Osoby dramatu:
Pacjent Krzysztof Nowakowski, lat 62
Osoba bliska, żona Anna M. Nowakowska, lat 65
Lekarz dyżurny SOR Krzysztof Kozakiewicz lekarz NPWZ 2407833
Miejsce: Szpitalny Oddział Ratunkowy, ul. Sadowa 9, 06-300 Przasnysz
Narracja: wyżej wspomniana żona
23 września 2024 w godzinach porannych (około 10.00) mój mąż Krzysztof Nowakowski, lat 62, został zabrany przez karetkę (zespół z Jednorożca) i przewieziony do SOR w Przasnyszu. Jeszcze w domu zostało mu założone wkłucie dożylne i podano płyn wieloelektrolitowy z powodu silnego odwodnienia. Spowodowały ten stan uporczywe kilkudniowe torsje, będące opóźnioną reakcją po pierwszej turze chemioterapii, podanej w oddziale onkologii w szpitalu (Warszawa, ul. Wołoska) 17 września 2024. Mąż jest chory na nowotwór płuca z przerzutami do kości kręgosłupa. Był odwodniony, osłabiony, nie był w stanie przyjmować płynów ani leków przepisanych przez lekarza, w tym leków przeciwbólowych. Opisuję to, żeby było absolutnie jasne, w jakim stanie pacjent został przyjęty na SOR Przasnysz.
Około 13.00 dostałam od męża wiadomość, że są mu robione badanie z pobranej krwi oraz EKG. Dwie godziny później mąż telefonicznie poinformował mnie, że był u jego łóżka lekarz dyżurny i oznajmił, cytat może być niedokładny, ale sens zachowany „skoro ma pan skutki uboczne po chemioterapii to niech pan jedzie tam, gdzie panu robili chemioterapię”. Na takie słowa mąż się przestraszył, że nie otrzyma pomocy i zostanie odesłany do domu tak, jak był zabrany, czyli w piżamie i kapciach, a nie mógł już nawet chodzić o własnych siłach. Dlatego poprosił, żebym przyjechała do niego (lub po niego). Mam do przejechania 35 km od domu do szpitala w Przasnyszu, więc niezwłocznie ruszyłam, czując narastający niepokój. W międzyczasie ok. 16.15 pacjentowi zostały podane dożylne płyny infuzyjne, więc dojechawszy na miejsce, zobaczyłam, że jednak jest mu udzielana jakaś pomoc medyczna i uspokoiło mnie to. Zaznaczam, że na SOR zastałam personel medyczny (pielęgniarki i ratowników), którzy w żaden sposób nie utrudniali mi kontaktu z leżącym chorym, traktowali uprzejmie, co w kontekście tego, co nastąpiło później, ma znaczenie. Niestety, nikt nie mógł mi udzielić informacji o stanie męża i wynikach badań, ponieważ lekarz był nieobecny lub niedostępny (nie jest dla mnie jasne dlaczego).
Na prośbę personelu medycznego, żeby wyjść i czekać na lekarza w poczekalni, wyszłam niezwłocznie, prosząc, żeby dali mi znać, gdy lekarz będzie dostępny. Zapytałam, czy mogę od czasu do czasu zajrzeć do męża, żeby mu dodać otuchy i nikt mi tego nie zabronił. Była wtedy godzina 17.00.
Czekałam zatem w poczekalni, jak mi zalecono. W międzyczasie zmienił się personel dyżurny SOR i osoby, które obiecały mnie powiadomić o obecności lekarza, poszły do domu. Ok. 19.00 dostałam od męża wiadomość SMS: „jest lekarz, chodź!”.
Od razu weszłam na oddział. Po lewej stronie przy wejściu stoi lada recepcyjna, za którą siedziało kilka osób. Nie zdążyłam nawet zadać pytania, powiedzieć, że chcę rozmawiać z lekarzem dyżurnym, gdy mężczyzna tam siedzący krzyknął do mnie ze złością:
-„A pani co tu włazi jak do siebie do domu!?”
„Kim pan jest i dlaczego na mnie krzyczy?” – zapytałam.
„Jestem lekarzem i ja tu rządzę!”
Powiedziałam, że dobrze się składa, bo właśnie szukam lekarza, który udzieli mi informacji, ale nie dane mi było nawet dokończyć zdania, ponieważ mężczyzna ten zaczął zachowywać się agresywnie, krzycząc:
„Udzielę informacji kiedy ja będę chciał, proszę stąd wyjść, bo wezwę policję!”
W tamtej chwili byłam kompletnie zaszokowana, nie ukrywam, że także przerażona. Ale wciąż próbowałam wyjaśnić, że chodzi mi tylko o stan zdrowia leżącego kilka metrów dalej męża (który, jak się okazało, wszystko słyszał, bo lekarz krzyczał).
Groźba wezwania policji wydała mi się tak szokująco absurdalna, że próbowałam wyjaśniać i dyskutować. Zaznaczam i podkreślam stanowczo, że w żadnej chwili nie podniosłam głosu, nie przekroczyłam granicy dystansu fizycznego, nie użyłam żadnego obelżywego słowa. Tam jest monitoring, można to w każdej chwili sprawdzić, jeśli komuś przychodzą do głowy jakieś sceny z moim udziałem.
„Ja tu rządzę” – powiedział lekarz jeszcze raz lub kilka razy (nie pamiętam), na co moja odpowiedź brzmiała; „Sądziłam, że pan tu leczy, a nie rządzi”.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że lekarza ponosi, że wychodzi zza lady, więc uciekłam do poczekalni. Co do policji, to w tamtej chwili uważałam, że to jakiś poroniony blef, użyty, żeby mnie zastraszyć i pozbyć się z oddziału. Okazało się jednak, że ten człowiek policję naprawdę wezwał. Wezwał policję do mnie, zaniepokojonej o stan męża, 65-letniej kobiety, którą najpierw obraził, a później wyrzucił za drzwi.
Była jeszcze scena, gdy chwyciłam za telefon, żeby zadzwonić po wsparcie do znajomej lekarki, której ufam, dr Basi i zapytać jej co mam robić. Gdy zrozumiałam, że lekarz naprawdę wezwał na mnie patrol, nagrałam też w poczekalni krótką relację do moich przyjaciół (bez nazwisk, twarzy, detali), że jestem na SOR, że lekarz wezwał na mnie policję, że się boję. To na wypadek, gdyby mnie aresztowano, bo w tamtej chwili nie myślałam już logicznie i po prostu byłam przerażona. W pewnej chwili lekarz wszedł do poczekalni, stanął blisko (tak sądzę, bo zdałam sobie sprawę, że jest wysoki i przytłacza mnie, że się go boję) i zaczął mi grozić jakimiś sankcjami prawnymi, jeśli umieszczę czy też naruszę jego wizerunek w mediach. Wymyślił sobie, że go filmowałam, co jest bzdurą, bo robienie o nim filmów było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam w tym kryzysie. Powiedział też, że nie udzieli mi żadnej informacji (dotrzymał słowa do końca, nie uzyskałam ani słowa merytorycznej informacji, mąż też nie, żadnej opinii ani wskazówek w ogóle, nie dostaliśmy nawet recepty, chociaż mąż nadal cierpiał z powodu uporczywych mdłości). Dodał też, że nie wypuści pacjenta dopóty, dopóki nie przyjedzie policja.
Patrol przyjechał po godzinie, która była torturą dla mnie i dla męża. Został bowiem odpięty od kroplówki i odesłany do poczekalni, ale bez dokumentacji medycznej, która pozwoliłaby nam opuścić to miejsce.
Zostałam „spisana i odpytana” przez dwóch policjantów. Zażądali też dokumentów męża, pacjenta (!) Tak, chory też został spisany z dowodu. (Nota bene w tym szokującym momencie legitymowania i spisywania zeznań zgubiłam w dodatku bilet parkingowy, który miałam w portfelu. Ale to już inny problem. Problem nie do rozwiązania w miejscu, którym o 20.00 nie ma już żywego ducha w portierni, główne wejście zamknięte na głucho i znikąd pomocy. Chyba nikogo nie zdziwi, że nie chciałam wzywać, hmmm, policji a musiałam jakoś opuścić teren szpitala. Jak się wali, to się wali, prawda?)
Wracając do wątku: Po odjeździe policji znalazłam dokumentację medyczną i wypis leżące na ladzie recepcji w poczekalni. Oczywiście nie szukałam już kontaktu z lekarzem. Zadzwoniłam znowu do dr Basi, przeczytałam jej wyniki badań z wypisu, żeby mi powiedziała, czy mogę zabrać męża bezpiecznie do domu, czy mam szukać pomocy gdziekolwiek indziej.
To jest opis sytuacji, w której się znalazłam ja, osoba bliska chorego. Ale to niestety nie jest cała historia. Dopiero po opuszczeniu oddziału, gdy się uspokoiłam przed jazdą i zażyłam captopril, bo ciśnienie rozsadzało mi głowę, mój chory przyznał się, że przez cały czas spędzony na SOR odczuwał strach o swoje bezpieczeństwo jako pacjent. Lekarz w kontakcie z nim był od pierwszej chwili pełen złości, wrogo nastawiony, nie dopuścił go do słowa, zadawał pytania i nie pozwalał na nie odpowiedzieć. Ale bał się go dlatego, że widział jego zachowania wobec pacjentów, którzy byli tam leczeni ze stanu głębokiej intoksykacji alkoholowej. Nie będę jednak kontynuować tego wątku. Dodam jeszcze, że ostatnie słowa lekarza do męża opuszczającego oddział brzmiały: „Od tej pory niech pan sobie szuka pomocy u swojego rodzinnego”.
Nie wiem, co nas jeszcze czeka na tej onkologicznej drodze krzyżowej. A jeśli znowu mąż będzie potrzebował nagłej pomocy? Co wtedy zrobimy? Na pewno nie odważę się ani jego, ani siebie zawieźć kiedykolwiek na SOR w Przasnyszu, bo nie można się tam czuć bezpiecznie ani fizycznie, ani emocjonalnie.
Skutki tego incydentu są dla mnie poważne. Fizycznie i psychicznie. Dopiero dziś, trzy dni po fakcie jestem w stanie usiąść i to wszystko opisać. Jeśli to się komuś wydaje nadmierną reakcją, to proszę pamiętać, że bez żadnego uzasadnienia użyto wobec mnie i męża instytucjonalnej przemocy, a jej narzędziem była policja. Czułam się i nadal czuję zastraszona, a wręcz sterroryzowana, ponieważ wszystko to dotknęło mnie w miejscu, w którym oczekiwaliśmy pomocy. W momencie, w którym byłam zupełnie bezradna, bezsilna wobec „wszechmocy” lekarza, w którego rękach było przecież (dosłownie) życie osoby bliskiej.
Dostaję wiadomości od osób, które zetknęły się z lekarzem Kozakiewiczem Krzysztofem na innych oddziałach ratunkowych. Zacytuję tu jedną z nich:
„Osoba z mojej rodziny miała wątpliwą przyjemność spotkać się z tym lekarzem na SOR w Szczytnie. Podobny scenariusz. Pacjent w obawie o swoje zdrowie chciał opuścić SOR. Wtedy straszenie go policją. Zmuszono go do podpisania, że odmawia wszelkich badań. Nigdzie tego nie zgłosiliśmy, nie mieliśmy siły szarpać się w obliczu choroby”.
Ja jednak znajdę siłę, znajdę ją w sobie i będę czerpać od tych nielicznych, którzy mnie wesprą. Bo jeśli nie znajdę, to przyłożę rękę do dalszej demoralizacji, do tego upiornego poczucia bezkarności i wszechmocy pozwalających jak widać sięgać nawet środki państwowego przymusu (POLICJA!) w zastraszaniu i terroryzowaniu szukających pomocy.
Koniec odcinka, spokojnych snów
P.S. Zawiadomienie w stylu odrobinę bardziej formalnym zostało wysłane 26 września 2024 do dyrekcji szpitala w Przasnyszu oraz do Rzecznika Praw Pacjenta.