A co u pani, pani Nowakowska

Odpowiadam na pytanie, zadane przez Miłą Osobę:
Nieprawdą jest, jakobym przestała pisać od rzeczy i skupiła się na felietonach dla TC (które dla odmiany są ponoć do rzeczy, albo odwrotnie, już nie pamiętam).

Piszę (od rzeczy do rzeczy) falami o zmiennej amplitudzie, zależnej od pogody, fazy księżyca, stężenia alergenów w powietrzu i w necie oraz od innych zmiennych, których wymienić nie mogę z powodów dyplomatycznych.

Piszę trzecią część curriculum curiosum Dziuni i mam już kilkanaście rozdziałów, rozsianych po różnych zaułkach cyfrowego wszechświata. Gdy nadejdzie pora żeby to wszystko pozbierać (kopiuj-wklej), powstanie powieść. Do tego należy dodać liczne karteczki ponaklejane tu i ówdzie a także zawartość szarego notatnika, który dostałam od facetów z Kuriera Szczecińskiego i w nim też piszę Dziunię, bo ładny, poręczny i skromny, jak ona sama.

Jeżeli ktoś czeka na odpowiedź bo napisał do mnie maila, to czeka daremnie. Straciłam większość adresów mailowych, razem z wieeelką bazą innych danych. Wśród ewidentnych śmieci były tam i skarby.

Nauczka: nie mieszać gówna z twarogiem i nie przechowywać razem na jednym dysku.

Tak czy inaczej – jeśli do tej pory nie odpowiedziałam komuś na list, to nie z wrodzonego chamstwa, lecz z braku możliwości. Napiszcie jeszcze raz.

Co do odkrytej przeze mnie (i wielu przede mną) złotej zasady niemieszania śmieci z wartościowymi danymi, to zamierzam zastosować tę mądrość także wobec własnego (miękkiego) dysku twardego, który będąc przegrzanym i zapchanym, produkuje bzdety myślowe.
Mam na myśli – zgadliście – ten szary dysk mieszczący się pod skalpem.

W tym celu ograniczam swoje kontakty ze światem do niezbędnego minimum.
Miłym skutkiem ubocznym operacji czyszczenia zwojów mózgowych jest spadek poziomu adrenaliny i mniejsze skoki ciśnienia.

Hmm… i wzrost wagi.
Im jestem łagodniejsza, tym mam większy obwód – patrząc horyzontalnie – gdy przyjmuję pozycję wertykalną.

Okej, sami widzicie, że mam mocno zharatany hardware a i software mi się zawiesza.

Dlatego proszę, żeby ktoś zabrał mnie na bezludną wyspę i tam porzucił.
Warunek: żadnych kotów.
Mogą tam żyć słonie, jaszczury, praszczury, a nawet stonogi, pchły piaskowe i pająki, ale błagam!  Żadnych kotów, kiciusiów, koteczków, kotulków i innych psychopatów.
Bo oszaleję!

Co do ludzi… napisałam wyraźnie, że wyspa ma być bez-ludna.

Żartowałam!

Polowania na ludzi

Minął miesiąc od chwili, w której listonosz zawołał u mojego płota: Pani Aniu, dziś od komornika!
Znalazłam adwokata i pieniądze „oddasz, jak będziesz miała”.

Pisząc te słowa (tak, wciąż mam komputer i dach nad głową) oglądam spektakl za oknem.
Mieszanina wdzięku i okrucieństwa: kocur czający się na pliszki.
Czemu siadają mu przed nosem?
Czy są tak ufne w swoją zdolność do wznoszenia się ponad niego?

Niemądre, dotknięte szaleństwem optymizmu ptaszki. Podwórko jest zaptaszone głupawymi pliszkami, które nie wiedzą, że w każdej chwili mogą stać się łupem.

Ten kot nie poluje z głodu.
Jest syty.
Zeżarł karmę, popił, beknął.
Ale taka natura, kocia jego mać.

Człowiek rzekomo rozumny poluje z równym okrucieństwem, lecz bez kociego wdzięku.
Jak daleko jako gatunek odeszliśmy od czasów, gdy nasze przytulne jaskinie pustoszyły hordy dzikusów, zbrojnych w kamienie i pały? Nie winszujmy sobie rozwojowego skoku, bo tak naprawdę rozwinęły się tylko nasze narzędzia.
Współczesne watahy dzikusów, o oczach płonących tą samą co sto tysięcy lat temu zwierzęcą chciwością, są uzbrojone w smartfony i implantowane uśmiechy.
Oraz nakazy zapłaty.
I mają po swojej stronie cały aparat państwa.

Osaczona jak durna pliszka, przez cztery tygodnie czuwałam, nie znając dnia ani godziny. Czy muszę opisywać, jak się czuje osoba, której komornik zapowiada wizytę w asyście policji, w celu przeszukania pomieszczeń i schowków a także ubrania, które ma na sobie?
Każdy samochód, który zwalniał przy mojej chałupie.
Każdy obcy warkot.

Pewnego dnia na podwórko zajechało auto z obcą rejestracją. 
Jeszcze godzinę później trzęsłam się jak gówno w galarecie i nie mogłam oddychać.
A to był tylko nowy sąsiad z kurtuazyjną wizytą.

Wreszcie coś się wydarza:
Przychodzi odpowiedź z lubelskiego sądu.
Zanim wczytam się w treść, potykam się w zdumieniu  o napisane drobnym druczkiem zdanie: „ Nakaz zapłaty został wydany na podstawie twierdzeń powoda, niezweryfikowanych przez sąd”.

Dżizus Krajst!
Mamy zatem w naszym kraju organ, który wydaje nakazy na podstawie twierdzeń.
Bez dowodów.
I ów organ nosi nazwę SĄD!
Ludzie kochani, czy tylko mnie to szokuje?

Organ ten w swojej łaskawości uznał argumenty sprzeciwu wniesionego przez prawnika.
Dzięki temu sprawa mojego rzekomego długu ma szansę znaleźć szczęśliwy finał w normalnym sądzie powszechnym.
Takim, który – miejmy nadzieję – nie wydaje wyroków na podstawie twierdzeń, lecz żąda dowodów.

A wyobraźcie sobie teraz, że nie zdobyłam tych czterech setek na adwokata.
Albo że z innych powodów nie podjęłam nierównej walki z systemem.

Zapewne komornik w asyście policji już przeszukiwałby moje schowki i ubranie.
W nadziei znalezienia tych brylantów, które Dziuni Babka Pułkownikowa przewoziła w najciemniejszym miejscu przez sowiecką granicę.

Los się do mnie uśmiechnął spróchniałymi zębami.
Nakaz zapłaty i jego klauzula wykonalności w całości utraciły moc.
Komornik odwołany.

A przecież niewykluczone, że gdybym miała jakiekolwiek pieniądze, w panice oddałabym nieistniejący dług!
Plus odsetki, plus koszty, plus wszystko, co się komu zechciało zażądać.

Do tego stopnia można zgłupieć ze strachu na samą myśl, że ci ten komputer wyszarpną spod ręki i przeszukają majtki.

W pliku papierów nadesłanych z elektronicznego sądu znajduje się wykaz siedmiu faktur za usługi telekomunikacyjne.
Ktoś zawarł umowę na moje nazwisko, podając moje dane z dowodu (na szczęście nieaktualnego) a także mój PESEL.

Jeśli w tym momencie zamierzacie się zdziwić, to pomyślcie, w ilu miejscach w ciągu ostatnich lat byliście zmuszeni okazać dokument tożsamości.
W każdym z nich mógł siedzieć uśmiechnięty drapieżnik przebrany za bliźniego.
Przecież nawet do biblioteki nie można się zapisać, nie podając pełnych danych, z numerem dowodu włącznie!
Pesel podaje się za każdym razem, gdy chce się zmierzyć ciśnienie w ośrodku zdrowia.
Przy wypełnianiu list poparcia.
Przy wypożyczeniu kajaka.
Wymieniać dalej?

Ma być łatwo, szybko, natychmiast. Więc mamy kredyt dostępny na jedno kliknięcie, umowę na jedno stęknięcie. Bez weryfikacji i zbędnych formalności.  I oto skutki.

Fachowcy radzą, żeby dla własnego bezpieczeństwa przeczesywać krajowe bazy danych dłużników. Po to, aby sprawdzić, czy ktoś nie wziął kredytu czy innej łatwo dostępnej przyjemności na nasze konto.

Cóż za pociągająca perspektywa – w wolnych chwilach przeczesuj bazy danych, bo może już zostałeś upolowany i jakiś elektroniczny sąd właśnie nadaje wydaje nakaz zapłaty w oparciu o czyjeś twierdzenie.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 20/2015

Cała wstecz!

Ze wszystkich zaraźliwych dolegliwości umysłu najgroźniejsza (wedle moich osobistych kryteriów) jest głupota.

Kryterium pierwsze – epidemiologiczne: łatwość przenoszenia się w populacji homo sapiens.
Głupota zaraża drogą słowną.
Najczęściej za pomocą dźwięku, ale może być dowolnie tłumaczona na język pisany, migowy, a nawet skakać z osobnika na osobnika poprzez czytanie z ruchu warg.

Głupota rozprzestrzenia się z piorunującą  prędkością dzięki takim wynalazkom jak radio, telewizja, oraz globalna sieć internetowa. Nośniki owe stanowią nieskończenie płodną pożywkę dla rosnących w błyskawicznym tempie kultur głupoty.
Ktokolwiek wyhoduje sobie we łbie jakąś nową odmianę, jakąś zmutowaną hiper/super/ultra/mega głupotę, od razu może ją nagrać, wrzucić na serwer i sruuu – zaraza idzie w świat.
Całe szczęście, że niegdyś dobry Bóg pomieszał ludziom języki, gdy próbowali przebić się od spodu do jego mieszkań wielu! Gdyby nie wieża Babel, gdybyśmy dziś mówili jednym językiem, to stężona, wybuchowa głupota już dawno wysadziłaby naszą rasę w pustkę międzygalaktyczną.

Kryterium drugie – ewolucyjne: kamuflaż, czyli zdolność zarazy głupotowej do wtapiania się w dialog istot rozumnych i stawania się jego częścią.
Dzięki tej przerażającej właściwości głupota jest w stanie nie tylko udawać sensowną wypowiedź, ale nawet podszywać się pod jakąś głębszą mądrość.
Tak!
Słusznie czujecie ciarki na plecach! To jest naprawdę upiorna cecha tej cholernej zarazy!

Stąd moja potrzeba, by od czasu do czasu napisać coś na jej temat, abyście nie tracili czujności.
Głupota jak lew ryczący krąży, żeby nas zeżreć, strawić i wydalić o lata świetlne głupszymi niż na wstępie.

Tym, co budzi grozę największą, jest głupota i ignorancja poparta autorytetem.
Niepisany lecz całkiem realny przymus kłaniania się w pas i całowania zadka różnym utytułowanym durniom to jeszcze pół biedy. Zawsze można całować przestrzeń okołozadkową i udawać zachwyt.
Najgorsze skutki przynosi ukorzeniona jak perz tradycja spijania z doktorskich, profesorskich i/lub eksperckich celebryckich ust wszystkiego, co się z nich wydostaje, i kiwania głową z nabożną czcią.

To jest zawsze chwila triumfu głupoty na biednym i słabiutkim, szarpanym wątpliwościami ludzkim rozumem.
Ojej, niemal się popłakałam z żalu, pisząc te słowa…
A to było tylko preludium.

Daniem głównym jest zaś urywek programu dla kobiet, o kobietach, z udziałem kobiet. Cytowane niżej słowa płyną z ust nie byle jakich, publicznie znanych i poważanych.
„Czy jestem za tym, żeby mąż lał żonę, żeby była cała fioletowa? Nie. Ale jeżeli żona powie coś upokarzającego i dostanie delikatnie w twarz, to bardzo mi przykro, ale być może by się należało – stwierdziła w programie ‘Miasto kobiet’ w TVN Style Barbara Falandysz, znana prawniczka i działaczka społeczna.”

Naprawdę?
Miasto kobiet?
Raczej planeta małp!

Gdyby to powiedziała Maryna ze młyna do swojego śfagra wyrzucającego gnój, to można z całym spokojem taki bełkot pominąć.
Zdarza się.
Jedna z moich sąsiadek uważa, że torbiele jajnika u dziesięcioletniej dziewczynki są karą za rozwiązłość charakteru.
Bóg z nią i srał ją pies, dopóki ględzi we własnej oborze do krowiego tyłka.

Ale pani „znana prawniczka i działaczka społeczna” mówi z pozycji autorytetu, do mikrofonu i do milionów.
A ja czuję piekący gniew, bo wiele lat zmar-no-wa-łam, próbując przekonać kolejne generacje policjantów, że nie wolno im przyjmować perspektywy agresora i dociekać na miejscu zdarzenia, czy ofiara zasłużyła na bicie.
Czy jest „cała fioletowa”, czy ma tylko fioletowe oko.

Przemoc domowa (i wszelka inna) JEST przestępstwem ściganym przez prawo, a zachęcanie do stopniowania bicia w twarz jest zachęcaniem do łamania prawa w zaciszu czterech ścian.

Czy będzie nietaktem, jeśli wspomnę, że w sieci można znaleźć wypowiedź saudyjskiego duchownego, w której ten ostrzega, żeby nie bić kobiet i wielbłądów w twarz?

I – proszę państwa – dokąd to zmierzamy?
Może policjant będzie mierzył grubość kija, którym mąż sprawiedliwie obije swoją niewiastę? I jeżeli kij okaże się grubszy niż mężowski kciuk, to władza surowo męża upomni, żeby znalazł cieńszy.

Czy będzie oceniany stopień zafioletowienia bitej żony (cała fioletowa, półfioletowa, różowa)?

Uwaga, cała wstecz!
Do średniowiecza z TVN Style, razem, razem!

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 19/2015

A przecież nie ma tu żadnej wojny…

Najpierw spróbuję oddzielić emocje od od faktów.
Żeby ten felieton był w miarę zrozumiały, moje wewnętrzne przeżycia nie powinny mieszać się z tym, co się wydarza.

Ha!
Czy to wyda wam się łatwe? Czy to bułka z masłem, żeby ot, tak nabrać dystansu do tego, co budzi grozę i poczucie bezsilności?
A jednak dobrzy ludzie wciąż mi powtarzają, żebym się jakoś pozbierała, bo co mi pomoże, że będę się trząść?
Fakt.
Nie pomoże.

Łatwizna, co?

Oto moje uczucia:
Strach, niedowierzanie, złość, zdumienie, bezradność.

A oto moje myśli:
Obudziłam się w innym świecie. Już nie będzie tak samo, nawet, jeśli kiedyś sprawa się jakoś wyjaśni.

Pod czerepem skręca się jak dżdżownica bezpłodne pytanie:
Co teraz będzie?

Jak to możliwe, żeby w swoim domu, w swoim kraju tak się bać nadchodzącego dnia?
Przecież nie toczy się żadna wojna!

Obcy człowiek nie załomocze do moich drzwi.
Nie każde mi się wynosić, nie zabierze tego, co moje.

A jeśli się mylę?

Jednego jestem pewna, nikt nie strzeli mi w łeb, bo przecież, jak powiadam,  nie ma u nas żadnej wojny.
Są natomiast egzekucje.

Tak, jakiś człowiek, działając w imieniu mojego demokratycznego kraju, z czerwoną pieczęcią państwowego funkcjonariusza może doprowadzić do tego, że sama zechcę zejść z tego świata, nie widząc lepszego rozwiązania!

Za moment wyjaśnię, skąd we mnie tyle rozpaczy.

Przypuszczam, że wciąż obowiązuje zestaw praw, w tym podstawowe prawa człowieka.
Kodeksy chyba nie straciły swojej mocy?
Każdy złoczyńca nadal ma sprawiedliwe prawo do obrony.
Nie tylko obrony, ale i ochrony, na przykład godności czy wizerunku.

Szympansy w Nowym Jorku zyskują pełnię praw osobowych, a w tym samym czasie ja, Nowakowska Anna, swoje prawa tracę.
Nie jestem już nawet szympansem; gdzie mi tam do osoby ludzkiej.

Kim teraz jestem?
Napisali, że jestem dłużnikiem.

Wprawdzie nie mam żadnego długu, ale jakiś elektroniczny sąd z Lublina przyznał komuś zaszczytny i korzystny tytuł mojego wierzyciela. Prawomocny wyrok, w imieniu Rzeczypospolitej.

Ktoś, kogo nie znam i nigdy o nim nie słyszałam (nie mówiąc o zadłużaniu się u niego) złożył do tego elektronicznego sądu pozew.
I wygrał.
Ja nie brałam udziału w postępowaniu, ponieważ nic o nim nie wiedziałam.
Postępowanie było: elektroniczne, niejawne i zaoczne.

Nie pytajcie mnie, co to oznacza.
Wiem tylko, jaki jest tego efekt:
Bum!
Wydano na mnie wyrok.

Ten, kto postanowił mnie oskubać, zadbał, żeby zawiadomienia szły na adres, pod którym nie mieszkam od jedenastu lat!
Sąd nie pofatygował się, żeby sprawdzić dane adresowe.

Dobrzy ludzie mówią: A może masz jakiś dług i nie pamiętasz?
Jak im wyjaśnić, że to nie jest kwestia pamięci, tylko stylu życia?

Ja wiem, że nic nikomu nie jestem dłużna. Ale to nikogo nie obchodzi, bo elektroniczny sąd wydał ten swój wyrok i z mocy prawa stałam się winna.

Gdybym była mordercą lub gwałcicielem, to przyznano by mi urzędowego obrońcę.
Miałabym wgląd w swoje akta.
Lecz ponieważ nic złego nie zrobiłam, to można mnie osądzić elektronicznie, niejawnie i zaocznie.
Bez powiadomienia.

Teraz, kiedy wyrok się uprawomocnił, kiedy minęły wszystkie terminy sprzeciwu, mój aktualny adres został cudownie odnaleziony.
I nadszedł list od komornika, z wielkim nadrukiem, żeby cała gmina się dowiedziała, że ścigają mnie za długi.

Tak, teraz już można zachowywać się głośno, ofiara jest już osaczona i wpędzona w pułapkę.

Co mi pozostaje?
Zapożyczyć się na adwokata i dochodzić swoich racji przed sądem.

Albo zapożyczyć się na komornika i spłacić oszukańczy, wymyślony dług, plus gigantyczne koszty.
A wyobraźcie sobie, dobrzy ludzie, że mój rzekomy wierzyciel dostał od państwa pełnomocnika, na mój koszt.

Przypomnę: Ja nie dostałam nawet powiadomienia.

Gdy opisywałam na tych łamach sprawy nadużyć wobec prawdziwych i rzekomych dłużników, nie sądziłam, że sama stanę w tym miejscu.
A jest to miejsce ciemne i pozbawione nadziei.
W przypadku kogoś takiego jak ja, kto pracuje jedynie na umowę zlecenie, komornik może… zabrać wszystko.

I – jeśli nie zdarzy się prawdziwy Boży cud – zabierze.

Może zabrać mi komputer, na którym piszę ten tekst.
Może zabrać mi chałupę, w której mieszkam.

A ja nawet nie mam długu…
O, przepraszam, już mam. Przecież zapożyczyłam się na adwokata.

I wciąż żyję w wolnym kraju, w którym nie ma żadnej wojny, i żadne prawa nie zostały zawieszone.
Z wyjątkiem praw domniemanej dłużniczki, która nie ma żadnego długu.
Obawiam się, że ciąg dalszy nastąpi.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 18/2015

Dwunasty kandydat

Przedstawiam wam spore zwierzę z łbem zakleszczonym w krześle turystycznym, którego fotografia robi właśnie szybką karierę w internecie.
Zwierzę to (lub jego zdjęcie, to nie jest dla mnie jasne) jest proponowanym numerem dwunastym na liście kandydatów.
Owszem, mam na myśli listę kandydatów na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

Nie ma się z czego śmiać, sprawa jest rozwojowa, a precedensy na świecie już istnieją. Zdarzało się, że w tej czy innej demokracji wybory wygrywał pies, kot lub płyn do mycia naczyń. Były to wprawdzie wybory lokalnego szczebla i pewien rudy kot imieniem Stubbs został raptem burmistrzem niedużego miasteczka na Alasce, ale kto ośmieli się twierdzić, że my, Polacy nie umiemy się bawić jeszcze lepiej niż jakaś Alaska! Może już wkrótce w naszym kraju dojdzie do awangardowej, innowacyjnej, eksperymentalnej sarnoprezydencji.

Bo, wyobraźcie sobie, internet nazwał opisywanego zwierzaka „sarną z krzesłem na głowie”.

W tym miejscu muszę uczynić odpowiednią dygresję:
Chociaż określenie „sarna z krzesłem na głowie” nieźle brzmi jako hasło jednoczące tych, którzy wobec wyborczej maskarady przejawiają zdrowy dystans, to raczej słabo oddaje treść obrazka.
Wkradło się tu typowe dla wielościeżkowych przekazów społecznych przekłamanie co do prawdziwej tożsamości dwunastego kandydata.
Tak naprawdę istota, na którą zamierza głosować już 17 tysięcy obywateli nie jest sarną, tylko jeleniem.

Nie pierwszy to i nie ostatni przypadek, że dla potrzeb kampanijno-reklamowo-godowych zmienia się wystawianemu kandydatowi tę czy inną cechę, poszerza uśmiech, koryguje wady charakteru, doczepia zalety, usuwa zmarszczki na życiorysie.
Ale żeby pomylić sarnę z jeleniem?
Ach, tego jeszcze nie mieliśmy.

Czy twórcy idei eksperymentalnej sarnoprezydencji uczynili to z premedytacją?
Może i tak.
I wcale by nas to nie zdziwiło, skoro slogan: „Głosuj na sarnę z krzesłem na głowie” brzmi chwytliwie i o niebo zabawniej niż „Głosuj na jelenia z łbem zaplątanym w krzesło”.

Z drugiej jednak strony jestem świadoma tego, że nie wszyscy moi bliźni są zoologicznie rozwinięci. Jeśli zwierzęta leśne oglądali tylko na kanałach przyrodniczych w telewizorze, to mogą dać się zwieść zdradliwym podobieństwom łączącym rozmaite gatunki.

– Czy jelenie rodzą sarny? – zapytała mnie ubiegłej jesieni moja przyjaciółka Epifania.
 – Ależ oczywiście! – odrzekłam. – Podobnie jak duże zające rodzą malutkie króliczki.

Epifania, pochodząc z miasta o liczbie mieszkańców ciut powyżej 5 tysięcy, czuje się w pełni uprawniona do bycia przyrodniczą ignorantką. Z prawa tego korzysta skwapliwie, co i raz zadając kłopotliwe pytania.
O to ile trwa ciąża bociana, kiedy przylatują sójki, czy dziki mają zęby.
Dlatego uważam za całkiem prawdopodobne, że sztab wyborczy „sarny z krzesłem na głowie” nie zauważył, że wystawiają jelenia na prezydenta.
Do tego z łbem uplątanym w turystyczne krzesło.
 
Waham się, czy powinnam zwrócić im na to uwagę.
A może wręcz jest to moim obywatelskim obowiązkiem?

Wyobraźcie sobie, że głosujecie na sarnę i po wygranych wyborach okazuje się, że to były obiecanki cacanki a głupiemu radość, bo to nawet nie jest sarna.
Zgroza, co?

A teraz polityczny news z Ameryki, skąd lubimy czerpać wzorce.
Dwa szympansy otrzymały prawomocne sądowe orzeczenie, że są osobami prawnymi.
Teraz uwaga: Między dowolnym kandydatem z humanoidalnej jedenastki a szympansem istnieje niemal 99% zgodność genetyczna. To o wiele bliżej, niż domniemana sarna, która jest jeleniem.
Wciąż mamy trochę czasu, żeby zmienić status quo (a przy okazji qui pro quo), małpę ogolić, ubrać w garnitur i nauczyć kilku mądrych min, strojonych do głupich wypowiedzi.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 14/2015

Czas uwodzenia

I nastał czas uwodzenia.
Przyszła pora tańców godowych i nawoływania.
Kuszenia, namawiania i nęcenia.

Ruch się zrobił w przyrodzie.
Uwodzą się ptaszki na drzewach i zajączki w zagajnikach, koty na dachach i psy na zagrodach.

Lecz to zamieszanie jest niczym wobec impetu, z jakim wabią nas ku sobie kandydaci na prezydenta.

Bycie uwodzonym to całkiem przyjemny stan, dlatego w zasadzie nikomu nie przeszkadza, że taki czy inny kandydat zabawia pospólstwo (ciemnym ludem zwane) skeczami spod znaku social-fiction.
Ktoś, kto właśnie spadł z choinki lub przybył z innej galaktyki mógłby pomyśleć, że prezydent w naszym kraju to jakaś bardzo ważna persona. Że coś od niego na serio zależy.

Tak bardzo pragniemy być uwodzeni, że jesteśmy gotowi uwierzyć we wszystko.
Nawet w to, że jakiś dobry pan albo pani w randze prezydenta wyskoczy z kapelusza i własnymi rękami zrobi porządek z wszelką patologią, złem i niegodziwością.
 
Sądząc z natężenia i treści kierowanych ku kandydatom zapytań, prosty lud wyposażony w smartfony całkiem poważnie wdał się w dialog z dobrymi panami i jedną panią. Ufność smartfonowego ludu w nadprzyrodzone moce przyszłego prezydenta jest wzruszająca! Oto on/ona: sympatyczna, sprytna i funkcjonalna hybryda Janosika i Batmana, z domieszką króla Salomona.

Jeśli tylko 10 maja dokonamy właściwego wyboru, nareszcie wszystko będzie w porządku.
Na wszystkich szczeblach i dla każdego. 
Nasz upragniony prezydent szybko naprawi to, co inni przez lata zdołali spieprzyć.

Zbuduje autostrady wzdłuż, wszerz i na ukos.
Uwolni niesłusznie skazanych.
Skaże* i surowo, acz sprawiedliwie skarze** paskudnych złoczyńców, łupiących staruszki i sieroty.
Uzdrowi chorych, którym odebrano refundację leków.
Posprząta śmiecie w lasach i usunie smog z powietrza nad miastami.
Wyzwoli zadłużonych z mocy komorników.
Starych durniów strąci z tronu, a młodych i zdolnych wywyższy.

Nasz upragniony prezydent sprawi, że wszyscy będą mieć słuszne prawo do wszystkiego.
Bo – zrozumcie proszę – nie może dłużej tak być, żeby jedni mieli prawo do tego, inni do tamtego, a jeszcze inni wcale nie mieli żadnych fajnych praw.
Dlatego jesteśmy gotowi przystać na to, żeby nowy prezydent nie przemęczał się problemami mniejszej rangi. Odpuścimy mu zdrowie publiczne, edukację, zorganizowany wandalizm niszczący przyrodę, politykę wobec Rosji i inne pierdółki.
Zresztą i tak nic nie poradzi na układy, bo na układy nie ma rady.

W zamian za to żądamy, żeby głowa państwa zajęła się tym, co najważniejsze: naszymi uczuciami i emocjonalnymi potrzebami.
Oraz prawami do potrzeb tych realizowania, kiedy tylko nam się zachce.
Chcemy mieć prawo do skorzystania z bezpłatnego in vitro, gdy tylko obudzi się w nas instynkt macierzyński.
Żądamy też prawa do bezpłatnej, dyskretnej aborcji, jeśli w międzyczasie odechce nam się zabawy w mamę.
Chcemy prawa do legalnego kupowania środków odurzających, a gdy osiągniemy swoje upragnione dno, skorzystamy z prawa do bezpłatnej terapii i rehabilitacji dla uzależnionych.

A, co się będziemy ograniczać!
Żądamy prawa do swobodnej ekspresji i samorealizacji! (I żeby innym to prawo skutecznie ograniczyć, gdy tylko wejdą nam w drogę.)

No cóż, takie opadły mnie wstrętne refleksje po lekturze doniesień medialnych o przebiegu kampanii.
Najbardziej drażniące są zabawy w pytania i odpowiedzi: A co szanowny kandydat myśli o (tu wstawiamy dowolne zagadnienie, które nas w tej chwili osobiście emocjonuje) i co z tym zrobi, gdy zostanie prezydentem?
Szanowny kandydat mówi co myśli, a lud sądzi, że skoro tak mówi, to tak myśli, a skoro tak myśli, to tak zrobi.

Trochę to zabawne, z innej strony nieco przygnębiające, ale nade wszystko – nierzeczywiste i infantylne.
To są tylko zaloty czyli uwodzenie, zaś z wypowiedzi kandydatów nie da się sklecić nawet felietonu tak, żeby się trzymał kupy.

Oczywiście poza tą jedną, ale za to pewną konkluzją, że wszyscy będą mieli prawo do wszystkiego, niezależnie od rezultatu wyborów.

Skąd w ludziach taka naiwna wiara w to, że prezydent coś może dla nas, zwyczajniaków zrobić, a zwłaszcza w to, że coś zrobić zechce? Och, to tylko nasza przyrodzona, czysto ludzka skłonność do pielęgnowania nadziei mimo wszystko i wbrew faktom.
Połączona w zmyślny tandem z równie ludzkim żądaniem, żeby ktoś coś zrobił z tym wszystkim.

My, ciemny lud, jesteśmy jak bita żona, która, ledwo jej sińce zblakną, daje tatuśkowi kolejną szansę.
Tatusiek obiecuje, kocha i szanuje, kupuje kwiatki i śpiewa serenady.
Ale skoro tylko poczuje się pewnie, wraca normalność.
Tatusiek chleje, chodzi na dziwki, drze mordę, żonę goni do roboty a dzieciom kradnie pieniądze ze skarbonki.
I tak do następnego razu.

*   od skazać
** od skarać

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 14/2015

A tradycji nieznasie

Był Wielki Czwartek roku dwa tysiące piętnastego, późne popołudnie.
Już miałam pokonać ostatnie skrzyżowanie i z ulgą opuścić miasteczko Ch., wracając na swe zadupie.
Wtem ujrzałam wielką, obficie utkaną białymi różami wiązankę, sunącą chodnikiem.
Wokół powiewały ozdobne wstążki.

Wiecheć przemieszczał się ostrożnie, stąpając na krótkich nóżkach, sztukowanych srogimi obcasami.
Stuk, stuk, stuk.

Nibynóżki  desperacko niosły istotę pod wiatr, na przekór padającej z nieba lodowatej mżawie.
Pogoda była naprawdę wredna.

Wiedziona wielkoczwartkowym współczuciem i miłością, zatrzymałam auto w celu niesienia pomocy.
– Ahoj tam! – wrzasnęłam, przekrzykując huraganowy wicher i ogólny przedświąteczny harmider o charakterze miejsko-wiejskim. – Szczęść Boże!

– Szczęść Boże! – odkrzyknął wiecheć. – Podwiezie mnie pod kościół?

Gigantyczny bukiet róż, zdobny wstęgami i zielonymi paprochami oddzielił się od reszty i runął na tylne siedzenia. Przy okazji rozpadł się na trzy mniejsze (ale wciąż ogromne) wiązanki.

Uwolniona spod sterty roślinności Bogumiła Pobożna wgramoliła się na przednie siedzenie, stękając i wzdychając.

– Kto umarł? – zapytałam ze współczuciem, rzucając okiem na trzy wiązanki.
– Umarł? – zdziwiła się. – A, to. To dla naszych księży, bo dziś Wielki Czwartek.

Droga pod kościół nie była długa, więc otrzymałam skondensowane wyjaśnienie: kapłanom trzeba złożyć hołd za ich trud wypasania bezbożnej trzody. Z tego tytułu tuż po uroczystej mszy odbędą się publiczne podziękowania, uroczyste mowy prozą i wierszem, połączone z obsypaniem kwiatami. Pobożna bardzo się zdziwiła, że ja tak oczywistych rzeczy nie pojmuję.

– To do kościoła uczęszcza, a tradycji nieznasie? – prychnęła wzgardliwie, gdy już wypełzła z auta, zabierając swoje przyrządy do oddawania hołdu.
– Szszszsztykurrrr – zasyczała jeszcze na koniec, ale to już nie do mnie.
To była jedynie standardowa reakcja na ból zadany różanym cierniem.
Gdy się taki bukiet nieuważnie chwyci, to można sobie napytać biedy. Poeta Rilke, gdyby żył, powiedziałby wam, jak zabójcze mogą być kolce róż.

Już miałam odjeżdżać, jak najdalej od bałwochwalstwa i tradycji zwyrodniałej we własną karykaturę, lecz ujrzałam moją przyjaciółkę Epifanię, zmierzającą do świątyni.
Przed sobą niosła… a jakże, bukiet białych róż.
Na mój widok usiłowała ukryć kwiaty za plecami, ot, jaka wstydliwa!

– Ja wiem co ty o tym pomyślisz – zawołała z daleka, najwyraźniej doznając jasnowidzenia. – Ale u nas to jest tradycja i nikt się nie wyłamie.

Z Epifanią łączy mnie długa historia żmudnej nauki tolerancji i miłości bliźniego. Ale obie wiemy, że są na tym świecie rzeczy, których tolerować nie zamierzam.
Jedną z nich jest demoralizacja księży przez zastępy egzaltowanych kobiet.

W czasie, w którym prawdziwa Tradycja nakazuje kapłanom umyć cudze stopy (męskie, nigdy damskie, przypominam), zastępy pląsających paniuś zawracają im gitarę swoimi wiechciami, rymowankami i przyśpiewkami!
Odwracają uwagę tych świętych mężów od meritum, od pokornej służby owieczkom.
I potem się dziwią, że mężowie owi nie okazują im szacunku!

Miałam ochotę przypomnieć Epifanii, że kilka dni temu uskarżała się na ogólną mizoginię Kościoła, a w szczególności na wyraźną i gorszącą niechęć do kobiet, objawianą przez pewnego księdza dziekana. Pasterz ten, skądinąd  szlachetny, wyraża swój stosunek do pań na różne sposoby, czasem tylko szowinistyczne, czasem zwyczajnie chamskie.

– Poszłybyście lepić pierogi, byłby jakiś pożytek!  – zawołał niedawno na widok gromadzącej się wspólnoty modlitewnej.
Epifania wciąż nie może podnieść się z tego upokorzenia.

– No i co byś mu odpowiedziała? – zapytała mnie przewrotnie.

To akurat wcale nie jest trudne.
Przypomniałabym księdzu, że oprócz lepienia pierogów kobiety pełnią wiele ważnych ról. Na przykład zapewniają mu wikt i opierunek swoim wdowim groszem.

Ale to jeszcze nie wszystko.
O wiele ważniejsze jest to, że gdyby Maria Magdalena, Joanna, Maria, matka Jakuba i Salome lepiły pierogi, to szanowny ksiądz mógłby się do dziś nie dowiedzieć, że Jezus Chrystus zmartwychwstał.

Alleluja!

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 14/2015

Życzenia z Okazji, w nurcie postpudernizmu utrzymane

Otrzymawszy kilka drążących istotę rzeczy zapytań w sprawie klapirodności zembołków, musiałam się udać po rozum do Głowy.
Właściwe pytania zmuszają do poszukiwania odpowiedzi; uświadomiłam to sobie zbyt późno.
Mogłam przecież nie odbierać poczty, wyłączyć telefon, zawinąć się w śpiwór i udawać, że to nie ja.

Lecz stało się.
Pytania padły, odpowiedzi mają się znaleźć. To znaczy, że mam ich poszukać.
Nie wiem kiedy i czy w ogóle zdołam stąd powrócić. Na pewno nie przed Wielką Nocą.

Nie martwcie się o mnie, jest mi tu dobrze.
Wszystko tutaj ma sens. Nawet jeśli jest bez sensu.
Wszystko tutaj jest ładne. Nawet to co brzydkie.
Wszystko tutaj jest mądre. Nawet to co głupie.
Wszystkie smutki i radości zostały policzone i zbilansowane.
Bilans wypada na korzyść. Nawet jeśli jest na niekorzyść.

Jak widzicie, drodzy czytelnicy, przebywanie wyłącznie we własnym towarzystwie może być przyczyną wielu różnych skutków.
A tym bardziej samotne podróże po rozum do Głowy.
Ale wszystkie skutki są tutaj dobre, nawet jeśli są niedobre.

Czy już zgadliście, gdzie aktualnie przebywam?
Nie zgadliście.

To nie jest list z domu dla obłąkanych grafomanek, tylko życzenia z Okazji.
Nie mogę napisać z jakiej, bo mogłabym urazić czyjeś uczucia religijne lub znieważyć ich brak.

A pragnę pokoju i pojednania, nie zaś światopoglądowych utarczek.

Praktykując późny postpudernizm makrelistyczny, nie jestem ograniczona ani formą, ani treścią pisarskiej wypowiedzi. Mogę publikować nawet dziurę po treści i też będzie dobrze.

Z Okazji życzę wam, abyście znaleźli się w miejscu, gdzie wszystko jest w porządku.
Nawet, jeśli z pozoru nie jest…