W marcowym numerze Zwierciadła ( 2004 r.) tekst Anny M. Nowakowskiej – Co zrobiłam nie tak?
Jeśli życie to jakie
Jeśli życie to jakie
Stanął przed lustrem, rozgrzany i zaczerwieniony po porannym biegu. Dobrze zbudowany, smukły młody człowiek o uważnym i otwartym spojrzeniu.
Zygmunt Łakomy, lat 46. Kilka lat temu był stękającym starcem poruszającym się o kulach. Boso, bo nie było butów, które pomieściłyby jego spuchnięte stopy.
Przed chwilą spotkał na ulicy znajomą. Starą znajomą, kopę lat.
Zygmunt – jej osłupienie wprawiło go w wesołość – to niemożliwe, to nie możesz być ty!
Takie spotkania budzą wspomnienia. Można wyjąć zdjęcie i popatrzeć ze współczuciem. Można stanąć
przed lustrem i zapłakać z radości. Współczucie Zygmunta budzi blady, smutny facet o twarzy jak księżyc, rozlanej przez sterydowe leki. To Zygmunt Anno Domini 94.
Mężczyzna z przyszłością: w perspektywie inwalidzki wózek i ciągły ból.
A jeszcze wcześniej była praca. Od szóstej rano do pierwszej w nocy, kilka godzin odpoczynku wypełnionego snami o kreatywnym i dynamicznym rozwoju. Rozwoju firmy, dodajmy. Dyrektorskie sny.
Rano, jęcząc z bólu, pokonując z coraz większym trudem sztywniejące stawy, ruszał na podbój świata biznesu. Garść leków miała pomóc przetrwać, nie zauważać, że ciało odmawia współpracy.
W chorym ciele chory duch. Ten gość był niezbyt sympatyczny. Nerwowy, jak zwykł mawiać o sobie.
Miał kilka samochodów, ale często żadnego z nich nie mógł prowadzić sam. Spuchnięte nogi i sztywne kolana – nawet najlepszy samochód wymaga sprawnych nóg.
Lekarze byli zgodni, jakby się zmówili:
– Pańska choroba będzie się niestety pogłębiać. Jest progresywna, choć możemy oczywiście łagodzić ból zmniejszać obrzęk stawów.
Niestety chroniczna. Pogorszenie, obrzęk, zmiana leków. I ciągły ból, przy każdym ruchu. Dzień po dniu. W nocy czarne myśli o przesiadce na wózek, o zależności od pomocy innych. Zaraz… jakich innych?
Gdyby nie dwa odkrycia, nieoczekiwane, jak to z odkryciami bywa, kim dziś byłby Zygmunt Łakomy?
Odkrycie pierwsze, rok 1995, szkolenie pod tytułem "Firma i Ty". Czemu tam poszedł? Dla "firmy" oczywiście. "Ty" było zbyt obolałe i nieszczęśliwe, żeby się nim zajmować. Nieoczekiwanie, paradoksalnie wręcz, szkolenie dotyczyło spraw bardzo osobistych. Odkrycie, że ma psychikę, że jest jakaś głębia w człowieku, że tę głębię można zwiedzać, poznawać – to było coś. Obudziła się ciekawość – kim właściwie jestem? Jak przeżywam swoje życie? Ja, Zygmunt, czyli kto? Pojawiły się pytania, na szukanie odpowiedzi chwilowo zabrakło czasu. Ale ziarno zostało zasiane. Gdyby nie to doświadczenie, to pewnego dnia, dwa lata później, Zygmunt – wydaje się – pożegnałby się z życiem.
Ten dzień we wspomnieniach jest jak koszmar: od rana ból nie do zniesienia, słabość taka, że lepiej nie żyć,
niż żyć. Ani myśleć, ani oddychać, każdy ruch wydawał się śmiertelnym wysiłkiem. Późnym południem zmęczone serce zaczęło odmawiać dalszej pracy. Dusił się, przytomność odpływała i przypływała. Następne wspomnienie to jazda karetką. Słyszał wibrujący dźwięk, ktoś wkłuwał się do żyły, zastrzyki, maska tlenowa na twarzy.
– Co się dzieje? – raczej szeptał, niż mówił, choć wydawało mu się, że krzyczy.
Noc na szpitalnym korytarzu – ból uśmierzono, przyszły myśli. Pytania dramatyczne, wymagające odpowiedzi. Decyzji. A pierwsze z nich: życie czy śmierć? I drugie: jeśli życie, to jakie?
Rano wypisał się na własną prośbę. Przecież medycyna przyznała, że nie ma dla niego żadnych propozycji. Zadzwonił w kilka miejsc, poumawiał się na spotkania. Skoro ciało nie reaguje na leczenie, to może zacząć od tej niegdyś odkrytej psychiki? Choćby po to, żeby uspokoić czarne myśli.
Przygoda z psychoterapią trwała rok. Powoli, krok po kroku, tydzień po tygodniu, terapia to nie wyścigi. Z miesiąca na miesiąc było lepiej, inaczej. Ciało z wdzięcznością odpowiedziało na jego starania: bolało, ale już do zniesienia. Puchło, ale jakby mniej. Serce odroczyło wyrok. No i ludzie, życzliwi, wspierający, błądzący tak samo jak on.
Później przyszedł czas na własne poszukiwania. Co jeszcze mogłoby pomóc? Czego warto się nauczyć?
Zaczął podróżować: Australia, Nowa Zelandia, każda podróż była po coś. To nie było zwiedzanie, tylko poszukiwanie duchowego przewodnictwa, wiedzy, nowych umiejętności.
Czy Zygmunt mógł przewidzieć, że z jego poszukiwań wyłoni się ścieżka życia? Nowa, całkiem niepodobna do poprzedniej, jego własna ścieżka dobrego życia?
Znalazł kursy na temat pracy z ciałem. Znalazł szkołę uczącą terapii i pracy z ludźmi. Stał się wynalazcą. Najpierw dla siebie, a dziś już dla innych odkrył metodę i narzędzia. Wynalazł stół do rehabilitacji, jakiego jeszcze nie było. Opatentował.
Zygmunt jest najbardziej wiarygodnym dowodem na skuteczność swoich metod. Sprawny, o 25 kilogramów szczuplejszy, zaraźliwie radosny.
Uczy innych, jeździ po świecie, zapraszają go uczelnie i instytucje medyczne. Ponieważ jego metoda działa. Me-Itoda pracy z ciałem, która integruje wiele różnych szkół i podejść. Pomogła jemu, pomogła innym. To wielka radość dawać dobro, którego samemu się doświadczyło.
Te zdania czyta się szybko – poszedł, zrobił, wynalazł, wyzdrowiał (tak, tak, całkiem i bez śladu cofnęło się choróbsko!). W rzeczywistości czytacie o latach poszukiwań, nauki, zwątpień i ciężkiej codziennej pracy. I klepania biedy – kiedy przestajesz być biznesmenem, jaki bank da ci kredyt? Na szczęście miał się u kogo zadłużać.
A otoczenie? Jak to otoczenie: "Co ty wyprawiasz, Zygmunt" i niedowierzające albo litościwe spojrzenia. Niewielu uwierzyło, że jego zmiana jest trwała. Bywał zakłopotany, bywał zawstydzony. Zapytany, jak sobie z tym radził, chętnie opowiada pewną anegdotę:
Kilka lat temu, kiedy dopiero uczył się biegać, przezwyciężając ociężałość i ból, usłyszał spod sklepu:
– Tempo, tempo, szefie – to kilku jego dawnych pracowników raczyło się porannym piwkiem.
Śmieją się ze mnie czy dopingują życzliwie? Przez chwilę czuł się głupio, ale przyśpieszył, bo co za różnica, skoro on, Zygmunt kulawy, może biec. Takie podejście pomogło mu trwać, kiedy przychodziło zwątpienie.
Jeśli jesteś na swojej ścieżce, lubi mówić, nic cię już nie powstrzyma. Ciężka praca, zmiana nawyków, dyskomfort – zgoda. Na początku po prostu trzeba przez to przejść. Ale to jest droga radosna. Potem stajesz przed lustrem i widzisz w nim zdrowego człowieka.
Po dwudziestu latach otrzepał z kurzu gitarę, teksty same przychodzą mu do głowy. Najpierw śpiewał dla grupy przyjaciół, teraz myśli o nagraniu płyty. Bo w jego tekstach są proste pytania i dodają one wiary tym, którzy poszukują swojej ścieżki.
Przez kilkanaście lat ciężkiej choroby krok po kroku sam zdobywałem wiedzę, jak sobie pomóc. Wybrałem dobry kierunek – wyzdrowiałem. Od lat w pracy z ludźmi dzielę się swoim doświadczeniem. Towarzyszę, gdy wyruszają w swoją drogę. Te wszystkie drogi łączy jedno – azymut na satysfakcję.
styczeń 2004
Czytanka dla dwojga
Dlaczego ze sobą jesteście? Czy z miłości? Może z przyzwyczajenia? Dlatego, że macie dzieci? Wspólny majątek? Ponieważ lepiej być z kimkolwiek niż z nikim?
Jakikolwiek jest aktualny powód waszego bycia razem, możecie sami zdecydować o jakości waszego związku.
Czy następne kilkadziesiąt lat ma być okupionym wyrzeczeniami i poświęceniem (brrr) przymusem?
Tak chcecie?
Dobra, dalej nie czytajcie.
Czy chcecie czuć się ze sobą jak para przyjaciół i bezpiecznie, spokojnie starzeć się we dwoje?
Tak? To do dzieła, bo zbudowanie dobrego związku to inwestycja wymagająca pewnego wysiłku.
Ten rodzaj wysiłku, który wam proponuję ma być radosnym przedsięwzięciem, jak budowa wymarzonego domu.
Błagam, nie dajcie się zwieść stereotypowi „pracy nad sobą”. Pokutuje takie odstraszające przekonanie, że praca nad własnym związkiem to seria kompromisów i wyrzeczeń, tyleż bolesnych, co koniecznych. Że to się robi dla partnera (bo z nami, rzecz jasna, wszystko w porządku)
A jeśli tak właśnie myślicie, to tak będzie: trudno, żmudnie, nudno i źle.
Proponuję przyjąć inne założenie i uczciwie przyznać, że dobry, funkcjonalny związek jest potrzebny wam obojgu i korzyści są równe dla obu stron. A skoro tak, to wysiłek, odpowiedzialność i troskę o dobro związku dzielimy sprawiedliwie, na pół.
Każde z was coś wnosi i każde z was cos sprząta.
Czego nie ma w tym poradniku:
Jak manipulować partnerem.
Jak rozsądzić, kto winien, kto niewinny.
Jak sprawić, żeby on (ona) się zmienił.
Jeśli tego szukacie, to – wybaczcie – nie ten tekst.
Abecadło, które tu znajdziecie:
Czego potrzebujecie do zbudowania funkcjonalnego związku.
Skąd wziąć budulec i jak go użyć.
Jak na bieżąco rozwiązywać drobne konflikty w związku.
Na początek wystarczy…
Jedynym kryterium przystąpienia do pracy jest dobra wola obu stron. Nie ważne, ile lat jesteście razem. Nie ma znaczenia, czy razem macie lat czterdzieści, czy sto czterdzieści.
Etap pierwszy – sprzątanie/rozbrojenie
Aby rozpocząć budowę, należy posprzątać bałagan. Nie buduje się na ruinach, na śmietnisku, na zaminowanym polu.
To jest praca indywidualna. Każdy sprząta własne śmiecie i rozbraja własne narzędzia służące do prowadzenia wojen w małżeństwie:
Ostra amunicja,czyli zdania zaczynające się od „gdyby nie ty…”
Petardy, czyli twory powstałe z chęci udoskonalenia partnera: „powinnaś, powinieneś…’
Myśliwce i bombowce – kwantyfikatory ogólne (pamiętacie logikę?): „on zawsze…, ona nigdy…”
Armaty– prawdy objawione w rodzaju : „prawdziwi mężczyźni powinni…, wszystkie kobiety są…”
Niebezpieczne narzędzia:„to dla twojego dobra”, „lepiej wiem, co ci jest potrzebne”
Kajdany i sznury:„nigdy ci nie wybaczę…” „nie mogę zapomnieć…”
Sztylety do wbijania w serce:„spójrz jaka ta Ela szczupła (a ty…)”
„Jurek to świetny mąż (a ty…)” Kiedy wycofacie swoje wojska z terytorium związku, zabierzecie najgroźniejsze narzędzia do robienia krzywdy, manipulowania, szantażu i podobnych najazdów, możecie planować budowę (odbudowę, rozbudowę).
Etap drugi – projektowanie/konsultacje/przymiarki
Oto w waszym związku pojawiła się przestrzeń. Możecie zapełnić ją takimi treściami, jakie będą dla was dobre i bezpieczne.
Niech każde z was weźmie dwie kartki.
Na jednej napiszcie:
„Oczekuję od mojego partnera…”
Uwaga! Oczekiwania mają dotyczyć zachowań a nie abstrakcyjnych „właściwości”
Przykład: „Oczekuję ciepła i czułości”. Niedobrze!! Poprawka! Jak konkretnie ma on/ona to ciepło i czułość wyrażać?
Albo
„Oczekuję, że będziesz bardziej męski/kobieca”. A co to znowu? O ile bardziej i co oznacza użyty przymiotnik? Jakich konkretnie zachowań oczekujesz? Czy są one zgodne z osobowością wybranego przez ciebie partnera? Czy dla niego będzie jasne, o co ci chodzi? Nie? To zmień oczekiwania, jeśli nie chcesz zmieniać partnera!
Pamiętaj: źle sformułowane i nierealistyczne oczekiwania są źródłem bolesnych rozczarowań.
Na drugiej kartce stwórzcie drugą listę:
„Pragnę dać mojemu partnerowi…”
Podobnie jak w pierwszym przypadku, unikaj abstrakcji, komunałów, stereotypów i banałów.
Uświadom sobie, co rzeczywiście możesz i potrafisz dać partnerowi.
Chwilowo pracujecie oddzielnie, więc nie zaglądajcie sobie wzajemnie przez ramię. Spiszcie swoje oczekiwania i ofertę tak rzetelnie, jak to możliwe.
Po stworzeniu tych dwóch „dokumentów przetargowych” pora na wnioski i refleksje. Jeszcze raz przeczytajcie własne listy i sprawdźcie, czy są w zgodzie z waszą wewnętrzną prawdą. Jeśli tak, wymieńcie między sobą wasze prace.
Teraz już łatwo sprawdzić, czy to, co pragniesz dać partnerowi jest tym, czego on od ciebie pragnie dostać.
Jedynym warunkiem powodzenia tej pracy jest ciekawość i wzajemna życzliwość.
Zwróćcie uwagę na porażającą wręcz prostotę tego ćwiczenia: oto macie okazję dowiedzieć się, jakie konkretne działania przyniosą poprawę w waszym związku. Nie musicie się domyślać, wnioskować, stawiać hipotez. Ta druga osoba sama wam to powie (a nawet da na piśmie).
Ważne! Każdy z partnerów składa deklarację dobrej woli a ewentualne błędy, pomyłki, potknięcia nie mogą zostać użyte jako narzędzia kolejnej wojny małżeńskiej.
Wiecie już zatem, z czego budować związek. Z tego, co dajecie i z tego co bierzecie.
To proste i jakże dalekie od ekscytujących uniesień, budzących dreszcze namiętności i upajających emocji.
Gdzie więc miejsce na spontaniczność doznań? Tak wiele przychodzących do mojego gabinetu par narzeka, ze „gdzieś się podziały” te zapierające dech emocje z początków związku. On i ona stali się tacy szarzy, zwyczajni. Życie we dwoje straciło rozpęd, wypłowiało. Jak przywrócić stan namiętnej potrzeby bycia z nią, z nim?
Dajcie sobie z tym spokój, dobrzy ludzie.
Wasz związek z każdym miesiącem zmienia się. Wy sami się zmieniacie. Zmienia się świat dookoła, wasze uczucia nie są raz na zawsze danym prezentem. Niby jasne, a ze skutkami tak trudno się pogodzić!
Zmiana jest cechą całego wszechświata i nie zależy od waszego „chcenia”. Im mniej akceptujecie ten fakt, tym mniejszy wpływ macie na własne życie.
Dobra wiadomość jest taka: możecie mieć decydujący wpływ na treść i jakość dotyczących was przemian.
Co powstanie w miejscu ekscytacji: nuda czy radość bycia z kochaną osobą?
Co wyrośnie zamiast zachwytu i uniesienia? Pustka i obojętność czy życzliwość i przyjaźń?
Co zasiejecie, to wyrośnie.
Czy to wydaje się wam trudne? Mozolne? Nudne? Korci was, żeby przeżyć coś elektryzującego z nowym partnerem?
Zła wiadomość: to co napisałam dotyczy wszystkich związków. Przesiadka niczego nie zmienia, tylko odsuwa w czasie!
Ważne: Dobry związek, to nie łaska losu, ale wynik mądrego i radosnego zaangażowania dwojga ludzi. Każdy wysiłek mogę zmienić w przyjemność, jeśli to, co robię zaciekawia mnie i fascynuje.
Przypominam: piszę te słowa do tych par w kryzysie , w których jeszcze nadal dwoje chce, żeby związek trwał i rozwijał się dla wspólnej korzyści i dobrostanu. Jeśli jesteście na skraju rozstania, poranieni, zdradzeni, wstrząśnięci, to potrzebujecie innych narzędzi: terapii, porady, interwencji.
Bliscy nieznajomi – ćwiczenie dla par
Usiądźcie naprzeciw siebie, w ciszy.
Kobieto, zostaw na chwilę zajęcia domowe (obowiązki, powinności, przymusy).
Mężczyzno, oderwij nos od komputera (gazety, telewizora).
Siedzicie? Dobrze.
Teraz popatrzcie na swego partnera uważnie, jak na osobę dawno nie widzianą.
Kim jest ta kobieta?
Kim jest ten mężczyzna?
Co znaczy dla mnie człowiek, na którego teraz patrzę?
Jaka to osoba?
Na kogo patrzę?
Wystarczy pięć minut dziennie.
Czy to duża inwestycja – kilka minut ze sobą, bez gadania, bez jazgotu, bez zajmowania się czymkolwiek innym?
Róbcie to, ujrzycie siebie wzajemnie takimi, jakimi jesteście:
Bliscy nieznajomi, zagadkowi, niby znani, ale fascynująco nieodgadnieni.
Żyjecie z prawdziwą osobą, nie z wizerunkiem, który tworzycie. Wasz partner nie jest obrazkiem do oglądania. Czująca, żywa istota na którą codziennie patrzysz ma zmarszczki, czasem boli ją brzuch, miewa czkawkę, złości się, możliwe, że utyła. Przegra, jeśli porównujesz ją/jego z bohaterami filmowych romansów, z pięknem wykreowanym przez wirtualny świat reklam i gier, z nieprzemijającym zimnym pięknem fotografii młodych ciał. Ty przegrasz, bo szukając świecidełka zgubisz skarb.
Więc cieszcie się skarbem, który jest w zasięgu waszego wzroku, waszego dotyku.
Jeśli chcecie, oczywiście.
W końcu to wasze własne życie.
Na ringu, bo czasem się przecież kłócimy!
Nie popadajcie – proszę – w skrajność oczekując idylli.
Jeśli wszystko z wami w porządku i wiedziecie normalne życie emocjonalne, to zdarzy się nie raz i nie dwa, że zezłościcie się na partnera (wy się złościcie a nie partner was złości). Będą różnice zdań, a dlaczego ma nie być? Nawet w drobiazgach, nie wspominając o kluczowych problemach, różnicie się w opiniach, pomysłach i odczuciach. Nie oczekujcie w waszym związku jednomyślności.
Jednomyślność jest tam, gdzie jedno myśli!
Jest was dwoje i najczęściej będziecie współpracować. Kiedy jednak zdarzy się konflikt, oboje jesteście odpowiedzialni za jego rozwiązanie.
Proponuję znaleźć formułę, która pozwoli wam panować nad konfliktami nie pozwalając im przerodzić ich w trwające latami walki zbrojne. Dlatego rozwiązujcie problemy na bieżąco, informując partnera o waszych intencjach i pomysłach. ( Nie umiecie się komunikować? To się nauczcie; na kursie, z książki albo od tych , co umieją)
Nie bierzcie jeńców i nie prowadźcie zimnych wojen na milczenie. Chyba, że bardziej zależy wam na „posiadaniu racji” lub „znalezieniu winnych” niż rzeczywistym rozwiązaniu konfliktu.
Mam propozycję pewnych zabezpieczeń, bo rozsądek często przegrywa z emocjami.
Na trudne chwile przygotujcie się nieco wcześniej. Kupcie sobie (albo pożyczcie od dziecka) arkusze kolorowego papieru. Niech każde z was wytnie zapas żółtych i czerwonych kartek.
Kartki są zamiast gadania.
Kartka żółta to komunikat:
Uważaj, rani mnie to, co mówisz. Nie mów do mnie w taki sposób.
Reakcją na żółtą kartkę może być zwykłe „przepraszam” albo powiedzenie tego, co chcesz powiedzieć w języku JA.
Co to jest język JA?
proste.
Zamiast mówić: „denerwujesz mnie, bo…” powiedz „denerwuje się, gdy…”
Zamień: „obrażasz mnie…” na „czuje się urażony, kiedy…”
Zastąp wszystkie komunikaty TY komunikatem JA.
I oto mówicie w języku, który służy porozumieniu.
Prawda jakie to banalne?
A przy okazji każde z was bierze odpowiedzialność za własne odczucia, uczucia, stany i interpretacje.
Czerwonej kartki używajcie w sytuacjach, gdy zawodzi próba porozumienia. Ona służy do przerwania kontaktu, zanim powiecie i usłyszycie różne bzdury, dyktowane przez gniewne i urażone ego.
Ten, kto otrzymał czerwoną kartkę opuszcza terytorium, na którym toczy się konflikt. Wychodzi, najlepiej drzwiami. Obie strony mają czas ochłonąć i zadać sobie niebywale proste pytanie:
Co ja teraz robię?
O co mi teraz chodzi?
A kiedy już każde z was odpowie sobie (co często kończy się śmiechem serdecznym), możecie wrócić do rozwiązywania waszych problemów. Przerwa po otrzymaniu czerwonej kartki nie może być krótsza niż godzina i dłuższa niż jeden dzień.
Pamiętajcie: ten kto daje czerwoną kartkę, komunikuje tym samym: dłużej nie mogę, proszę o czas.
Uwaga: to nie jest dyskwalifikacja, nie gracie w piłkę, tylko w małżeństwo.
Zachęcam was do stworzenia własnych kodów i języków symbolicznych, które będą zastępować naszą niedoskonałą mowę. To mogą być kartki, kolory, wstążki, gesty – na ile starczy wyobraźni.
Za pomocą takich symbolicznych „języków” możecie wyrażać różne trudne treści:
„nie zbliżać się, jestem zła”
„kocham cię” (tak, powiedzenie tego też może być trudne),
„chcę, żebyś mnie pocieszył”
„teraz chcę być sam”
i co tylko sobie ustalicie.
Bawcie się przy tym dobrze, bo kto powiedział, że ma być smutno, poważnie, że macie być nadęci i wiecznie skrzywieni?
Poczytajcie sobie wspólnie o Marsjanach i Wenusjankach, zrozumcie, że różnice między wami są szansą wzbogacenia własnego wszechświata o to, co wnosi druga, niepowtarzalna osoba.
Na koniec odpowiedź dla tych, którzy wciąż mnie pytają, ile czasu trzeba się uczyć bycia „dobraną parą”:
Tyle, ile trzeba, żeby się nauczyć.
Powodzenia i dobrej zabawy.
pażdziernik 2003
Zołza za kółkiem
Denat
Zwalniam i widzę w światłach, że na szosie leży czapka. W czapce tkwi głowa. Korpus i reszta spoczywa w przydrożnych krzakach. Wyhamowuję tuż, tuż, mało brakowało.
No, wreszcie koniec wakacji.
Nie będą mieszczuchy przewalać się po trasach turystycznych, bo muszą wrócić do roboty. Do fabryk, do biur i sklepów.
Przejaśnieje na trasie suwalskiej, na którą jestem skazana (nie, popraw: skazałam się z własnej woli).
Most w Zegrzu, szczęśliwie oddany do użytku, śmigamy sobie pogwizdując naszym terenowym Tico, a tu korek.
Cztery kilometry korka, światła między Serockiem a Pułtuskiem bo wielka budowa mostku nad rowem zakończyć się nie może.
Panowie w pomarańczowych kamizelkach rozmawiają, jedzą, sikają w krzakach, my stoimy. Gwizdać nam się nie chce, kląć, owszem, chce. Kulturalni jesteśmy (taka jest umowa małżeńska) więc klniemy w duchu. Zatruwamy sobie ducha, a panowie sikają.
Miejscowi znają jakieś skróty, więc co chwila śmiga ktoś poboczem, wzbijając tumany kurzu.
Uwolnieni z korka rozpędzamy nasz zaprzęg maksymalnie, jedziemy na wieś. Jak wszyscy.
Czy ci ludzie nie mogą siedzieć w domu? Na tyłku?
Oni o nas myślą to samo.
Na środku międzynarodowej suwalskiej stoi krowa i ryczy. Na poboczu miejscowi gadają jak chłop z chłopem. Kierowcy trąbią na krowę a ona ryczy coraz głośniej.
– W dupe se zatrąb – krzyczy jeden miejscowy.
Drugi pokazuje dwa zęby w szyderczym uśmiechu.
Zwalniam maksymalnie i nie trąbię na krówsko, bo w panice może mi zmasakrować samochód.
W ubiegłym roku moja znajoma miała poważną kolizję z kozą, która wskoczyła jej na maskę malucha.
Znajoma płakała ze strachu przed mężem (maluszek świeżo wyklepany po kolizji z sarną) a policjant tak się śmiał, że nie mógł spisać protokołu. Właściciel kozy ukrywał się przez dwie godziny i ujawnił się po odjeździe władzy.
Zażądał pokrycia kosztów leczenia kozy ze stresu pourazowego w kwocie złotych pięćdziesięciu. To wreszcie rozśmieszyło zapłakaną znajomą.
Nam nie jest do śmiechu, bo zmrok zapada a międzynarodową suwalską ciągną: krowy z pastwisk, matki z wózkami, rowerzyści z rowerami za to bez świateł, ciągniki z maszynami, wozy konne i pijacy ( grupowo i indywidualnie).
Z ulgą skręcamy w mniej uczęszczaną asfaltówkę, zmrok gęstnieje, czas zatrzymać się na siusiu.
Zwalniam i widzę w światłach, że na szosie leży czapka.
W czapce tkwi głowa.
Korpus i reszta spoczywa w przydrożnych krzakach.
Wyhamowuję tuż, tuż, mało brakowało. Błogosławiony pęcherz, gdyby nie on, rozjechałabym te czapkę. Te głowę.
– O Jezu, trup – jęczy mój dzielny mąż i kładzie się osłabiony na desce rozdzielczej.
Wysiadam z komórką w garści, podchodzę i słyszę chrapanie.
– Nie trup, tylko denat – wrzeszczę radośnie i z ulgą.
Z niewielkim wysiłkiem przesuwamy chrapiące zwłoki daleko w trawę. Z chudego brzucha zsuwają się portki i na trawę wylatuje butelka z resztką denaturatu.
Błękitne marzenie, jagodowa jazda – tłuką mi się po głowie gotowe hasła reklamowe.
Trup otwiera oko i z trudem formułuje wypowiedź:
– Zie je nowawieś, zie rower? – brzmi pytanie.
Nie wdaję się w dyskusję, bo nie wiem, gdzie jest Nowa Wieś i roweru też nie zamierzam szukać. Zresztą zasypia, nie czekając na odpowiedź.
Układamy go fachowo na lewym boczku, żeby rzygając nie zadławił się na śmierć.
Jagodowe marzenie kładziemy tuż przy nim, dzwonię na policję:
– Człowiek śpi w trawie, może się znowu wyczołgać na szosę.
– Jak śpi, to się nie będzie czołgać, a ponadto jak się wyśpi to wstanie – poucza mnie policja i odkłada słuchawkę.
Słodkich snów, jagodowych snów.
Jędza
pażdziernik 2003
Wolność to jest…
Reportaż "Wolność to jest… – Zwierciadło ( pażdziernik 2003 )
Nie bądz martwą perfekcjonistką
Nie bądz martwą perfekcjonistką
Mamusia uśmiechała się do niej rzadko, na uśmiech trzeba było zasłużyć: być najlepszą pod słońcem, najgrzeczniejszą, najbardziej uporządkowaną dziewczynką. Mieć zawsze czyściutką sukieneczkę i buciki, poukładane zabawki, najlepsze stopnie w szkole, najwięcej zajęć pozalekcyjnych.
Mamusia mawiała: zobacz, jaka pracowita ta córeczka pani Jadzi. Zobacz, jaki ten Jasio mądry, same szóstki! Ach, jak ślicznie wyglądała ta Milenka na potańcówce.
Staraj się Wandziu, bierz przykład.
I Wandzia się starała: zawsze pierwsza, pracowita jak mróweczka i pomocna jak nikt.
Usłyszała kiedyś od szefa: "jesteś absolutną perfekcjonistką".
Uznała to za komplement i starała się jeszcze bardziej.
Najbardziej bała się popełnić błąd. Kiedy śniło jej się ( o, jakże często), że czegoś nie wie albo o czymś zapomniała, budziła się zlana potem, jak z najgorszego koszmaru.
Sama myśl o tym była nieznośna, ona, Wanda, nie mogła sobie na to pozwolić.
Brała dodatkowe prace, służyła pomocą potrzebującym, uczyła się po nocach, przychodziła do firmy skoro świt, wychodziła późną nocą.
Aż do dnia, w którym wyczerpana walką o doskonałość trafiła do lekarza z bólami koło serca. A zaraz potem do psychitary, który wysłuchał jej relacji i rzekł: "jest pani perfekcjonistką". Tym razem nie brzmiało to jak komplement. Tym razem to była diagnoza.
Dodał jeszcze: jeśli nie zadba pani o serce, nerwy i ciśnienie, będzie pani martwą perfekcjonistką.
Od kołyski doskonałe
Błądzenie ludzką rzeczą jest – powtarzamy, ale rzadko refleksję tę odnosimy do siebie. Stań przed lustrem, popatrz na siebie i powiedz:" Mam prawo do błędu". Czy to jest prawda? Czy wierzysz w to, co mówisz? Jeśli tak, to pewnie jesteś całkiem zadowolona z siebie i życia.
Jeśli trudno ci w to szczerze uwierzyć, pewnie masz spory kłopot z akceptacją siebie: omylnej, zwyczajnej, ludzkiej, bo błądzącej.
Jak to się zaczyna?
Niedoskonali rodzice pragną mieć doskonałe dzieci. Im bardziej sami sobie wydają się byle jacy, tym skwapliwiej ćwiczą swoje dzieci w doskonałości. Mają przecież szanse stać się rodzicem doskonałym. Od kołyski oceniają i porównują: z dziećmi sąsiadów, ze średnią statystyczną z własnymi wyobrażeniami. Najlepiej, żeby dzień po urodzeniu dziecko się uśmiechnęło, po tygodniu powiedziało "mama, tata" a po miesiącu nauczyło się jeździć na nartach.
"Nasze dziecko jest niezwykłe" – jakby w zwykłości było coś uwłaczającego.
"Nasz synek wyprzedza rówieśników w rozwoju" – bo przecież nie wystarczy, ze po prostu się rozwija.
Szybciej, lepiej, ponad normę – jakie dziecko śmie sprawić rodzicom zawód? Zwłaszcza, jeśli miłość i uwaga rodziców jest zależna od "postępów" w czymkolwiek?
Dzieci szybko uczą się, że oczekuje się od nich doskonałości. Uczą się ukrywać błędy, wstydzą się pokazać słabość, zadać pytanie, gdy czegoś nie rozumieją. Przecież POWINNY to wiedzieć!
Od tej pory zdając sobie sprawę z własnej omylności, będą ja ukrywać i jej zaprzeczać.
Nadzorcy błędów i ich ofiary
Asia oblała egzamin z ekonomii. Dziury w niebie nie ma, ale trzeba się przyłożyć do poprawki. Cóż, kłopot, nie pierwszy i nie ostatni. Prawdziwy problem, to tata. Już pytał o indeks, już zdążył się pochwalić znajomym, jaką ma genialną córkę. Tylko, ze Asia nie jest genialna, jest całkiem zwyczajna i jedno jej idzie świetnie, a drugie pod górę. Ekonomia jest pod górę ale tato o tym nie wie. Co gorsza, przy każdej próbie wyjaśnienia obraża się i boczy.
Asia myśli z przerażeniem o dniu prawdy: już widzi rozgniewaną twarz i słyszy przykre, bolesne słowa: "moja córka powinna…" Najbardziej boi się tego rozczarowania w jego oczach, to wprost nie do zniesienia. Już kilka razy w życiu tak na nią popatrzył, czuła się jak nic nie wart zbity pies i długo starała się z całych sił, żeby znowu spojrzał na nią z dumą i powiedział "moja zdolna córeczka".
Gdybym tak dostała załamania nerwowego – marzy w duchu – może wtedy tato zrozumiałby, ze jestem tylko człowiekiem.
Powtórzmy: oto młoda dziewczyna marzy o załamaniu nerwowym! Wtedy i tylko wtedy jej błędy zostaną wybaczone. I to nie jest takie pewne, niestety.
Ula każdego ranka spędza przed lustrem dwie godziny. Czasem więcej, kiedy ma gorszy dzień. Jej narzeczony mawia o sobie "esteta". Jako esteta lubi, kiedy Ula wygląda bezbłędnie estetycznie. Ula kocha narzeczonego, chociaż ten często krytykuje jej makijaż i styl ubierania. Wystarczy jedno spojrzenie ukochanego, żeby Ula popadła w głęboką depresję: nie taka fryzura, nie ten kolor spódnicy, a może rzęsy się skleiły nieestetycznie?
Czasem narzeczony wyjeżdża i przez kilka dni Ula jest sama. Czy sądzicie, że wtedy odpoczywa, chodzi w dresie i bez makijażu? Nie, już nie potrafi. "Czuję się, jakby on cały czas na mnie patrzył, oceniał mnie i krytykował".
Wyobraźmy sobie Ulę ze zmarszczkami, Ulę z cellulitem, Ulę trochę grubszą w pasie. Co wtedy powie jej kochający esteta? Powie "do widzenia" i poszuka sobie młodszej.
Wróćmy do Wandy, naszej perfekcjonistki. Rozchorowała się w końcu, zabrakło jej sił. Kiedy musiała zwolnić tempo życia i pracy, szef po prostu wyrzucił ją z firmy. Powiedział: "po tobie spodziewałbym się większego zaangażowania". Ten sam szef , który wcześniej skwapliwie wzmacniał jej perfekcjonizm, czyniąc z niego wartość.
Wredny krytyk
Po pewnym czasie w treningu doskonałości już nie potrzebujemy nadzorców. Te funkcję przejmuje nasz własny umysł i – wierzcie mi – ten jest dopiero prawdziwym nadzorcą. Ojca można przekonać, narzeczonego estetę odesłać w diabły, szefa zlekceważyć, ale wewnętrzny krytyk to jest dopiero KTOŚ.
Tworzymy go same, choć na wzór i podobieństwo tych, którzy nas wychowywali. Jest częścią nas, więc nie można go posłać w diabły ani zlekceważyć. Nie obrazi się na nas i nie odejdzie, bo żyje w naszej głowie i żywi się naszym strachem przed oceną.
"Za gruba"
"Za głupia"
"Szybciej"
"Lepiej"
"Więcej"
Nawołuje do ciebie z wnętrza umysłu, wredny krytyk. I za nic nie chce się zamknąć. Kiedy mówisz sobie nie muszę być doskonała on chichocze złośliwie.
Za każdym razem, kiedy czegoś nie wiesz, on oblewa twoją twarz czerwienią i szepce: "głupia, głupia
"
Kiedy chciałabyś odpocząć, on warczy: "rób coś, nie siedź…"
I – dobrze to wiesz – choćbyś starała się ze wszystkich sił, on i tak znajdzie sposób, żeby przyłapać cię na niedoskonałości i zatruć twoje myśli miażdżącą krytyką.
Samokrytyką, zauważ.
Prawo do błędu.
Masz je czy nie? Korzystasz z tego prawa, czy poddajesz się presji? Cudzej, własnej.
Pomyśl: NIE MUSISZ BYĆ DOSKONAŁA. Jak się czujesz z tą myślą?
Możesz być taka sobie, zwyczajna.
Możesz nie zdać egzaminu, przesolić zupę, założyć paskudny ciuch.
Możesz nie wiedzieć, gdzie leży Cape Town i nie wyglądać, jak Barbie.
Możesz nawet nie być "trendy" i "cool".
I co się wtedy stanie?
Nic się nie stanie.
Poczujesz ulgę, odpoczniesz.
Jest tylko jeden warunek, który musisz spełnić: przestań się wiecznie oceniać.
Zaproś na rozmowę swojego wrednego wewnętrznego krytyka, posłuchaj, co on ci mówi, po czym
zignoruj.
Tak, po prostu zignoruj.
"Słyszę cię, wiem, co próbujesz mi powiedzieć, ale to nie ma żadnego znaczenia" – powiedz.
Po prostu nie nadawaj znaczenia, nie przywiązuj się do tego, co ci do ucha szepce wredny krytyk. Sama go stworzyłaś, jest twoją własnością, odbierz mu władzę, którą mu dałaś.
Kiedy po raz kolejny przyłapiesz się na tym , że jesteś tylko(i aż) człowiekiem i po raz kolejny nic się z tego powodu nie zawali, z ulgą przyznasz sobie i innym niezbywalne i wieczne prawo do błędu i niedoskonałości.
A dodatkowy bonus: łatwiej i z większym dystansem zniesiesz cudzą krytykę, słuszną czy podłą, delikatną czy brutalną. Przecież wrednych ludzi nie brakuje, wiesz o tym.
Niech wewnętrzny krytyk-idiota nie wtóruje im radośnie. Niech się zamnknie.
Rozmowa z wrednym krytykiem – ćwiczenie:
Usiądź na krześle, drugie postaw przed sobą.
Zwracając się do pustego krzesła wygłoś tyradę pod hasłem "jaka jesteś okropna". Wyobraź sobie, ze mówisz do siebie, siedzącej naprzeciw. Mów wszystko, co przyjdzie ci do głowy, co przychodzi ci do głowy każdego dnia, kiedy zaczynasz siebie oceniać i krytykować.
Kiedy skończy ci się repertuar, przesiądź się na drugie krzesło i powiedz "to nie ma żadnego znaczenia, nie nadaję tym treściom żadnego znaczenia".
Usiądź na poprzednim krześle i sprawdź, czy jeszcze masz coś przykrego do powiedzenia. Powiedz to i znowu zmień miejsce. Teraz powtórz znowu "to nie ma żadnego znaczenia…"
I tak do chwili, kiedy krytyk zamilknie.
Powtarzaj to ćwiczenie tak często, jak często zdarza ci się znęcać się nad sobą. Tak długo, aż twój wredny krytyk stanie się tłem i niczym więcej. Powodzenia.
Ewa i wilk
Reportaż „Ewa i wilk” – Zwierciadło (wrzesień 2003)
Żuraw perła i rura
Żuraw perła i rura
Na Kurpiach dalekich czas płynie wolno, wolniej niż w Unii Europejskiej, wolniej niż w Warszawie. Nawet w Przasnyszu zegary chodzą szybciej niż u nas.
O wydarzeniach można posłuchać w telewizorze (bo obraz ostatnio wysiadł), u nas wydarzeniem namber łan jest nadal kolizja malucha z pastuchem. Dokładniej rzecz ujmując: w marcu sąsiadka wjechała maluchem w druciane ogrodzenie pod napięciem, zwane pastuchem.
I pewnego dnia…
Pojawił się Żuraw. Nie taki zwykły ptak, co klangorzy i przelatuje stamtąd do tamtąd, ale Żuraw przez duże żet.
Wybrał sobie pole świeżo obsiane owsem i uznał za swój bufet. Jadł, jadł, jadł, nie wiecie, ile taki ptak może zjeść. Właściciele pola, ludzie dobrzy skądinąd uznali ptaszydło za wroga i psinę imieniem Perła, wielkości nietoperza próbowali wytresować na psa-mordercę.
– "Perła, na, Perła, na, na, na Perełka" – od rana do nocy, na trzy głosy.
Perła cała ogłupiała ganiała kawki po polu, ale do Żurawia przezornie się nie zbliżała. Za to ujadała przenikliwie, jak tylko psie kurduple potrafią.
Naszą błogą ciszę szlag trafił, nas też, ale z sąsiadami zadzierać nie warto. Poza wszystkim ja ich lubię, nie lubię tylko hałasu.
Owies nie nasz, więc kibicowaliśmy Żurawiowi, ale po kryjomu, żeby sąsiedzi nie zauważyli.
W końcu…
Goniąc resztkami sił (Perła, na) – żeby nikogo nie urazić a integrację z ludnością miejscową utrzymać wymyśliłam sposób na dokarmienie Żurawia i odzyskanie ciszy.
Wychodząc z założenia, że ludzie są, jacy są, a na pewno są przesądni, wymyśliłam podanie/legendę/baśń. "Pewnego dnia do wsi zawitał Żuraw. Nie taki zwykły, co klangorzy i przelatuje, ale zaczarowany, zaklęty, niezwykły. Siadał na polach bogaczy a oni szczuli go psami (Perła, na), wyzywali, przepędzali. Dopiero, kiedy usiadł na polu biedaka, mógł najeść się do syta. Biedak podsypał mu jeszcze owsa i pozdrowił serdecznie. Sam niewiele miał, a się podzielił. Za to Żuraw odwdzięczył mu się czyniąc go bogatym.
Opowiedziałam tę baśń przy akompaniamencie ujadania Perły, bez żadnej nadziei.
Następnego dnia Żuraw spokojnie pożywiał się, przez nikogo nie niepokojony. Wkrótce odleciał.
Moim sąsiadom Unia wynagrodzi dopłatami i staną się bogaci. Będąc naiwnymi mieszczuchami uznaliśmy, że w tak odległym od świata miejscu odpoczniemy sobie od polityki, od biurokracji, od krwiożerczych urzędników.
Słowem: Państwo Nowakowskie na dwóch hektarach – i rób co chcesz.
Państwo Nowakowskie potrzebuje mieć bieżącą wodę a wodociąg gminny biegnie przez to Państwo. Trzeba pięć metrów rury, żeby w Państwie Nowakowskim popłynęła woda.
W czym problem?
We wszystkim, mówiąc krótko. Żeby te pięć metrów rury zaistniało materialnie trzeba poznać i zrozumieć pięć różnych ustaw, zdobyć dwanaście dokumentów (każdy w innym mieście), pobratać się z urzędnikami w urzędach, a kiedy już wszystko masz i oddychasz z ulgą, urzędnik wytyka ci brak czerwonej pieczątki, więc jazda do Ostrołęki, a potem nie ma pieczątki zielonej, więc hajda do Przasnysza. No, jest wszystko.
Och, proszę, błagam – urzędnik znowu marszczy czoło, coś czyta, coś sprawdza. Niezadowolony, brakuje jeszcze jednego papierka. Z Przasnysza. Zaraz dostanę histerii, jeszcze nie wiem, czy mi pójdzie w płacz, czy w śmiech…
Przed toaletą, do której pędzę się wypłakać (wyśmiać), ktoś puka mnie w ramię.
Urzędnik uśmiecha się porozumiewawczo:
– No wie pani…jako urzędnik nie mogę dawać takich rad… ale ja na pani miejscu już dawno miałbym wodę.
A więc jest sposób, taki sam jak zwykle, taki sam jak za komuny, za Gomółki, za Gierka, za wojny jaruzelskiej, zawsze: pokrętny, pokątny, dla swoich. Cóż, mogę być swoja, już mnie mają.
Uczciwość? Nie, dziękuję, potrzebuję wody. Choćby ze względów humanitarnych – mam ogród, w którym żyją rośliny. My też żyjemy i lubimy się, na przykład, umyć od czasu do czasu.
Tak to w naszej sielskiej krainie budujemy Państwo Nowakowskie kombinując, wymyślając bujdy, snując plany zamordowania Perły, która polubiła ujadanie na polu. Na którym nie ma już Żurawia.