doświadczenia moich znajomych….
    Pozdrawiam Gorąco :)))
    Zdjęcia są przepiękne :)))))))
    PS: Świetna figura 🙂

  2. Aniu dziecinko , spanie na pastwisku to dobre dla Dziuni nastolatki, tobie radziłabym wygodny pokój w motelu.Ja zbyt czyste powietrze muszę nadrabiać większą ilością wypalonych papierosów ,lepiej służy mi cała tablica Mendelejewa w powietrzu.
    Zazdroszczę tylko pięknych widoków .
    Pozdrawiam

  3. ufff! dobrze, że bóle minęły 🙂 cieszę się z Tobą! To pewnie w nagrodę Prezes się zlitował za tę wyczerpującą wycieczkę.
    Uroczo, przepięknie, można pozazdrościć 😉 rzeczywiście wiele tracimy przesypiając co dnia tę porę pobudki świata. Co widać w Twoim niesamowitym opisie i przepięknych zdjęciach męża.
    Dziękuję że się z nami dzielisz takimi niesamowitymi przeżyciami.
    Uśmiechu i słońca Aniu 🙂

  4. Czytam po raz kolejny, oglądam…Piękna ta magiczna wyprawa, pięknie opisana i pięknie sfotografowana. Dziękuję!

  5. Hm.. Osobistycznie, to mam wrażenie, że jeszcze kilka dekad, i wyewoluujemy do form siedzących. Bolesne chodzenie ograniczymy do przemieszczania sięod komputerów do łóżek, samochodów, foteli w kinach. To tyle pesymizmu.

    Optymistycznie jest, jak zwykle, w tekście i na zdjęciach.. aż chciałoby się Wam potowarzyszyć!!

    Uściski, Aniu 🙂

  6. Ziemia do Mgławicy Magellana jeśli nie jesteś w karcie dań jakiejś kosmicznej jadłodajni , proszę o powrót do galaktyki Droga Mleczna , Układ Słoneczny , trzecia planeta . ( ocenzurowano )

Leave a Reply