Upadek w punkcie Barana

Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

Wczesnym rankiem Palmowej Niedzieli roku Pańskiego 2016 Echolalia Niegąska przyodziała się odświętnie. Nogawki czarnych portek (zaprasowane ściśle ze wskazówkami kościelnej mody w ostre kanty) wetknęła w cholewki lśniących trzewiczków, żeby się przypadkiem nie wkręciły w rowerowy łańcuch.

Mrucząc pod nosem, otrzepała wyjściową jesionkę z kłaków które są wszędzie i są wieczne, a istnieją tylko po to, żeby się wszystkiego czepiać. Zwłaszcza niedzielnych ubrań i akurat wtedy, gdy człowiek chce wyglądać elegancko, schludnie i dostojnie.

Stanąwszy przed lustrem, Echolalia zamotała pod szyją szaliczek przetykany srebrną nitką, zakupiony w promocji Tylko Dzisiaj! Jeden w Cenie Dwóch!

Na koniec z dumą ozdobiła ufryzowaną na obraz i podobieństwo wielkanocnego baranka głowę stosownym nakryciem. Był to szary, nastroszony naleśnik, który na tę okazję własnoręcznie uszydełkowała z poświęconego moheru. Nałożyła go na bakier, żeby, wdzięcznie zjeżony, zwisał pogodnie nad prawym uchem.

Tak przyodziana, Echolalia Niegąska ostrożnie wetknęła w czeluść lakierowanej torby skromniutką palemkę, nabytą u baby na placyku pod sklepem spożywczo-przemysłowym w Chorzelach.

Mogłaby w rzeczy samej kupić palmę większą i bardziej strojną, ale – będąc osobą powściągliwą – ceniła skromność i prostotę tak w ubiorze, jak i w mowie, piśmie, zachowaniu, uczuciach oraz we wszelkich okolicznościowych przedmiotach kultu religijnego.

 (Jaskrawym przykładem tej tendencji był jej koszyczek ze święconką, który zawsze zawierał jedynie kromkę chleba oraz szczyptę soli w białej chusteczce. A to wywoływało różne podejrzenia u współparafian, noszących do święcenia ciasta, kiełbasy, salcesony i wędzone świńskie ryje. Mówiono o patologicznym skąpstwie Echolalii, domyślano się u niej wątłej wiary, zarzucano wywyższanie się poprzez uniżanie, i tak dalej, co tam komu przyszło w danym roku do łba.)

Sprawdziła jeszcze raz, czy ma w torbie cały swój podręczny zestaw modlitewny, czyli różaniec, śpiewniczek Pieśni na Wielki Tydzień, okulary do czytania, pięciozłotówkę na tacę, chusteczkę do nosa i drugą, do ocierania łez (gdyby się polały wskutek duchowego poruszenia).

Wszystko tam było w komplecie jak należy; pozostało wyprowadzić rower z komórki i zamknąć furtkę, żeby koty za nią nie polazły.

 Rzut oka na koła – w porządku, torbę zgrabnie zaczepić na kierownicy, przeżegnać się na drogę i jazda.

Gdy Echolalia Niegąska wyjeżdżała ze swojego podwórka, Słońce zbliżało się do punktu Barana i wciąż jeszcze trwała astronomiczna zima.

Miała do pokonania niecałe sześć tysięcy metrów; czasu było aż nadto, więc jechała bez pośpiechu i z godnością. Północny wiatr smagał ją po twarzy, wciskając się w lewe ucho, nieosłonięte beretem.

Mimo niesprzyjającej aury czuła się rześko i nie marnując czasu odmawiała zdrowaśki, śpiewając je sobie w myślach. Bardzo się w tych modłach zatopiła, a jednocześnie ukołysała ją muzyka komponowana na bieżąco przez wycie wiatru, werble dzięciołów, pojękiwanie piasty w tylnym kole oraz własne postękiwania. Stan Echolalii w tamtej chwili przypominał hipnotyczny trans, co oznacza, że była lekko odklejona i średnio przytomna.

Z lekka odklejona i średnio przytomna Echolalia Niegąska doznała niewymownego wstrząsu psychicznego, gdy nagle za plecami zaskowyczał – piiiiip! –  klakson, naciśnięty dłonią zniecierpliwionego kierowcy, który w ten mało subtelny, żeby nie rzec chamski sposób pragnął zaznaczyć swoje prawo (pierwszeństwa ze względu na rozmiary) na wąskiej drodze gruntowej, ograniczonej przez ugór z jednej a zaorane ekskartoflisko z drugiej strony.

Między autem a rowerem istnieje znacząca asymetria masy, stąd doskonale rozumiemy, dlaczego Echolalia przelękła się srodze. A przelękniona srodze, próbowała zatrzymać rower w miejscu. Nie miała pojęcia (bo w 1974 roku nie uważała na lekcjach fizyki), że nawet jeżeli rower stanie jak wryty, to jej ciało jeszcze przez drobną chwilę pozostanie w podróży.

Nie wiemy, czy w czasie lotu nad rowerem, a następnie szybowania nad zaoranym ekskartofliskiem Echolalia o czymś myślała; leciała w ciszy.

Za to upadek był głośny, bo ziemia współczująco jęknęła, a echo poniosło łomot nad dachami Duczymina, hen, ku kościołowi. W tej samej chwili Słońce przekroczyło punkt Barana i nastała astronomiczna wiosna.

Auto, które swoim prostackim trąbieniem wytrąciło z błogiej równowagi ten fragment Wszechświata, przez chwilę czekało aż Echolalia pozbiera swoje obolałe kości. Ale nieboraczkę jakoś tak zaplątało, że wiła się w tym piachu i co się trochę uniosła, to znowu upadała.

Więc już dłużej nie czekali. Samochód ruszył ostrożnie, wymijając rozkraczony rower. Echolalia zobaczyła trzy znajome twarze. Trzy pary oczu patrzyły obojętnie. Patrzyły przez nią na wylot, jakby jej tam nie było. I pojechali sąsiedzi poświęcić palmy, jak to mają w zwyczaju dobrzy chrześcijanie.

Gdy w końcu udało jej się wstać, Echolalia Niegąska pozbierała rozsypaną zawartość lakierowanej torby; zabrała nawet połamane okulary i patyk po zniszczonej palemce. Pięciozłotówki nie znalazła, więc pewnie wciąż gdzieś tam leży.

(2016)

Leave a Reply