Przerwa na spadanie
Wisiałam nad przepaścią, patrząc na kamieniste dno tam, w dole.
Brr.
Zatem tak to smakuje?
Tak to się kończy?
Starałam się zbyt głęboko nie oddychać, żeby nie spaść jeszcze przez kilka chwil.
Jeszcze nie byłam gotowa, coś jeszcze chciałam dokończyć. Domyślić jakąś myśl, która snuła mi się po głowie.
Pode mną leżało już trochę rzeczy, które spadły pierwsze. Leżało moje dawne życie, rozbite na kawałki, nic nie warte.
Ja jeszcze trzymałam się takiej wątłej – pożal się Boże – liny.
To nawet nie była prawdziwa lina, tylko jakaś zdychająca trawka, sama się ledwo trzymała, biedula.
Trzymałam się jedną ręką, bo w drugiej ściskałam to, co mi jeszcze zostało: resztkę godności, kilka ludzkich odruchów, pęczek zeschniętej nadziei.
Takie tam. Skarby biedaków.
Trzymałam je, bo tak się złożyło, że były wszystkim, co mi z dawnego życia zostało.
Ja zawsze byłam taka sentymentalna i głupia.
Prędzej czy później zawsze musiałam się za siebie wstydzić. Taka, psia jej mać, inteligentna niby.
A głupia jak sto tysięcy.
Wisząc nad przepaścią i dzieląc resztę czasu, jaki mi pozostał na sekundowe odcinki (no jak to po co? żeby dłużej pożyć, nie słyszeliście o względności czasu, czy jakoś tak?) snułam sobie takie oto wspomnienia rozmów z mądrymi ludźmi:
Dlaczego ty, Stanisławo jesteś ciągle biedna? Przecież inni robią majątki na tym, co ty rozdajesz za darmo. Powinnaś bardziej się cenić, droga Stanisławo.
Masz rację, drogi doradco, dziękuję ci. Masz rację twierdząc, że daję na prawo i lewo i daję za darmo. Więc od dziś tak nie będzie. Obiecuję, jakem Stanisława.
A przy okazji, kochana Stanisławo, słyszałem, że twój mąż robi strony internetowe. A nie zrobił by dla mnie przy okazji? Bo wiesz, to na rynku tak drogo kosztuje. A skoro on i tak robi…
I jeszcze jedno, najdroższa Stanisławo. Ty zawsze znajdujesz jakąś mądrą odpowiedź w trudnych sytuacjach. Widzisz, ja mam taki problem…
Wisiałam więc i wspominałam moich życzliwych doradców. Zresztą kilku z nich wciąż do mnie wołało zza krzaków:
– A zrobiłaś to?
– A rozmawiałaś z tym?
– A trzymaj się, jesteśmy myślami z tobą i bardzo cię kochamy.
– Ogólnie rozumiemy, jak ciężko jest tak wisieć, ale my nic nie możemy, bo akurat jedziemy na wakacje na Karaiby.
– Szkoda, że tak tam wisisz, ktoś powinien ci pomóc, ale ja nie mogę, moje pryncypia nie pozwalają podawać wiszącym pomocnej dłoni.
Niektórzy starali się być dowcipni:
– Hej, jak już spadniesz, to napisz maila jak tam jest.
– Nie ma tego złego, staruszko. Będziesz miała czas na pisanie, całą wieczność.
Chciałam, żeby się łaskawie przymknęli i poszli sobie. Takich rad to ja sama sobie potrafię udzielić. I – owszem – zrobiłam wszystko co mogłam a nawet więcej. Więcej niż człowiek wiszący na przepaścią jest w stanie uczynić. Jeden po drugim moje pomysły okazywały się chybione. Nie dlatego, że były głupie. Dlatego, że moje życie okazało się nic nie warte.
I dobrze.
Miałam tylko tę swoją zasmarkaną trawkę, na której wisiałam, bo musiałam.
I nagle.
Zdarzył się cud.
Ja:
Stanisława Frankensztajnowiczowa Nibygemba.
Zaświadczam i na swoją cześć przysięgam.
Że zdarzył się cud.
Było tak:
Pojawiła się znikąd. Jak jakiś Anioł albo inna Dobra Pani.
Miała w dłoniach solidną linę.
Prawdziwy ratunek, nie jakieś głodne kawałki i dobre rady.
Powiedziała: Stanisławo, ja ciebie przyszłam uratować, ty nie spadniesz. Oto lina, po której wejdziesz tu i staniesz na pewnym gruncie. A kiedy już na nim staniesz, poradzisz sobie sama, prawda?
Prawda.
Czysta prawda.
Przecież ja właśnie dlatego tam wisiałam, że nie miałam się czego złapać, tylko ta cieniutka trawka. Za wątła, żeby utrzymała mój ciężar.
Ja Stanisława nie spodziewałam się żadnego ratunku. Za dobrze znam ludzi i za długo żyję. Jestem głupia i tania, ale nie naiwna.
Dlatego powiedziałam w pierwszej chwili, że nie chcę żadnej liny. Że nie wierzę w żadne liny i żadne Dobre Panie. Niech mnie nie mami, niech mnie nie karmi nadzieją, bo ja już nie mam siły i chcę tylko dowisieć spokojnie do końca.
A ona na to: nie odrzucaj tej liny. Pozwól mi sobie pomóc. Zasługujesz na dużo więcej, Stanisławo. Na samo dobro zasługujesz, na miłość. Tyle dałaś z siebie innym. Pozwól mi pomóc sobie w ich imieniu.
I tak aż do znudzenia.
Żeby wyglądało, że ja – odrzucając te pomocną linę – wyrządzę jej osobistą przykrość.
I zgadnijcie co ja zrobiłam, głupia?
Domyślacie się?
Żeby chwycić tę jej linę, musiałam najpierw puścić moją trawkę.
Sami wiecie, że aby coś uchwycić, trzeba mieć pustą dłoń.
I czułam się tak wspaniale, jak nigdy dotąd.
Czułam radość a po twarzy ciekły mi łzy wzruszenia.
Z sercem przepełnionym wdzięcznością wyciągnęłam dłoń, jak dziecko uratowane z otchłani.
Tyle, że sekundę wcześniej moja Dobra Pani… zmieniła zdanie.
No, zdarza się.
Widać rozpędziła się z tą pomocą, biedna.
Zamiast najpierw pomyśleć.
Zaczęła myśleć wtedy, kiedy ja, Stanisława Nibygemba już nie miałam nic w dłoni.
Pomyślała: a może ja sprzedam komuś te linę? Czemu miałabym tej Nibygembie coś dawać za darmo?
Pomyślała: a co ja głupia jestem?
I zabrała swoją linię.
I poszła.
A ja.
Stanisława Frankensztajnowiczowa Nibygemba
Spadam, bo tak to działa na tym świecie.
Czasem ciąg dalszy nie następuje.
Bo nie może.
Uszanowanie.