Felietony, Teksty psychologiczne

Inicjatywa oddolna

Ostatnio doświadczam wiele dobrego od ludzi, którzy mnie nigdy nie spotkali w Realu.
Chciałabym dać coś w zamian.
Nawet jeśli mam wrażenie, że nie mam nic do dania, to nie prawda. Ogołocona z pieniędzy, ale nie z rozumu. I nie z lat pracy z cierpiącymi kobietami.
Cały ten kapitał jest do zagospodarowania.
Ja też coraz lepiej się czuję. Wychodzę powoli z czeluści, która mnie zassała jesienią.
Na zewnątrz więcej światła, mam trochę pracy, przy której mogę siedzieć, sprawy odszkodowania posuwają się naprzód.

Rok temu obiecywałam sobie, że za rok będę wąchać kwitnące bzy u siebie, na wsi. Tymczasem mało brakowało, a wąchałabym je od spodu.
Tak czy inaczej jestem szczęściarą.

Mogę być bardzo użyteczna, jeśli ktoś potrzebuje pomocy w formie porady lub diagnozy. Mam na myśli diagnozę sytuacji, nie choroby.

Zawsze byłam dobra w tworzeniu obszarów interwencji.
Zaraz Wam wyjaśnię, co to znaczy.
Wyobraźcie sobie osobę w depresji. Mam na myśli kliniczną depresję a nie smutek czy znużenie. Osoba chora na depresję jest zwykle przekonana, że jest chora psychicznie. Jeśli nie jest lekarzem (albo jest marnym lekarzem) to nawet nie wie, że depresja nie jest chorobą psychiki.
Niedobrze się stało, że w ogóle znalazła się w klasyfikacji zaburzeń psychicznych. To tak, jakby wpisać tam biegunkę, bo przecież chory wyraża protest, izoluje się w kiblu i marnie się czuje srając co pięć minut. A kiedy dostatecznie się odwodni, zaczyna bredzić i ma jazdy psychotyczne.
Z depresją jest podobnie: kiedy subtelna równowaga neurohormonów zostanie zaburzona, objawy spektakularnie dotykają sfery psychiki, ściągając na chorego diagnozę zaburzeń emocjonalnych. Cholernie niesprawiedliwe i kłamliwe stwierdzenie. To tak jakby biegunkę zdiagnozować jako brak higieny racjonalnego wypróżniania.

Na dodatek stwierdzenie stygmatyzujące. Zdiagnozowany jako zaburzenia nastroju człowiek dostaje to, co jest mu potrzebne jak dodatkowa dziura w dupie: dowód, że jest popaprańcem. Że sobie nie radzi. Z życiem. Ze sobą.
Powiem tak: gówno prawda i bull shit.
Większość ludzi dotkniętych depresją radzi sobie instynktownie, robiąc rzeczy, które potencjalnie pomagają. Przy okazji zabijając z wolna.
Robią rzeczy, które mają wyrównać chemiczną niedomogę: chleją, biorą środki przeciwbólowe (działają jak placebo w depresji), podejmują dziwaczne i ryzykowne przedsięwzięcia, żrą, szukają guza. Długo mogłabym wyliczać, jak normalni ludzie osuwają się w nienormalność, próbując przywołać do porządku zdradliwą biochemię mózgu.
Niestety, robią to na oślep.
Niszcząc siebie i swoje relacje z bliskimi, którzy widzą tylko zachowania a nie to, co się pod nimi kryje. Nie widzą bólu i szamotaniny. Bo zasrana depresja boli.
Ból – określany jako ból emocjonalny – jest prawdziwym bólem.
Jeśli człowiek ma szczęście, to boli go także ciało: stawy, serce, głowa, mięśnie. Wtedy, idąc tym tropem, można wyśledzić wroga, jeśli się trafi na kompetentnego lekarza.
Jeśli. Się Trafi.
W przeciwnym razie można do swojego portretu dorysować hipochondrię. Lekarz chętnie nazwie hipochondrykiem każdego, kogo boli a się nie psuje. To znaczy – psuje się, ale subtelnie i powoli, nie dając obrazu klinicznego żadnej konkretnej choroby.

Padlibyście ze śmiechu, albo ze zgrozy, gdybym teraz zaczęła wyliczać potencjalne przyczyny depresji. Czyli powody, dla których równowaga neurochemiczna zostaje zachwiana. Powszechnie wie się o kilku: brak światła, traumatyczne zdarzenia nie przetworzone przez lewą półkulę, długotrwały stres wyczerpujący zasoby energetyczne. Owszem. Ale nie tylko.
I jeszcze jedno: u kobiet przyczyny i przebieg depresji są nieco inne niż u facetów. Powikłane hormonalnymi cyklami.
Na dodatek objawy depresji u kobiet są silniej represjonowane społecznie, bo kobieta całkiem wypada ze swoich ról: matki, żony, ozdoby męskiego świata. Staje się dziwaczna, nieprzewidywalna, obca i wycofana. W najlepszym wypadku. W najgorszym stacza się lub ginie z własnej ręki.
Dlatego zawsze zajmowałam się tylko kobietami.
Tworząc obszary interwencji i krok po kroku (we współpracy z lekarzami rozmaitych specjalności) dążąc do uzyskania trwałej poprawy.
Taką miałam idee fixe: stworzyć wielodyscyplinarny zespół pracujący z depresją od strony medycznej i psychologicznej jednocześnie. I prawie, prawie mi się udało. O włos!
Ale…
O tym kiedy indziej i w innej obsadzie aktorskiej (Dziunia).

Czy wiecie, że nawet drobne smutki potrafią skumulować się i po latach całych powiedzieć: a kuku!
Już nie będę rozpisywać się na tematy kliniczne. Powiem tylko: nie dajcie z siebie robić wariatów, jeśli kiedykolwiek odwiedzi Was suka depresja. To nie jest ważne, że Waszym najlepszym przyjacielem stanie się psychiatra. Tak się utarło zwyczajowo i on akurat najwięcej wie o leczeniu, bo się przykładał do nauki. Miejmy nadzieję.
Ale to nie wystarczy. Sztuką jest przeżyć depresję i nauczyć się z nią żyć.
Bo ta suka wraca.
Powiem Wam, co uważam za kluczową umiejętność: nauczcie się oswajać swoje smutki.
Psycholog trendy, czyli doradca powiedziałby to nowomową: nauczcie się zarządzać swoimi smutkami.
Ja ujmę to tak: nauczcie się o nich mówić przyjaciołom.

Ta inicjatywa oddolna jest moim wkładem w robienie dobrych rzeczy.
Możecie do mnie napisać, a ja użyję swojej wiedzy i doświadczenia, żeby przynieść Wam trochę ulgi w smutkach. Nikogo nie wyleczę, ale mogę wskazać drogę.
Więc…
Jeśli ktoś chce ze mną pogadać mailowo, niech się oprze na moim ramieniu.
Teraz.
Jutro.
Kiedykolwiek.
Bo przeżyłam wiele a widziałam i słyszałam jeszcze więcej.
Jak w tej piosence, którą dziś dla Was tu umieszczam.
Nie odchodźcie jeszcze, posłuchajcie…

Ania D. Nowakowska

7 komentarzy

  1. Aniu–dziękuję za ten tekst. Bardzo. A Ty już dobrze wiesz, dlaczego 🙂 Dopisz sobie mnie na konto, do zgromadzonego kapitału. Pozdrawiam

  2. Anno 🙂 Dziękuję 🙂 Będę pamiętać jak zagubię się w sobie, albo będę szukać wyjścia, albo drogi :)) :*

  3. Aniu jak zawsze pięknie napisałaś. 😀
    Piękna piosenka i ten tekst tak wiele mówiący
    Pozdrawiam

  4. Tiaaa…

    Te drobne smutki skumulowały mi się wykwitem bólu w prawym barku.. nijak nie chcą sobie dać wytłumaczyć, że depresja somatyczna jest niemodna i wypadałoby ulec jakiejś męskiej sile persfazji, czy cóś 😉

    Buźka, Aniu! 🙂

    ps. Męska depresja pod jednym względem – bardzo istotnym, moim skromnym zdaniem – jest dalece poważniejszym problemem. Najczęściej kończy ją samobójcza śmierć. Kobieta, mimo wszystko, częściej potrafi żyć z depresją długie lata i częściej umie się 'z niej’ wyspowiadać, w oczekiwaniu na pomoc – oczywiście, to 'spowiedź’ głównie przyjaciółce, gazecie, forum, blogowi. Ale zawsze. I tyle poważniej, po co truć.. 🙂

  5. Flanelka ma rację, co do męskiej odmiany depresji. Ale ja nie o tym.
    Wiaj Aniu:)
    Depresja to moja siostra jest. Co prawda nie żyjemy w najlepszej komitywie, ale ona czasem chce się ze mną pogodzić. Unikam, ale… jak to brat, czasem się poddaję. Tylko, że ona… nic za darmo, więc odprawiam z kwitkiem. Ale siostrę to nie tak… łatwo. W końcu to rodzina.
    Pozdrawiam

Leave a Reply