Znaczona talia Marii.K

Słucha skrzywdzonych – tylko tyle i aż tyle. Maria wkrótce będzie zawodową psychoterapeutką. A może nawet więcej niż zawodową. Bo kto lepiej od niej wie, jak to jest być poniżonym, zdradzonym, wykorzystanym przez najbliższych?

Jeśli powiecie jej, że jest bohaterką, popatrzy zmieszana. Chętnie opowie, że z każdego piekła jest droga wyjścia. Czasem tylko wąska i kamienista ścieżka, ale jest. Bo kiedy się bardzo, bardzo pragnie, a każda myśl i każda decyzja jest podporządkowana temu pragnieniu, wtedy marzenie staje się celem. Żadna cena za osiągnięcie celu nie jest za wysoka. Cena to cena i nie ma się o co targować.

Jeszcze całkiem niedawno ogromne oczy Marii pełne były bólu. Cierpienie sprawiało, że drobna postać wydawała się mniejsza, bardziej krucha. Teraz, kiedy ciężki balast stał się cennym kapitałem, Maria z całkowitym spokojem opowiada o kolejnych odsłonach dramatu, powściągliwa w opisach, dyskretna.

– Wiesz – mówi – byłam pewna, że los gra ze mną znaczonymi kartami.

Pierwsza znaczona: Tatuś

Pamięć podsuwa obrazy czarno-białe. Zimne światło gołej żarówki na bladej twarzyczce dziecka. Piwnica. Byłaś niegrzeczna, nie kochasz tatusia, siedź tu cicho, bo zgaszę światło. Głos syczący blisko ucha, gorąco bijące od spoconych pach. I nagle zmiana tonu: proszę cię malutka, pozwól, no nie płacz, tatuś tak cię kocha. Wspomnienie rwie się na szare strzępy, część z nich utkwiła w brzuchu i wciąż jeszcze wywołuje mdłości. Czemu to dziecko jest takie smutne? Te oczy. Skąd sińce większe niż błękit nad nimi? Mama podsuwała chleb maczany w tranie. Tatuś zaś robił rzeczy dla Marysi niepojęte, nazywając to kochaniem. O tym kochaniu należało milczeć, bo gadatliwe dziewczynki trafiają do piwnicy pełnej pająków i szeptów. Kiedy po raz pierwszy zapragnęła podzielić się z matką ponurym sekretem? Czy nie wtedy, gdy odkryła, że inni ojcowie nie robią tego swoim córkom? Późno, bardzo późno. Mamo, proszę, nie płacz, nie nazywaj mnie kurwą, przebiegłą dziwką, suką. Odwołuję, przysięgam, wymyśliłam to wszystko, tylko nie płacz i nie krzycz na mnie. Tak, to moja wina, przepraszam. Tato, nie dotykaj mnie więcej, zabiję się, nie ruszaj, to boli.

Druga znaczona: Epilepsja

Piętnastoletnia Marysia na wakacjach. Zachowało się jedno, jedyne zdjęcie, na którym się śmieje. Z mamą i babcią, bez ojca, jego lepkich spojrzeń i jękliwych próśb. Nowa znajoma miała długi warkocz. Maria pamięta jej splątane jasne włosy rozsypane na piasku, brudne, zapłakane policzki bezimiennej koleżanki gwałconej przez pijanych wyrostków. Wiedząc, że za chwilę jej kolej, nie mogła ruszyć się z miejsca, nie wiedziała, dokąd uciekać. Czy krzyczała? Ktoś albo coś spłoszyło napastników, a może wystarczyła im długowłosa? Maria powiedziała: to moja wina, ja wymyśliłam spacer wśród wydm. Nad ranem dostała ataku padaczki. Badania, konsylia, szepty, spojrzenia. Diagnoza była jednoznaczna: lewy płat skroniowy wykazuje zaawansowane zmiany. Wyrok i wolność – od tej chwili ojciec jej nie tknął. Brzydził się?

Trzecia znaczona: Roman

Epilepsja to taka pieczątka, która upoważnia innych do decydowania o tobie: wybiorą ci szkołę, sposób życia jak najprostszy, z twoich marzeń uczynią fanaberie (ciesz się, że w ogóle jesteś do czegoś zdolna). Rodzice Marii nie ukrywali rozczarowania, zdarzało im się westchnąć: czemu nam się to przytrafiło? Nie chciała ich bardziej rozczarować, technikum skończyła na piątkach. Nauczyciele namawiali na zdawanie matury, zdała, żeby sprawić niespodziankę. Nikt nie zauważył. Tuż przed Bożym Narodzeniem, patrząc beznamiętnie na swoje odbicie w lustrze, Maria cięła przeguby zużytą żyletką. Dziwne doświadczenie, widziała jak rozszerzają się jej źrenice, ale nie czuła bólu, tylko ulgę. Średnio zadbany kot wypełzając spod wanny narobił hałasu, ocalił jej życie. Później zjawił się on. Pierwszy facet, który zapatrzył się w piękne, smutne oczy Marii. Tak czule dotykał, tak pięknie wyglądał w mundurze. Już widziała się w białym welonie, już miała kogoś do kochania. Marzyła o dziecku, malutkiej dziewczynce, której nikt nigdy nie skrzywdzi. Był ślub i biały welon, przyszło dziecko, chłopczyk – cóż za radość. Tylko Roman jakoś się zmienił, już nie dotykał jej czule. W ogóle nie dotykał, chyba że próbowała mu się przeciwstawić, pięści miał duże i ciężkie.

Czwarta znaczona: Lekarstwa

Na zdenerwowanie – te różowe. Na pobudzenie po niespokojnej nocy – małe białe i gorzkie. Żeby zasnąć i nie śnić koszmarów – brązowe lub czerwone. Kiedy idziesz do lekarza i mówisz, że budzisz się z lękiem, źle sypiasz, trudno ci zebrać myśli – możesz liczyć na receptę. Na każdą dolegliwość, którą da się opisać słowami, jest tabletka. O ileż łatwiej jest znieść wyzwiska i – od czasu do czasu – ciosy, jeśli jest pod ręką kojąca pigułka. Maria przez lata połykała wszystko, co jej zapisano. Aż wreszcie codzienne porcje leków stały się treścią jej życia. Ładnych parę lat spowija gęsta mgła niepamięci. Zdarza się, że jakiś dźwięk, kolor, zapach przynosi falę wspomnień niepokojących, niewyraźnych. Żyła od ataku do ataku, od awantury do awantury. Jakoś grała swoje role, miała nawet niewielki handlowy interes, z którego utrzymywała rodzinę. Cała ta chemiczna artyleria dawała jej jakiś obłędny napęd. Kłopot w tym, że handel wymagał kontaktów, a tym kontaktom towarzyszył alkohol. Wycieńczony organizm odmówił pracy. Po prostu: pewnego dnia nie wstała rano z łóżka, nie zrobiła synowi kanapek, nie ugotowała obiadu i nie pojechała po towar. Później było kilka miesięcy psychicznej nicości – leki na śniadanie, obiad, kolację. A jeszcze później szary, deszczowy poranek, kiedy drżąca, smutna i bezradna Maria zadała sobie pytanie: kim ja jestem? I odpowiedziała: szmatą, nikim, zerem. Koniec z tym. To prawda, wiele razy mówiła do siebie koniec. Tyle że tym razem nie myślała o samobójstwie, lecz o życiu. Może wtedy po prostu wzięła talię we własne ręce.

Pierwsza dobra: Odwyk

Nie, nie poszła do lekarza. Nie chciała wracać z kolejną receptą. Kupiła sobie puzzle z tysiąca części i wyrzuciła wszystkie tabletki. Poza tymi na epilepsję. To były tygodniowe wczasy w piekle, ale w końcu nadszedł spokój. Wtedy Maria, jeszcze obolała, ale z absolutnie jasnym umysłem dokonała bilansu i podjęła decyzję. Na razie tylko taką, że spróbuje żyć bez tabletek. Czuła się jak kaleka, który odrzuca kule i nie wie, czy w ogóle potrafi iść. Tydzień po tygodniu było coraz łatwiej, chociaż koszmary w nocy i ataki paniki za dnia zdawały się nie do wytrzymania. Wytrzymywała, mówiąc sobie jak mantrę: jeszcze trochę poboli i poczuję ulgę.

Druga dobra: Pomoc

Bez ludzi, którzy wesprą, pocieszą albo i przytulą, trudno wychodzić z mgły. Dlatego poszła do poradni dla kobiet doświadczających przemocy. Prawdę mówiąc nie liczyła na pomoc, szła do ludzi. Dla Marii małżeństwo z Romanem było wyrokiem losu i nie wierzyła, że można coś zmienić. Zmieniła. Oczywiście nie od razu. Wezwała policję – co za wstyd, przyjechali koledzy męża. W końcu zrozumiał, że Maria jest poza zasięgiem jego pięści i wyzwisk.

Trzecia dobra: Uzdrowienie

Tego się nie da wytłumaczyć, chociaż każdy ma własną hipotezę. Nieuleczalna choroba cofnęła się. Badania potwierdzają, lekarze się dziwią. W ślad za tym przyszło uzdrowienie emocjonalne: Maria wybaczyła swojemu ojcu, rozstała się z cierpieniem, które ją zniewoliło na dziesiątki lat. To nie było tak trudne, jak sobie wyobrażała: schorowany starzec w niczym nie przypomina lubieżnego tatusia.

Czwarta dobra: Studia

Zdrowa kobieta po czterdziestce może robić ze swoim życiem, co chce. Nie było jej łatwo w to uwierzyć, ale przypomniała sobie swoje marzenia sprzed choroby: chciała pomagać dzieciom. Co z tego, że pierwsze podejście do egzaminów skończyło się fiaskiem. Pewnie za bardzo się przejmowała. Dziś jest studentką, nadal niespokojna, czy da sobie radę. Syn podtrzymuje ją na duchu. Twierdzi, że jest z niej dumny.

Piąta dobra: Praca

To właściwie wolontariat. W miejscu, gdzie przychodzą dzieciaki skrzywdzone przez najbliższych, zdradzone i wykorzystane. Ważne, żeby nie były w tym same. Jeśli nie otrzymają pomocy – zginą. Kto lepiej od Marii to rozumie? Dlatego spotyka się z nimi, daje im swoją uwagę i wierzy w każde słowo. Chwilowo tylko tyle i aż tyle. Kiedy skończy studia, będzie terapeutką. Będzie pomagać małym dziewczynkom, które same siebie nie potrafią obronić. Sprawi, że znajdą swoją drogę wyjścia, choćby to była wąska, kamienista ścieżka.

reportaż nagrodzony Grand Prix w konkursie Fundacji Keep Walking
opublikowany Polityka/nr 20/2001

Penisy u władzy

Penisy u władzy

Zanim wioskowy głupek został posłem mógł sobie co najwyżej pomacać Marynę we młynie. Ale ludzie, ludziska, wy, którzy wybieracie i my, którzy wybieranie olewamy: czy należy się dziwić spraw obrotowi?

Oto wioskowy albo miejski głupek zostaje posłem (prezydentem, premierem, policjantem, sędzią) i uważa, że dostała mu się WŁADZA. Nie "odpowiedzialność", "praca", "honor" ale władza. Co gorsza ileś tam milionów głupków też tak sądzi tę władzę pokornie oddając i rezygnując z myślenia.

Każda władza jest zła, z samej swojej istoty. A już taka, której nie towarzyszy ryzyko poniesienia odpowiedzialności jest złem absolutnym i bać się jej trzeba jak diabła albo bardziej. Diabeł zabierając duszę proponuje jakiś handel wymienny a władza bierze wszystko a nie daje nic.

Teraz władza sięga do rozporka po takie narzędzie do sprawowania władzy, które jest zamiennikiem gnata w czasach pokoju. Zamiast odstrzelić łeb jakiejś obcej klasowo lub rasowo kanalii, władza strzela spermą, miejmy nadzieję, że nie celnie. Bo jak by nam się tacy posłowie gwałtownie rozmnożyli to rany koguta, tylko zamykać konto w banku i wiać. Oczywiście do Anglii.

Jasne, że cham u władzy to tylko cham u władzy: śmieszny, żenujący, głupi i obrzydliwy cham. Czy się wypachni oldspajsem, czy się opali na brąz, nauczy się wiązać krawat a nawet podnosić deskę klozetową przed szczaniem to i tak pozostanie przaśny i nigdy się nie nauczy, gdzie łapska trzymają dżentelmeni. A z całą pewnością nie trzymają ich w rozporku.
Tam trzymają swoją hydraulikę i nie wyciągają jej publicznie poza ścianą z pisuarem.

W dodatku jeden z drugim wcale nie ukrywają swoich intencji:
Wychodzi cham przed kamerę i powiada "ja chcę władzy". Czyli czego chcesz chamie? Ano nażreć się do syta, pojeździć lymuzynom, napompować sobie publicznych pieniędzy do prywatnej skarpety i – a jakże – przelecieć na każde żądanie coś apetyczniejszego od swojej baby.

Co? Przestępstwo? Ależ ja mam władzę i immunitet!
A poza tym, panie prokuratorze, panie sędzio, panie jeden z drugim, wszyscy tak robią przecież, nawet Clinton Bill.

A ponadto to jest SPISEK PRZECIWKO KOLALICJI.

Smutne to i straszne ale bardzo zrozumiałe, ewolucyjnie zrozumiałe.
I psychologicznie zrozumiałe.
A absolutnie najgorsze jest to, że tak się działo, dzieje i dziać będzie bo na psychospołeczne mechanizmy korzystania z władzy nie ma rady w czasach bez honoru.
Nie można liczyć na to, że jakiś przyłapany na świństwie cham strzeli sobie w łeb albo chociaż wróci do rodzinnej wiochy.
Żaden męski (ani żaden inny) wzorzec honoru nie funkcjonuje. Poczucie przyzwoitości zdechło przygniecione fanfaronadą, niby – patriotycznymi porykami i bełkotem.
Aż dziw, że jeszcze nie słychać świńskich pochrząkiwań, ale to kwestia czasu, niestety.

Dla portalu Felietonista Anna Maria Nowakowska (04.12.2006)

Tajemnice kobiet

Renata Dziurdzikowska rozmawia z …
Magdaleną Środą, Marią Janion, Majką Jaworską, Urszulą Nowakowską, Anną Marią Nowakowską, Izą Sznajder, Mają Storch, Sonią Raduńską, Tanną Jakubowicz-Mount, Sunyą Kjolhede…

Brzydkość

Brzydkość

Za teorią ewolucji przemawia wyjątkowo duże skupisko brzydkich i brzydszych posłów oraz posłanek reprezentujących naród. Pan Bóg esteta, ten sam, który zaprojektował zachody słońca, Tatry i motyle, nie wykreowałby przecież takiej ilości paskudnych gąb i opasłych tyłków. Bo po co?

A na dodatek w tych obleśnych opakowaniach tkwi jeszcze brzydsza zawartość. Molestanci, malwersanci, złodzieje, fałszerze, obmacywacze i kto tam jeszcze – ruszają do boju o ochronę życia poczętego.

I bardzo dobrze, jednak mój sprzeciw budzi takie postkoitalne stawianie sprawy. Uważam, że polski sejm, jako pierwszy w UE powinien zająć się ochroną życia potencjalnego. Dopiero to da nam moralną przewagę nad unijnymi onanistami, antykoncepcjonistami i inną hołotą.
A jaka dzietność na nas spłynie, kiedy każdy plemnik trafi do komórki jajowej zamiast do kanalizacji.

Duża dzietność jest bardzo pożądana, bo statystycznie rzecz ujmując, co któryś bachor będzie udany, czyli ładny, grzeczny a nawet mądry. Mniej udana reszta progenitury znajdzie się w odosobnionych ośrodkach imienia Romana, aby tam wykonywać proste czynności na rzecz społecznego dobrostanu. Rzecz jasna pod okiem wykwalifikowanych i dobrze uzbrojonych pedagogów i psychologów.

W zasadzie nie trzeba tych ośrodków budować, bo one już czekają gotowe do zaludnienia młodocianymi chwastami: mamy przecież tyle baraków po byłych pegeerach i starych koszar po byłych przyjaciołach. Wystarczy toto ogrodzić pastuchem elektrycznym i mamy narodowy program edukacyjny z głowy. Można też za jednym zamachem rozprawić się z miejscową ludnością, której i tak od częstego używania C2H5OH odparowały szare komórki i plemniki.

Nie-dzietna ludność powinna natychmiast zostać opodatkowana na rzecz ludności dzietnej.
Sama się połowicznie opodatkuję jako jednodzietna, czyli dzietna inaczej.

Dziwię się tylko, że kiedy się okazało, że pewien poseł próbował być patriotycznie dzietny w szkole a nawet w pociągu, przewrotnie uważa się go za zboczeńca, zamiast nagrodzić za obywatelska postawę. Za niespotykanie heroiczna próbę rozmnażania się w trudnych warunkach. 

A co z paniami kioskarkami z orientacji moherowej, które były karane za przekłuwanie kondomów? Zapewne były to dalekowzroczne patriotki a nie jakieś histeryczki. I były to profesjonalne przekłucia.

O bracia! Nie ptasia grypa i nie AIDS, nie potop i nie asteroida, to nie one sprowadzą zagładę.

Jaśniejąca na niebie kometa oznacza rozbłysk niespotykanej, absolutnie rekordowej głupoty.
I ta właśnie głupota, pospołu z brzydkością, nas wykończy.

Amen.

Dla portalu Felietonista Anna Maria Nowakowska (29.10.2006)


Łejkap, durniu

Łejkap, durniu

Od dawna wiedziałam, ze Ptyś donosił na Gąskę  Balbinkę. Zaraz… Może to ona, suka zimna, donosiła. Nie będę dłużej milczeć, postawa abolicyjno-amnezyjna powoduje bowiem skurcze jelit i ciężką niestrawność.

Żądam powołania komisji śledczej, a najlepiej dwóch!

Spod warstwy błota, którym obrzucono żywych i umarłych zechce jeszcze wypełznąć niejedno paskudztwo. Narodzone w ciemności, w otchłani amnezyjo-pomrocznej, w czeluści prawo-sprawiedliwej lub platfo-obywatelskiej. W szafie. Duża paranoja, w dodatku podwójna, zasila małe paranojki. Kogo by tu jeszcze udupić, ufajdać, unurzać w ramach moralnej odnowy?

Czy po Kaczkach Dziwaczkach przyjdzie rządzić Kaczor Donald? Jaką śmierdzącą szafę otworzy następna ekipa? Którzy nasi byli nasi a którzy udawali naszych za pieniądze lub z czystej ochoty? Czy oni to nie my sami, tylko w przebraniu, albo w pomroczności?

My chyba nie zleźliśmy z tego samego drzewa, panowie i panie. Nas chyba nie wykreował ten sam Pan Bóg na swój obraz i podobieństwo. Co?

Wróciłam z dwutygodniowego holideja i teraz musze odpowiadać na dziesiątki durnych jednobrzmiących pytań: co tam w Polsce. Nagle wszyscy rodacy z mojej wiochy spod Manchesteru zapragnęli relacji. A ja, litości, nie mam nic do powiedzenia. No, może jedno słowo na „g”.

Najwięcej emocji wzbudziła we mnie jak zawsze jazda przez Polskę. Zgłaszam od razu pomysł na zmniejszenie kosztów utrzymania dróg: zamiast wielu tablic Czarny Punkt, postawić jedna dużą Czarna Dziura na każdym przejściu granicznym. Mogę jeszcze opowiedzieć, jak wjechałam w wyrwę i urwałam sobie kawałek podwozia. Na stołecznej, a jakże, ulicy. O żesz wyrwa twoja i moja mać.

Jechałam też jednopasmową autostradą za pieniądze, w co za nic nie chcą uwierzyć moi angielscy koledzy.

Obejrzałam w telewizorze jakiś peep show pod nazwą „Wiadomości”. Przy okazji zlustrowałam się sama w tak sprzyjającej atmosferze: wyznaję, doniosłam w 1965 roku pani przedszkolance Wiktorii na Jacka Szaleniznę, że grzebie sobie w majtkach i usiłuje dobrać się do moich.

Nie zapamiętałam, kto kogo ma podać do sądu i za co, ale pamiętam, że sądy są opłacane z pieniędzy podatników. Tajni współpracownicy zresztą też. Cieszę się, ze nie jestem już podatnikiem którejś z kolei Rzeczypospolitej.

Jakoś bezpieczniej patrzeć z daleka na taśmy Beger i szafy Lesiaka. Dobrze być w pewnej odległości, gdy Roman z Andrzejem stają się jednym (tfuj, pfuj) ciałem.

Hej, czy jest tam ktoś? Tak, do Ciebie mówię. Obudź się durniu, zanim będzie za późno.

Dla portalu Felietonista  Anna Maria Nowakowska  (12.10.2006r.)