Widziałam Marię, słyszałam jej płacz…
Koniuszowa leży sobie wygodnie na górze, zielona, sielska. Widoki jak z pocztówki „pozdrowienia z wakacji”, zapach siana i ziół, nad głową sójki hałaśliwie wybierają się za morze.
Parę kilometrów dalej, kilkaset metrów niżej, Łęka powoli budzi się z koszmaru. Pola ogołocone z plonów pokryło śmierdzące błoto, dwustuletni dąb (obracało nim jak zapałką) pocięto już na opasłe kloce. Połamane betonowe słupy straszą sterczącymi drutami
Potok płynie sobie jakby nigdy nic, zwyczajny i niegroźny.
Żwirową drogą, po której zostało wspomnienie szło się do domu Waligórów. Mały ten domek i ciasny dla licznej rodziny, ale na podwórzu Marian już gromadził cegły. Trochę zostało, resztę zabrała woda.
W ogródku od frontu Maria siała wiosną żółte i czerwone kwiaty, teraz peonie i malwy zaglądają w puste okna.
Domek stoi jak stał, wytrzymał pierwszą i drugą falę, chociaż w piwnicach woda przelewała się wściekle. Żaden człowiek nie zamieszka już w tym domku, żadna gospodyni nie zasieje kwiatów. Wydano już wyrok – rozbiórka. Woda zakradła się zbyt blisko, wyrwała Waligórom kawał podwórka, podmyła fundamenty. Wysoki brzeg strumienia w każdej chwili może osunąć się i pogrzebać mały domek.
Na stole jeszcze stoi bukiet. Woda wyparowała od upałów, kwiaty wyschnięte i kruche udają, że nic się nie stało. Ale jeśli czyjaś dłoń spróbuje ich dotknąć, rozpadną się w proch.
11 lipca raniutko, zanim Józio, najmłodszy, najsłodszy ogłosił koniec spania, Marian zawołał żonę na podwórko.
– Życzę ci pociechy z męża – cmoknął Marię w policzek i wręczył wiązankę z polnych traw i kwiatków. Czternaście lat wcześniej z podobną szła do ślubu w białym welonie.
Zaspana i trochę zdziwiona (kiedyż to ostatni raz mąż przyniósł jej kwiaty?) wstawiła bukiecik do słoika po dżemie i wzięła się za robienie śniadania. Kiedy ma się siedmioro dzieci, nie obchodzi się hucznych rocznic, w dodatku nieokrągłych.
Skąd mogła wiedzieć, że zostało im dwanaście dni?
Powszednie troski, codzienne kłopoty.
Józio ma dziesięć miesięcy i właśnie zaczyna raczkować. Nie można spuścić go z oka. Anetka śliczna, uśmiechnięta trzylatka nie mówi, nie siada, nie podnosi nawet główki. Kiedy miała sześć miesięcy w szpitalu wszczepiono jej gronkowca. Zdrowe normalne dziecko wróciło do domu jak roślinka. Ledwo przeżyła. Gronkowiec zniszczył nerki, wątrobę i system nerwowy.
Starsze dzieci, zwłaszcza świeżo upieczony gimnazjalista Dawid oraz Ania, jedenastoletnia podpora mamy są bardzo samodzielne. Alicja we wrześniu zaczyna szkołę i o niczym innym nie mówi, Kamil – ośmioletni filozof chodzi za mamą krok w krok. Krzyś ma dziewięć lat nie może się zdecydować: zachowywać się dorośle, jak Dawid, czy siadać jak Kamil na kolanach mamusi.
Dwanaście upalnych, pracowitych dni.
– Gdybym wiedziała – Maria zaciska drobne dłonie w pięści – może więcej bym zapamiętała, a tak, przeleciało, poszło…
– Nie wolno tak myśleć – przywołuje sama siebie do porządku, bo wie, że kiedy pozwoli tym myślom wątpiącym rosnąć, to zlecą się do jej głowy czarne złowrogie ptaki: „nie musiałam wtedy mieć tego mleka” albo: mogłam mu powiedzieć, żeby szedł na wcześniejszy autobus”.
Ojciec też ciągle powtarza „gdybym tam z wami był…”
– Tatuś, nie opowiadaj bzdur, nic byś nie pomógł – krzyczy Maria; nie chce, żeby staruszek rozchorował się z tego obwiniania.
Maria potrzebuje ludzi wokół siebie i ciągłego zajęcia. Tego na szczęście przy dzieciach nie brakuje. Ciągła obecność innych zagłusza jej ból i oddala myśli, zaczynające się od „gdyby wtedy nie …”
Gdyby wtedy Marian nie dostał długo oczekiwanej pracy…
Ale był telefon, żeby się pakować i oboje z żoną cieszyli się jak dzieci, że po dwóch miesiącach Marian zarobi tyle, co w Sączu przez pół roku. Praca w Warszawie, na budowie. Wielu mężczyzn z okolic Nowego Sącza jeździ na saksy do centralnych województw. Pieniądze lepsze i całodzienne utrzymanie w kontrakcie.
Będzie na wyprawki do szkoły i na podróże do specjalistów z Anetką. Dokupi się jeszcze trochę materiałów budowlanych i opału na zimę.
W niedzielę przed wyjazdem Maria spakowała mężowi torbę: ubranie, pościel, buty i stary budzik. Włożyła parę słoików domowej marmolady, na osłodę. Nie było czasu porozmawiać, bo Anetka trochę gorączkowała a ząbkujący Józio marudził cały wieczór.
Poniedziałek, 23 lipca wstał słoneczny i gorący. Od rana Marian nanosił wody, narąbał drzewa i pomógł Marysi w praniu. Zwyczajny dzień, trochę zbyt duszny na ciężką pracę. Ludzie patrzyli w niebo wyglądając zapowiadanego deszczu, na północy zbierały się chmury.
Pierwsza nawałnica przeszła nad Łęką wczesnym popołudniem, ale o piątej znowu świeciło słońce.
Marian zdrzemnął się trochę przed całonocną podróżą. O 22.00 miał wyruszyć do Warszawy, przedtem musiał dojechać autobusem do Nowego Sącza.
– Wstawaj, dochodzi pół do siódmej – Marysia potrząsnęła ramieniem męża – czas iść do Koniuszowej na autobus
– Pojadę tym o 20.36 z Łęki, zdążę – wymamrotał sennie i pochrapywał jeszcze pół godziny.
Akurat skończyło się mleko w proszku, kaszki dla niemowląt też zostało niewiele. Na nocne karmienie wystarczy, ale rano trzeba biec do sklepu.
Maria postanowiła odprowadzić męża na przystanek i przy okazji zrobić zakupy.
Poprosiła ciotkę Wandę (tak naprawdę cioteczną babcię), żeby została z dziećmi na godzinkę. Dawid i Ania akurat pojechali do stryja pomagać przy żniwach, a piątka najmłodszych sama jeszcze nie zostanie. Ciotka Wanda mieszka po sąsiedzku, więc pomaga Marysi, chociaż jest niezbyt zdrowa i niedosłyszy.
Powietrze było chłodne i czyste po niedawnej burzy. Marian popatrzył w niebo i podał żonie kurtkę. Wezmę parasolkę, pomyślała – na wszelki wypadek.
Na przystanek do Łęki jest kilka kilometrów, szli powoli, torba Mariana była ciężka.
– Co ty tam nakładłaś – śmiał się przerzucając bagaż z ramienia na ramię.
Zza góry wylazła ciemna chmura i zaczęło kropić. Przyspieszyli kroku, za rękę, pod jedną parasolką, do sklepu wpadli przed największą ulewą. Maria kupiła mleko w proszku, kaszki i parasolkę dla męża.
Ulewny deszcz zmienił się w oberwanie chmury, błyskawice zlewały się w jedno w grzmotami. Jedna łuna na niebie i huk. Po kilku minutach trochę ucichło, ale z nieba lała się ściana wody.
– Maryś, ja nigdzie dzisiaj nie pojadę – zdecydował Marian – biegnijmy do dzieci, bo woda może przyjść pod dom a ciotka sobie nie poradzi. Później zadzwonię do szefa na komórkę, że sam jutro dojadę.
Chwilę zastanawiali się, którędy wracać – skrótem przez górę (ale wtedy trzeba iść przez kładkę sąsiada, a jak się woda podniesie, to kładkę zabierze) czy szosą – dalej ale most na pewno wytrzyma. Poza tym czarno zrobiło się jak w środku nocy. Tak czy inaczej do przejścia mieli dwie rzeki, właściwie strumienie. Wybrali szosę, Marian nie chciał ryzykować, że wezbrany strumień odetnie ich od domu.
– Szybciej, dzieci nie są bezpieczne – popędzał żonę
Pędził przez burzę, jakby nie czuł ciężaru torby na ramieniu. Marysia ledwo nadążała, więc chwycił ja za rękę. Złożyła parasolkę, tylko przeszkadzała. Przed taką ulewą żadna parasolka nie chroni.
Szosą płynęła woda, sięgała im do kostek. Jeszcze niecały kilometr. W ciemności coś uderzyło Marię w lewą nogę. Jakby betonowy kloc, tak silnie, że upadła na twarz. To była woda, fala schodząca z góry: schwyciła dwoje ludzi jak piórka i cisnęła nimi o ziemię. Jeszcze przez moment trzymali się za ręce, ale woda uniosła Marię w bok, w stronę łąki.
– Wyrzuć zakupy – krzyknął Marian i rzucił się w jej stronę.
Znowu udało mu się chwycić dłoń żony i przez kilkanaście sekund woda wlokła ich oboje aż jakiś silny prąd ich rozdzielił na zawsze. Marii wydawało się, że mąż czegoś się chwycił, w świetle błyskawic widziała jego ramiona nad wodą.
– Ratuj mnie – zdążyła krzyknąć, zanim śmierdząca woda znowu zalała jej usta.
Nie taka zwykła rwąca woda ale spieniony wyjący żywioł niosący śmiecie, kloce drewna i błoto.
Marian też coś krzyczał, coś o Bogu i o dzieciach, ale jego głos nie mógł pokonać ryku wody i huku gromów.
To koniec, zdała sobie sprawę Maria i było tak, jak opisują w książkach: przez jej umysł w ułamku sekundy przebiegały dziesiątki obrazów – dzieci, sprawy, problemy i znowu dzieci.
DZIECI!!!
Kiedy wypowiadała w myślach ostatnią modlitwę „Matko Najświętsza uratuj mnie dla nich”, jej oczy pod wodą były szeroko otwarte. I w upiornym świetle błyskawicy zobaczyła niewielką kępę wikliny. Już nie myśląc, nie czując chwyciła te wątłe trawy, jeszcze nie pozwalając sobie na nadzieję. Zakręciło nią w prawo, w lewo, ale zatrzymała się. Mała kępka wodnej trawy oparła się wielkiej fali.
Ile to wszystko mogło trwać, zanim żywioł przetoczył się i zapanowała dzwoniąca w uszach cisza?
Czas płynął według zegara śmierci i Maria pogubiła się w tym czasie i przestrzeni, nie wiedziała gdzie jest ani kiedy jest.
Wrócił oddech a z nim wiara w życie.
– Marian, gdzie jesteś? – w tej dziwnej ciszy jej szept zabrzmiał jak krzyk.
Tkwiła w lodowatej wodzie uczepiona wikliny a dookoła obca okolica, woda, woda, woda.
Z prawej strony majaczyły jakieś drzewa, gałęzie zwieszały się tuż nad lustrem wody. To przecież brzeg strumienia, przy domu Porębskich! Dopłynąć!
W tym szoku, na wpół uduszona, słabnąca z zimna Maria płynęła po życie, już świadoma cudu, jeszcze w niego niewierząca. Jeszcze raz chciała się poddać, kiedy nie mogła wypełznąć z wody na brzeg: coś pociągnęło ją w dół , nie miała siły podciągnąć się na rękach. Przecież to tylko kurtka, w kieszenie nalało się wody, trzeba się z niej uwolnić.
– Spokojnie – mówiła sobie – najpierw prawa ręka, teraz lewa, już!
Dotąd pamięta wszystko, dalej zdarzenia toczyły się już bez jej udziału.
Krzyczała? Wzywała pomocy? Może. Skądś przecież wzięli się ludzie, ktoś krzyknął „to nasza Marysia od Waligóry”, jakieś ręce zdjęły z niej mokre ubranie. Była 22.40.
– Idźcie po Mariana – prosiła.
Zbiegli się mężczyźni, poszli szukać z latarkami, linami.
Nic. Cisza i ciemność.
Ktoś pobiegł do Koniuszowej, żeby dziadkowie zabrali dzieci. Przyjechał ksiądz z parafii Świętej Małgorzaty.
– Nie bój się, Marian się znajdzie – pocieszał – może pojechał w tym szoku do Warszawy?
Jeszcze przez trzy dni wszyscy karmili się irracjonalną myślą, że Marian błąka się gdzieś, leży ranny albo stracił pamięć i nie może trafić do domu. Szukali, wołali.
W czwartek opadła woda i odsłoniła krajobraz jak po wybuchu, a wśród kamieni, pni i błota znaleziono Mariana. Na ramieniu nadal miał granatową torbę.
W czwartek Maria została wdową po Marianie. Bez domu, z siódemką dzieci. Nie poszła oglądać męża po śmierci. Czuła, że jest za słaba, żeby to znieść. Dopóki pamięta go żywego, może jeszcze wyobrażać sobie, że on naprawdę pojechał do Warszawy i z końcem lata wróci.
Co teraz?
Trzeba zbudować nowy dom. Trzeba wychować siedmioro dzieci. Trzeba wziąć się w garść i przestać tak przeraźliwie chudnąć. Do pracy potrzebna jest siła i jest siła w oczach Marii ale nie w jej kruchym ciele.
Więc codziennie modli się o siłę, ale nie pamięta o jedzeniu. Coś się w niej zacisnęło w środku, jakaś łapa dusi za gardło. A łez już coraz mniej, suchy szloch nie przynosi ulgi.
Malutki Józio wyciąga rączki do każdego mężczyzny.
– Taa-ta-ta – próbuje powiedzieć pierwsze słowo.
Czas płynie tak samo jak przedtem i tak samo śpiewają ptaki. Jeszcze jedna jesień za pasem, pora szykować opał na zimę.
Jakże to tak?