Senwary Jata

Było nas tak wiele (istot), że na schodach panował ścisk i pod schodami panował ścisk, i nad schodami, kurwa mać, panował – a jakże – ścisk.

Na wysokości moich łydek pętały się zębate stworzenia, których kształt do złudzenia przypominał żeliwny (uzębiony) kociołek myśliwski na kokieteryjnie wygiętych nóżkach. Zembołki klapirodne – pomyślałam z odrazą, bo łajzy owe znane są z bezczelnych żartów godnych imbecyla.
Pozwalają sobie na wiele, bo dzięki naturalnemu brakowi zahamowań osiągnęły wysoką pozycję w mediach i reklamie. Mimo swojego debilnego wyglądu, mimo klapirodności, krzywych (czterech) nóżek, zembołki zawsze wloką za sobą kiście fanek. I chyba nie muszę was zapewniać, że dwunożnych kobiet też wśród nich nie brakuje, skoro pierwszy lepszy zembołek zarabia tyle, ile wynosi budżet sporej gminy.

I co się dziwić?
Nie ma się co dziwić!

Ale skończę już z tymi zasrańcami, bo przez takie socjopsychozmaty można się doprowadzić do rozpastwienia duchowej wypustki parskalnej. I nieszczęście gotowe.

Ważniejsze od – niech je szlag – zembołków jest pytanie, po co my wszyscy tłoczyliśmy się na tych schodach. Otóż (możecie wierzyć albo nie, a co mnie to obchodzi) myśmy tam stali w kolejce po chińszczyznę.

Tak, dobrze widzicie:
CHIŃ – SZCZY – ZNĘ.

Jeśli uważacie tę sytuację (lub jej opis) za dziwną, to znaczy, że nie obchodzicie należycie najważniejszego świeckiego święta w roku, które przypada właśnie dziś.

A jeśli nie przypada, to czas ogłosić, że owszem jednak.
Bo tak.

Dziś jest Dzień Kłamliwego Sukinkota.
Z tej okazji każdemu kłamliwemu sukinkotowi należy się odpust zupełny, aż do wyczerpania bieżących zapasów Prezesowej cierpliwości.

Dziś obchodzą swoje święto wszyscy, którzy:

obiecują a nie dają,
dają, ale od razu zabierają,
mają, lecz udają że nie,
otwierają usta tylko po to, by kłamać (oraz jeść i pić),
tworzą pic na wodę/fotomontaż ( jako wolontariusze lub za srebrniki)

Wszystkiego najlepszego, wy zębate, klapirodne, kociołkowate imbecyle!

Drodzy czytelnicy, jeśli odczuwacie niepokój o zdrowość moich zmysłów, to pragnę was uspokoić: ja tylko opowiadam wam swój sen.
A ponieważ choruję akurat na grypę, akcja moich snów przeniosła się na inne planety.
Stąd te absurdalne sekwencje, które przy bliższym zbadaniu nie są aż tak absurdalne.

Gdy budzę się z międzyplanetarnego snu, wcale nie mam poczucia powrotu do rzeczywistości.

Zdradzę wam, że czuję wręcz przymnożenie dziwności.

W czasie choroby mózg, osłabiony podejmowaniem strategicznych decyzji o charakterze wojennym, słabo ukrwiony, skoro wysłał krwawe wojsko do innych obszarów cielska, nie ma takiej mocy, żeby łatać na bieżąco dziury w sensuum.

Dlatego ktoś, kto właśnie zmaga się z atakiem wirusowym, ma szansę zobaczyć rzeczywistość bez korekty sensu w centralnym sensuum i sensuach boczno-skośnych.

Ja wam to zaraz wyjaśnię, spokojnie.
Odkryłam to zjawisko niedawno.

Podczas redagowania Dziuni zorientowałam się, że najgrubsze błędy, takie jak brakująca połówka słowa, pominięcie operatora, czy nawet brak orzeczenia uchodzą uwadze wszystkich czytających. W tym także profesjonalnych redaktorów.

Jakim cudem po kilku tygodniach prac redaktorsko-korektorskich w tekście ostały się tak poważne usterki?

Odpowiedź znalazłam bez trudu, chociaż dobrą chwilę mi zabrało, żeby (pogodziwszy się z losem) sformułować prawo wirtualnej korekty:
 

Jeśli wiesz jak powinno być – to widzisz to co powinno być –  a nie to co jest.

Im jesteś inteligentniejszy, im więcej wiesz i rozumiesz, tym lepiej działa twoja wirtualna autokorekta.

Ergo: im jesteś mądrzejszy, tym mniej rzeczywista jest rzeczywistość, docierająca do ciebie za pośrednictwem zmysłów.

Strrrrrraszne!
Upiorrrrne!

Implikacje tego fenomenu są naprawdę przerażające.

Cała nasza nadzieja w głupcach, oni są w stanie widzieć rzeczy takimi, jakie są, bo nie wiedzą, jakie być powinny. Ale tu zaczyna się inny problem: są zbyt głupi, żeby wyciągnąć z tego co widzą jakikolwiek wnioski.

Musimy powołać jakieś ciało do zbadania O CO TU CHODZI (zanim świat z powodu tej kurzej ślepoty stoczy się w otchłań).

A w szczególności:
1.    Czy wirtualna autokorekta da się jakoś wyłączyć.
2.    Jeśli nie, to należy sprawić, żeby ludzie się dobierali w pary wedle kryterium innego, niż pożądanie. Zamiast tego należałoby propagować model partnerstwa opartego na własnościach umysłu. Głupi powinien łączyć się z mądrym, a mądry z głupim. Wtedy (i tylko wtedy) będziemy mogli dowiedzieć się, JAK JEST.

O ile nas to w ogóle obchodzi…
 

Walentyna Czubek wiecznie żywa

Kilka tygodni temu mój mąż, pierwszy czytelnik i surowy krytyk wszystkiego co piszę, uczynił mi wymówkę. Zarzucił mi, że podbarwiam i naciągam rzeczywistość dla uzyskania psychologicznego efektu grozy. A przecież nie piszę horroru, tylko normalną (może nieco odjechaną, ale wciąż realistyczną) powieść obyczajową. Po cóż więc te psychopatyczne wstawki o Walentynie Czubek, która wszak nie mogła istnieć, bo takich osób nie nie ma? A jeśli nawet  są, to siedzą u czubków.

Ta uwaga pojawiła się w czasie podczytywania mi przez ramię (a kysz!) trzeciej części losów Dziuni Dochtorówny, nad którą teraz pracuję.
W jednym z rozdziałów opisuję pewne tajemnicze (z pozoru) zjawisko, które nazwałam syndromem Sczezłego.
Owa lokalna osobliwość polega na kategorycznym zaprzeczaniu rzeczywistości. A zwłaszcza temu, że różne paskudne sprawy i sprawki dzieją się tuż przed nosem mieszkańców wsi.

W zasięgu ich wzroku i słuchu wyprawiają się istne bezeceństwa, a oni wciąż się upierają, że wszystko jest w porządku, bo „takie rzeczy” nie mogą się wydarzać. O brzydkich sprawach się nie mówi, a jeżeli coś się komuś wymknie, to reszta od razu woła: „Ale o co ci chodzi, czemu wprowadzasz niepokój, przecież wszystko jest w porządku”.

W tej atmosferze, wobec powszechnej obojętności, branej mylnie za tolerancję i otwartość, w miejscowej szkole rządzi niepodzielnie Walentyna Czubek. Ponieważ uczy przedmiotów ścisłych, wymaga od uczniów skupienia. Jest zwolenniczką metod behawioralnych, chociaż w tamtych czasach używa się jeszcze tradycyjnego słowa „tresura”.
Dla chłopców oznacza to przywiązywanie za kostki do krzeseł, żeby się nie kręcili jak owsiki w zadku.
Dziewczętom zaś Walentyna zakleja usta taśmą i to nie tylko wtedy, gdy gadają na lekcji, ale także zapobiegawczo.

Wyznać pragnę, że opisywane wydarzenia są prawdziwe i miały miejsce w pewnej szkole podstawowej, do której miałam pecha chodzić.
Nie raz czy dwa razy, ale przez całe lata przede mną i po mnie, Walentyna Czubek pastwiła się nad uczniami, a bycie przywiązanym lub zaklejoną to wcale nie była wielka sprawa.

Zawsze mogło być gorzej: można było dostać w gębę na odlew, a miała ta Walentyna cios jak Pudzian, chociaż kurduplowata.
Można było zarobić kablem, drewnianą linią metrowej długości, albo dowolnym przyrządem, który nasza pani od fizyki akurat trzymała w garści.
Rozbicie komuś szklanej kolby na głowie też nie budziło większych emocji.

Do wszystkiego można było przywyknąć. Każdej akcji, zwanej przez Walentynę „ja was, zasrańce, tresurą wyprowadzę na ludzi” towarzyszyły wrzaski o sile wykraczającej poza normalną skalę ludzkiego głosu. A jakie słała nam wiązanki wyzwisk! Powiedzieć, że wulgarne, to jakby nic nie powiedzieć.

Mój osobisty krytyk literacki nie miał zamiaru w to uwierzyć. Może dla kogoś, kto dorastał w stolicy, moje opowieści są tak egzotyczne, jak bajki z obcej planety.
No i co? – pyta. – Czy ktoś to gdzieś zgłosił?

Takie pytanie jest najlepszym dowodem, że on po prostu nie rozumie syndromu Sczezłego. Trzeba mu wszystko wyjaśniać i ciągle zapewniać, że to nie chore fantazje, tylko czysta, żywa historia szkolnictwa prowincjonalnego.

I nie tylko historia, obawiam się.
Zaświadczą o tym mieszkańcy dolnośląskiej gminy Szczodre, o której zrobiło się głośno w sposób wysoce nieprzyjemny.
Smród się rozniósł na cały kraj, a i zagranica coś przebąkuje o maltretowaniu dzieci w polskich szkołach.

Ale cóż za zbieg okoliczności!
Mój mąż się nawet przestraszył.
Poprosił, żebym przestała opisywać „takie okropne rzeczy”, skoro one się później wydarzają naprawdę.
Sugerował nawet, że mam jakieś nadprzyrodzone, ciemne moce, zaklęte w moim narzędziu do pisania.
Z trudem odwiodłam go od pokropienia klawiatury laptopa święconą wodą.

Lecz sama też się musiałam mocno uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy nie śnię. Jak to możliwe, że inkarnacja Walentyny Czubek ze Sczezłego lat sześćdziesiątych objawia się właśnie w szkole w Szczodrem? I to w chwili, w której ja o tym piszę!

Wyjaśnienie jest banalne – Walentyna Czubek to uniwersalny, ponadczasowy model frustratki z zaburzeniami samokontroli.
Zapytacie: jak to możliwe, że nauczycielka w czasie lekcji knebluje, wiąże, obrzuca obelgami i straszy małe dzieci, i że czyni tak całymi miesiącami, latami?
Odpowiedź  jest prosta: nikt nie pyta dzieci, jak spędzają czas.
Nikt nie słucha, gdy to czy inne dziecko próbuje się poskarżyć.

Bo nikt nie wierzy, że „coś takiego” może się wydarzać naprawdę.
To wystarczy, żeby Walentyna Czubek była wiecznie żywa.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 11/2015

Ponieśli i wilka

Wielki tytuł krzyknął z monitora czerwonymi literami:
Oszukano 56 kobiet!
Pracownice bez wypłaty!

Takie wieści działają na mnie jak ostroga na leniwą klacz.
Podrywa mnie jasna cholera, a jednocześnie trafia gniewny szlag.
Wyobraźcie to sobie.

Już nieraz wspominałam, że mam skłonność do stronniczej i wybiórczej reakcji na każdą wzmiankę o krzywdzie kobiet. Może to jakieś genetyczne dziedzictwo, a może doraźna mutacja. Dość powiedzieć, że w sytuacjach spornych, automatycznie staję po stronie kobiet.

Tak więc, pod wpływem obrazu pięćdziesięciu sześciu oskubanych z wypłaty sióstr moich, ten słuszny, lewicowo-prawicowy gniew już się szykował do odpalenia racy.
Czaił się w gardzieli, rozgrzewając struny głosowe przed eksplozją.

Usta poczęły się układać w brzydkie, pełne grzesznego wdzięku słowo, zaczynające się od dźwięku q (ku), a kończące się sylabą –stwo. Słowo to bywa zwyczajowo używane jako metafora, na określenie nieprawości, niesprawiedliwości i bezwstydu.
Zdążyłam wziąć głęboki wdech, a cztery koty uniosły łebki, niespokojnie węsząc nadchodzącą burzę. (Skąd one zawsze wiedzą, kiedy zaczynam czuć wściekłość? I skąd wiedzą, kiedy moja wściekłość jest dla nich istotna, a kiedy mogą zgodnie zignorować ciskanie gromów?)

Wtem, poniżej krzykliwego tytułu, między słowami błysnęła liczba i nazwa, a wtedy spłynął na mnie (i na koty) spokój.
Wprawdzie brzydkie słowo nadal pozostawało aktualne, ale jakże zmienił się sposób jego użycia! A także adres, pod który powinno zostać skierowane.
Przeczytawszy wiadomość do końca uznałam, że jest wprawdzie zdumiewająca, ale całkiem dobra i dodająca otuchy.
Oto pięćdziesiąt sześć panien, byłych pracownic klubu Cocomo, zostało bez wypłaty za to, co nazywały „swoją pracą”.
Używam cudzysłowu, ponieważ są i tacy, którzy opisują ich zakres obowiązków za pomocą wcześniej wspomnianego, brzydkiego słowa, zaczynającego się dźwiękiem q.

Przypomnę w skrócie, na czym polegała owa „praca”, za którą pracodawca wisi im, bagatelka, pół miliona złotówek.
Panny oszukane dzielą się na promotorki, barmanki i tancerki.

Praca promotorek polegała na snuciu się po ulicy w towarzystwie różowej parasolki i obiecywaniu. 
Panny naganiaczki.
Jak biblijne Ewy, naganiaczki kusiły facetów tym, czym zazwyczaj można skusić faceta.
Niektórzy uważają, że jabłkiem.
Za wszystkim stał jak zwykle cwany sukinsyn wąż, będący właścicielem klubów.
Wąż obiecywał Ewom, że dostaną duuuużą kasę za każdego wywiedzionego na pokuszenie jelenia.
A następnie, jak to wąż, pokazał powiedzmy… figę.
Wszystkie panny Ewy zostały na lodzie.

Panny barmanki, kasujące kilkanaście tysięcy za szampana, doprawionego jakimś odmóżdżającym syfem.
Panny przebiegłe, czekające aż delikwent znajdzie się w stanie rozmiękczenia mózgu, żeby mu wyczyścić konto.

Tu przebiega granica siostrzanej lojalności.
Jak widzicie, moja zapyziała, rozciągliwa, seksistowska solidarność kobieca prędzej czy później okazuje się limitowana. Podobnie, jak współczucie.

Nie wiem jak wy, drodzy czytelnicy, ale jakoś nie potrafię nieopłaconym pannom szczerze współczuć (chociaż, paradoksalnie, współczuję oskubanym w Cocomo frajerom).
Czy oszukanie oszusta jest oszustwem, czy uczynkiem cnotliwym? Niechcący cnotliwym, oczywiście.

Nikt normalny nie będzie dowodził, że Jan S.,wężolicy właściciel sieci klubów Cocomo, pozbawił byłe pracownice wypłaty w ramach odnowy moralnej.
Nie, Jan S. nie ogłosił rekolekcji dla grzesznych panien, tylko ograł je, oszukał i zwiał.
A resztę zajął komornik.

Wybaczcie, że robię tu sobie żarty ze spraw jakże poważnych, ale gdy czytam, że praca w branży golenia napalonych, pijanych frajerów zakończyła się dla sporej liczby pań wielkim finansowym rozczarowaniem, przychodzą mi na myśl różne powiedzonka.
O nieczynieniu drugiemu.
O dzbanach z urwanym uchem.
O sprawiedliwości nierychliwej.
O tym, że jak Kuba Bogu, tak i vice versa.
O wilku, co nosił razy kilka.

Nie wiem, czy sponiewierani finansowo i wystrychnięci na głupka byli klienci Cocomo odczują coś w rodzaju satysfakcji na wieść o tym, że pannom przewrotnym też się nie za dobrze wiedzie.
Zabawne, jakie świńskie figle płata los świntuchom.

Satysfakcja, że „ponieśli i wilka” jest wprawdzie uczuciem mało szlachetnym, ale czyż nie słodkim?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 10/2015

Spazm przedwczesnej ucieszności

Co to za prostackie obyczaje, żeby w czas wielkopostny łaskotać kogoś słowami, celem doprowadzenia do nieopanowanego śmiechu! Nie można było poczekać na prima aprilis? Prima aprilis jest cierpliwy, wszystko zniesie i niczemu się nie dziwuje. Co innego taki smętny, wielkopostny piątek, jak dziś, gdy piszę ten felieton.

Uff, jeszcze mnie trzyma pośmiechowa zadyszka, a do tego chwycił mnie skurcz przepony.

„Do 2023 r. Polska zostanie jednym z 20 najbogatszych krajów świata” – rzekła premier Ewa Kopacz.

Sami widzicie. To jest satyryczny hardcore, czyli humor naprawdę wyuzdany.
Premier rządu w roli klauna-jasnowidza to może być powód do płaczu jedynie, albo do śmiechu, nic pośrodku.
Wybierz sam swoją reakcję, drogi czytelniku.

Ja wybieram śmiech, bo inaczej nigdy nie dojdę do siebie.
Gdy raz zaczniesz szlochać… szkoda gadać.

Ile razy w moim coraz dłuższym życiu przychodziło mi czytać takie butne brednie? Ile progów dobrobytu już pokonałam na osi czasu? Nie chodzi o mój własny dobrobyt, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Mam na myśli wnętrza szpitali psychiatrycznych, domów opieki i domów dziecka – to jest moje kryterium stanu państwa. Jak się dzieje naszym najsłabszym, najbardziej potrzebującym wsparcia współobywatelom – oto miernik bezwzględny tego dobrobytu.

Moi dziadkowie szczerymi sercami pragnęli wierzyć w zapewnienia kolejnych sekretarzy PZPR, ale mąkę i cukier trzymali w tapczanie na wszelkie wypadki.
Okazało się, że słusznie czynili.

Ale o co chodzi?
O wartki strumień unijnych pieniędzy, przyznanych naszej ojczyźnie przez politbiuro w Brukseli. Te pieniądze z niewiadomych przyczyn nazwano „nową perspektywą”.

I rzekła premier Kopacz do swego ludu:
„Każdą złotówkę z nowej perspektywy wydamy w przemyślany sposób. Te 500 mld zł to dla nas szansa na kolejny skok”.

W to akurat wierzę bez zastrzeżeń.
Każdy przepływ gotówki, to szansa na kolejny skok.
Dobrze przemyślany, sprytny skok.

Gdy pieniądze tak sobie płyną i płyną, to tworzy się całkiem bystry potok. Są tacy, którzy mają przywilej trzymania rąk w tym korycie strumienia(czyż nie czarujące słowo – koryto?) i odławiania co większych kąsków.
Mówi się o nich, że „tworzą programy”.
Lub „projekty”.
To znaczy, że budują konstrukcje ze słów i chociaż żaden z tych słownych zlepków nie posiada sensu, ma zdolność przyciągania pieniędzy. Jak kawałek psiej kupy przyciąga muchy.

Centralny zew również ma brzmienie podobne gadaniu przez sen:

„W nowej perspektywie nacisk położony będzie przede wszystkim na wspieranie przedsiębiorczości, edukacji, zatrudnienia i włączenia społecznego, technologii informacyjno-komunikacyjnych, infrastruktury, ochrony środowiska, energetyki oraz transportu, co również znajdzie swoje odzwierciedlenie w regionalnych inteligentnych specjalizacjach”.

Zrozumieliście?
Otóż to.
Nie chodzi o to, żebyś coś pojął, bo mógłbyś, broń Boże, zapragnąć coś zrobić naprawdę.

Tymczasem prawdziwym celem tworzenia projektów jest skok.
Na kasę.
Czyli „regionalna inteligentna specjalizacja”.

Nie należy się temu dziwić, bo przepływy pieniędzy zawsze przypominają obróbkę skrawaniem.
Lub trawienie.

Na szarym końcu, u wylotu strumienia (rury z forsą), gdzie czeka ten prawdziwy odbiorca, skapują pojedyncze grosiki.
To dlatego klient pomocy społecznej w marcu słyszy, że „już nie ma pieniędzy na zasiłki w tym roku”.
To z tej przyczyny pacjent dowiaduje się, że jego lek już nie podlega refundacji i płać, albo umieraj, wybór należy do ciebie.

Obróbka skrawaniem sprawia, że z pieniędzy przeznaczonych na pomoc dla ofiar przemocy zostaje… nic nie zostaje, wszystko wydano na napisanie projektu.

Tak, idą następne żniwa, a żniwiarze, wciąż ci sami, już przestępują z nogi na nogę.
Tymczasem system emerytalny dogorywa.
System ochrony zdrowia zdycha w męczarniach.
System oświaty działa już tylko siłą rozpędu.

Więc już rozumiem, dlaczego ten spazm propagandowy nazywa się „nowa perspektywa”.
To odpowiednik uniwersalnej porady psychologicznej:
Jeśli ci się coś nie podoba, zmień perspektywę i bądź dumny.

Z tej nowej, dumnej perspektywy na lata najbliższe, widać rzekę pieniędzy i szansę na udany skok. Dlatego śmieję się z szumnych przepowiedni naszego wspólnego dobrobytu, wkładam je między propagandowe bajki, gdzie ich miejsce.

Bardziej prawdopodobne są zapowiedzi neurochirurga ze słonecznej Italii, który grozi, że już w 2017 roku dokona przeszczepu ludzkiej głowy.
To jest zupełnie realna perspektywa, chociaż chwilowo w medycynie triumfy święci przeszczep… kupy.
Całkiem inna perspektywa, prawda?
I jak tu zachować wielkopostną powagę?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 9/2015

Szczyt wszystkiego

Przyglądam się z zainteresowaniem przedziwnemu spektaklowi, który jest ponoć kampanią wyborczą Magdaleny Ogórek.
Jak wielu innych obywateli, na początku rozdziawiłam gębę w zdumieniu tak szeroko, że do dziś nie mogę jej zamknąć.

Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to uda, bo powodów do zdumienia jest z każdym dniem więcej i więcej. Podzielę się z wami kilkoma przedwyborczymi refleksjami na tych cierpliwych łamach, bo trudno mi pominąć temat kobiecej aktywności politycznej. Czuję solidarność ze swoją płcią, a jest to odczucie coraz bardziej dokuczliwe i bolesne.

Najpierw pragnę wyznać, że rozumiem, skąd się bierze gniewna reakcja kobiet, w tym feministek, na wizję Ogórek w pałacu prezydenckim. Niektórzy powiadają, że one (my) są zazdrosne, bo brzydsze, grubsze, starsze i nikt ich nie prosi do tańca. Więc stoją pod ścianą z ponurymi gębami, i mamrocząc robaczywe pacierze snują wrogie myśli o kandydatce Ogórek. A następnie, zebrawszy garść jadowitej zawiści, ciskają w Ogórek złośliwym, wrednym felietonem. Tak jak ja to niniejszym czynię. Czynię tak, zamiast się cieszyć i radować, wiwatować i tańcować, że nareszcie moja płeć dotarła na sam szczyt.

A przecież dotarła!
Na szczyt wszystkiego!

Szczytem wszystkiego jest zgoda na bycie wykorzystaną przez męskich szowinistów w charakterze kukiełki na sznurku.
Szczytem wszystkiego jest ostentacyjne prezentowanie i podkreślanie trzeciorzędowych cech płciowych (odęte usteczka, sarnie oczęta, kobiece kształty) tam, gdzie należy objawić rozum, intelekt, dojrzałość emocjonalną i oczytanie.

Komu mogłoby służyć takie wejście kobiety do wielkiej polityki?
Raczej nie kobietom, pardon me.

Podkreślanie stereotypowej „kobiecości” wraz z piskliwymi okrzykami bojowymi i machaniem łapiętami, cofa ruchy kobiece o sto lat.
Pewnie dlatego środowisko feministyczne nie zachwyca się Ogórek.

Ale tu następuje nieoczekiwana zmiana w scenariuszu i cwaniackie plany podstarzałych samców, skrycie uczepionych tyłka Magdaleny, biorą w łeb.
Bo Magdalena poczuła swoją kobiecą moc.
A może to wszystko był jej przebiegły plan, żeby, udając słodką idiotkę, dostać się tam, skąd można… zadzwonić do Putina. I przywołać go do porządku.

Teraz wszyscy wychodzą na głupców.
Całe pokolenia polityków i polityczek, tchórzliwie skrywających się za dyplomacją.
A trzeba było brać telefon i dzwonić!
Do Hitlera, do Stalina, do Pol Pota.
Do samego szefa Piekieł.
Zadzwonić, oczarować, opierniczyć, jeśli trzeba. Przywołać takiego lunatyka do porządku i na świecie zapanowałby pokój.

No?
Czemu nikt wcześniej na to nie wpadł?

Chodzą słuchy, że Leszek Miller jest przerażony.
Słusznie.
Powinien być.

Ciekawa jestem, czy on naprawdę uważał, że może sobie grać pionkiem (pionkinią) i dyktować cały przebieg gry?
Oj, nie odrobił lekcji!
Wstyd!

Tym bardziej, że cała historia z wystawieniem Ogórek, do złudzenia przypomina mi wydarzenia z 2008. Amerykański kandydat na prezydenta, republikanin John McCain zaczął błyskawicznie inwestować politycznie w Sarah Palin. Miała wzmocnić jego pozycję w wyborach.
On też sądził, że Palin będzie kukiełką, a miała mnóstwo kukiełkowych atrybutów: atrakcyjna, wykształcona, wielodzietna, aktorsko uzdolniona.
Idealna kandydatka na wiceprezydenta; Ameryka miała ją pokochać, a wraz z nią tych brzydszych dziadów z Partii Republikańskiej.

Zabawne są podobieństwa, łączące Ogórek i Palin.
Ta ostatnia była wicemiss Alaski, próbowała sił w dziennikarstwie telewizyjnym.

Obok podobieństw są też różnice: Palin, zanim pozwoliła się użyć w kampanii prezydenckiej, była przez kilka lat gubernatorem stanu Alaska. To daje jej sporą przewagę nad Ogórek, prawda?

A jednak zobaczcie, jak to się źle skończyło dla Johna McCaina.
Gdy nagle Sarah Palin zerwała się ze sznurka i zaczęła mówić własnym głosem, Ameryka częściowo trzymała się pod boki ze śmiechu.
Inna część rwała włosy z głowy.
Barak Obama powinien być na wieki wdzięczny Palin za jej aktywność w drużynie przeciwnika.

Leszek Miller nie obejrzał filmu „Game change”, bo gdyby obejrzał, to wiedziałby, jak się kończy podstępne używanie kobiet w polityce.
Niestety, dla samych kobiet też nie za dobrze.

Czekam z ciekawością na dalszy ciąg.
Bo przecież jakiś nastąpi, nie ma takiego szczytu wszystkiego, żeby nie można było wdrapać się wyżej.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 8/2015

Coś się chyba

Napisałam już swój pierwszy komentarz do sprawy tajemniczego szefa -molestanta, robiącego zawrotną karierę w bliżej nieokreślonej  stacji telewizyjnej. Tekst się ukazał w Tygodniku Ciechanowskim. Tymczasem mam poczucie, że powinnam pociągnąć ten wątek z powodów, które na końcu wyjaśnię.

Wszyscy zgodnie i ponad podziałami uznali, że tajemniczą stacją TV, przytulną ostoją molestantów, jest TVN. W myśl starej, brodatej prawdy, że na kłamcy płoną gacie, jak sądzę. Bo skoro to właśnie w TVN powołano Komisję Śledczą d/s od Pasa w Dół, to coś tam się chyba musi bździć.

Chyba – jest na razie kluczowym słowem całej tej historii i historyjek pokrewnych.

Chybanie jest stanem zaburzenia równowagi, o czym łatwo się przekonać, wypijając duszkiem zgrzewkę piwa.
Problem w tym, że chybanie powinno być lokowane w sferze bardzo prywatnej, tam, gdzie zwykle lądują plotki, domysły, insynuacje i inne wydzieliny i wydaliny ludzkiej przemiany materii.

Mam nadzieję, że wymiar sprawiedliwości otrzyma od komisji coś więcej niż chybanie i szczucie. A wtedy – nadzieja mnie nie opuszcza – winny zostanie ukarany jak należy, czyli srodze.
Lub przeproszony za potwarz i pokrocze.

Jeśli atmosfera zaszczuwania wokół "sprawy pewnego Pana z TVN" przypomina kibolską ustawkę, to nie da się utrzymać twierdzenia, że chodzi o sprawiedliwość.
Człowiek to okrutne i głupie zwierzę, dlatego wymyślono system, w którym należy udowodnić komuś winę.
Mam nadzieję, że wciąż nie ma od tego wyjątków.

Przy okazji doszły mnie potwierdzone wieści, że w inkryminowanej stacji telewizyjnej pracownicy dostali instrukcję, coś w rodzaju wskazówek, Jak Się Obchodzić w Robocie z Tym, Co Macie w Gaciach. Wiecie, żeby się brzydko nie bawić z kolegami/koleżankami, zwłaszcza w kontekście hierarchii dziobania. Żeby nie drapać się wzajemnie po plecach, bo pewnego dnia jedna strona może uznać, że była molestowana. I tak dalej.

Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, by dorośli ludzie musieli czytać takie bzdety. Uwaga, teraz będzie chybnięcie: Chyba, że są bezgranicznie głupi, zdemoralizowani i na dokładkę naprani jak ruski cybant.
Albo takie sprawiają wrażenie.

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo brakuje mi pewnej istotnej dla sprawy perspektywy: gdzie jest pokrzywdzona?
Lub pokrzywdzone.
Dlaczego nie występują otwarcie z oskarżeniem, trzymając się za ręce w geście kobiecej solidarności? 
Czy w ogóle możemy oczekiwać rozwiązania i ukarania/oczyszczenia Mistera Molestowania, jeśli ofiara nie złoży oficjalnych zeznań? Przecież ja nie pragnę poznać jej historii, nie chcę wiedzieć kim jest, ani czy nosiła majtki. Chcę, żeby prawdę poznał prokurator, ale to chyba powinno być oczywiste?

Po tej stronie równania panuje martwa cisza, wszak ofiara zawsze ma coś do stracenia.

Kto choćby otarł się o system „pomocowy” ten wie, z jaką pogardą traktuje się ofiary przemocy.
Zwłaszcza ich strach przed ujawnieniem budzi politowanie i złość.

Ileż pouczeń słyszy żona, która boi się złożyć zeznania, bo później musi wrócić do domu! Głupia baba to najłagodniejsze określenie, jakie słyszałam, pracując w tych kręgach. Tak, ofiary mają wiele do stracenia.
Ale nie po równo.
Dla jednej to będzie kwestia kariery, dla innej – życia.

Czego boi się ta dziennikarka, kobieta raczej niebiedna, robiąca karierę, mająca wsparcie wielkiego tygodnika opinii? Czemu nie odważa się wystąpić jawnie, żeby przerwać kryminalny proceder, którego ofiarą padła?

Czego boi się żona faceta z siekierą, gwałcona co noc na oczach swoich dzieci?

Czy boją się tego samego i tak samo?
Chybanie: Chyba nie.

Nadprodukcja orgonu

Podobno w środowisku telewizyjnym i ogólnomedialnym zawrzało. Jeden z tygodników opublikował  anonimową wypowiedź jakiejś damy- znanej dziennikarki, dotyczącej molestowania przez anonimowego dżentelmena-słynnego dziennikarza, w anonimowej stacji telewizyjnej.

Cała rzecz wydarzyła się dawno temu, lecz z anonimowych powodów utrzymywana była w publicznej tajemnicy, zwanej inaczej tajemnicą poliszynela.

Poliszynel to kogut – paskudnik, który chodzi i mamrocze pod nosem, mieszając plotkę z prawdą, fakt z potwarzą.

Tuż po publikacji odezwały się głosy, głównie damskie, z tych sfer medialnych, gdzie wciąż anonimowo molestują.
Okazuje się, że wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Kto jest tym molestantem-perwersem wiedzą pogodynki, wiedzą prezenterki.
Tyle, że nikt nie powie.

Chociaż opowiedziane przez anonimową dziennikarkę wydarzenia są/powinny być ścigane z mocy prawa jako przestępstwo kryminalne, nikt się jakoś nie kwapi do przyjęcia takiej niesympatycznej perspektywy. Poczynając od samej pokrzywdzonej, dla której solidarność z innymi potencjalnymi ofiarami najwyraźniej nie jest wartością.
Sensacyjka?
Owszem, opowiem.
Ale złapanie perwersa za wszarz i zawleczenie przed prokuratora?
A, fe.

Przecież to tylko takie męsko-damskie zabawy w koty marcowe.

Co więc jest celem publikacji, która nie niesie żadnych skutków, poza nakarmieniem Poliszynela?
I niby dlaczego miałoby wrzeć w środowisku, skoro wszyscy dawno o wszystkim wiedzą?

(A skoro wiedzą, to czemu człek ów wciąż jest „słynnym dziennikarzem”, zamiast myć gdzieś anonimowo kible?  Żartowałam. Tak tylko pytam.)

Wracając do rzekomego wrzenia w środowisku, żeby za-wrzało, musiałoby choć przez chwilę być nie-wrzące.
A przecież to środowisko jest wiecznie w stanie wrzenia, co poznać można po nieustannym bul-bul-bulgotaniu. 

To wrzenie wywołane jest nadprodukcją energii tarła.
Przepraszam, tarcia.

Żył niegdyś pewien psychiatra, który urodził się w Polsce, lecz niestety za wcześnie, bo wyprzedził swoje czasy. Nazywał się Wilhelm Reich.
Ów doktor, znajomy Zygmunta Freuda,w latach trzydziestych ubiegłego stulecia postulował, żeby tę energię tarcia (tarła), wytwarzaną wszak w środowisku ludzkim w nadmiarze, jakoś pozyskiwać, gromadzić i wykorzystywać. Uważał, że ma ona właściwości uzdrawiające i jest kluczową siłą, napędzającą cząstki we wszechświecie.

Nadał jej romantyczną nazwę „orgon” i przypisywał, nie bez dowodów, dobroczynne skutki dla ludzkości.

Uznano go już na wstępie za wariata, a na domiar złego był komunistą, dlatego umarł w latach pięćdziesiątych w amerykańskim więzieniu.

Szkoda.

Ten orgon na pewno dałoby się dziś przetworzyć na elektryczność.
Mielibyśmy tańszy prąd. 
Może nawet bezpłatny napęd dla warszawskiego metra.

Ujmę to tak: Siła wzajemnego ocierania się o siebie ludzi wiecznie niezaspokojonych jest potencjalnym źródłem energii, która ocali świat.

Wszystko to z powodu skutków ubocznych ewolucji: homo sapiens jest non-stop pobudzony seksualnie, choć sam gorąco temu zaprzecza.
Jedna płeć (nie gender, tylko hormonalna płeć) jest zaprogramowana na pożądliwe węszenie, a druga, wabiąc i czarując, musi jednocześnie oceniać korzyści i bezpieczeństwo dla samej siebie. Nie wolno mi ani słowem wspomnieć, która płeć jest którą, bo naruszyłabym ideologiczną prawdę o wszechrówności płci.

(Prawda ideologiczna tak się ma do prawdy biologicznej, jak Kamasutra do zbiorowego gwałtu w kolonii goryli. Ciiicho-sza!)

Wróćmy do nieokiełznanej energii orgonu, z którą nie wiadomo, co począć. Dziś reichowskie akumulatory mogłyby się ładować w wielu miejscach, na przykład w stacjach telewizyjnych. Niektóre środowiska po prostu produkują o wiele więcej tej energii, niż inne.
Mogą sobie na to pozwolić, bo nie muszą skupiać uwagi na sprawach istotnych.

Co innego, na przykład, pracownicy mleczarni.
Oni nie mogą się oddawać ustawicznym igraszkom wstępnym, bo im śmietana spadnie z taśmy produkcyjnej na nogi.

Ale w telewizji ustawienie akumulatorów do wychwytywania energii tarła miałoby głęboki sens.
Gromadzi się tam ten orgon pod sufitami, wsiąka w wykładziny, nadyma wszystko, co się daje nadąć, a zwłaszcza ego.

Raz na jakiś czas ciśnienie wzrasta do wartości krytycznej i robi się śmierdzące BUM!
A później z sykiem ulatnia się owa energia, cudem przeistoczona w informację, w „wielki, skandaliczny news”.
I wszyscy udają zaskoczonych.
Udają bez zaangażowania, bo ten skandal to żadna nowość.

A już na pewno nikt nie ma ochoty łamać świętej zasady milczenia, łącznie z ofiarami.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 7/2015

Dziunia – część druga idzie w świat

Wszelkie fragmenty drugiej części Dziuni, plączące się po tym blogu zostały ukryte.
Tak, to oznacza, że Dziunia znowu poszła w świat.
Mogę zatem ogłosić (zameldować?) wykonanie zadania.

Umowa z wydawcą (WAB) nie pozwala mi publikować żadnych dziuństw z części drugiej, ale – a kuku! – mam już cztery rozdziały części następnej. Pod roboczym tytułem Syndrom Sczezłego. Tam też się dzieją różne paskudne rzeczy, które domagają się opisania. We właściwym czasie opublikuję jakieś fragmenty, zakładając, że kogoś to obchodzi. Rzecz w tym, że nie mogę się tej Dziuni pozbyć, cały czas mi zawraca głowę; a pisz, a opisuj, a jeszcze to, a jeszcze pstro.

Planowałam zacząć tworzyć katastroficzną opowieść makrelistyczną*, taką w duchu socjo-psycho-fiction, kijozawracalną.
No, ale jak mam pisać to, co chcę, skoro cały czas tylko: a pisz, a pisz, a pisz.
A kysz! – wołam, ale Dziunia wciąż tu jest.
I domaga się, żeby o niej pisać.

Mam jakieś wyjście? 
I czy w ogóle muszę z tym walczyć?

*makrelizm, inaczej postpudernizm – literacki nurt zawracalny kijem, ręcznie sterowany, za prekursorkę którego zwykło się uważać Stanisławę Nibygembę