Śmiech na sali

Zakładamy z góry, że pacjent(ka) jest osobą smutną i nie ma za grosz poczucia humoru. Z takim założeniem można na długo tkwić w klimacie zbolało-ponurym, a co gorsza – przetrzymywać tam pacjenta jako zakładnika naszych wyobrażeń.

W kontakcie z ofiarą przemocy domowej pomagacz blednie w duchu i przyjmuje odpowiednią minę: pionowa zmarszczka przecina czoło, usta zaciskają się w surową kreskę. Kiwając ze smutkiem głową stara się żałobnie modulować głos. Waży słowa, lakonicznie wyrażając współczucie. Oszczędne gesty uosabiają smutek i żal. Tak się w tym smutku i boleści zatraca z wolna, że ofiara, zdjęta litością, próbuje udzielić mu wsparcia: Proszę się tak nie przejmować, jakoś sobie poradzimy – obiecuje pomagaczowi solennie i z przekonaniem.
Ten groteskowy opis niedorzecznie wyrażonej empatii jest przerysowanym obrazem powszechnej tendencji do popadania w ponuro-dętą nutę w kontakcie z osobami dotkniętymi kryzysem. Zamiast dostrajać się do aktualnego nastroju pacjenta zakłada się a priori, że jest on osobą smutną i nie ma za grosz poczucia humoru. Z takim założeniem można na długo utkwić w klimacie zbolało-ponurym, a co gorsza – przetrzymywać tam pacjenta jako zakładnika naszych wyobrażeń.
W mojej pracy z osobami dotkniętymi przemocą, nadużyciem i wykorzystaniem ze strony bliskich poczucie humoru jest bardzo ważnym narzędziem pomagania. Zasada jest prosta: im większe napięcie "na wejściu", tym gwałtowniejsze odreagowanie. Płacz jest w cenie na sali terapeutycznej, ale śmiech nie ma sobie równych. Wyobraźmy to sobie: w sali terapeutycznej właśnie odbywa się sesja grupowa dla ofiar przemocy. Przez drzwi od czasu do czasu przedostają się stłumione dźwięki. Płacz? Krzyk? Lamenty? Ależ skąd! Ze zdziwieniem odkrywamy, że to wybuchy gromkiego śmiechu.
Tak pracujemy, chociaż oczywiście więcej jest momentów powagi i skupienia. Smutek, rozpacz, ból rozwianych złudzeń towarzyszą nam nieustannie. Przez "materacownię" przepływają oceany gorzkich łez. Tym cenniejsze są przebłyski komizmu, możliwość dostrzeżenia groteskowości niektórych sytuacji. Nie pogardzamy też wisielczym humorem ani pustym śmiechem.
Albo Paulina – dziewczyna o nieruchomej, przedwcześnie pobrużdżonej twarzy. W jej oczach na przekór smutkowi często pojawiały się chochliki. Sesja, na której opowiadała o próbach pozbycia się męża, to był prawdziwy teatr jednego aktora. Potężny ładunek komizmu, i to bez domieszki goryczy, bo próby na szczęście się nie powiodły. A zaraz potem reszta dziewczyn dołączyła ze swoimi opowieściami z czarnej serii "zabić męża". Śmiech oczyszczał je z poczucia winy i łagodził odrazę wobec własnych morderczych myśli. Sypiając z nożem pod poduszką traci się orientację co do własnych zdrowych zmysłów. Jaka to ulga móc się z tego śmiać!
Alina jest z nami krótko. Jeszcze karmi się iluzjami, że "on się zmieni", jeszcze pyta o rady "jak postępować z facetem, żeby on przestał się znęcać". Właśnie dorwała się do głosu, w euforii – w jej związku trwa właśnie przemocowy urlop, czyli miodowy miesiąc. Ale grupa jest czujna i swoje wie, większość ma to za sobą, więc Alina powiada, że "on się zaszył", a grupa w śmiech. Alina mówi, że "on obiecał…." i znowu śmiech. Zupełnie jak w tych programach rozrywkowych ze sterowanym śmiechem albo oklaskami zza kadru. A trzeba usłyszeć ten śmiech: brzmi w nim życzliwość i trudna mądrość tych, które już przeszły ten etap. Informacja zwrotna wyrażona śmiechem, genialna możliwość dostępna jedynie grupie (spróbujcie zachować się tak w kontakcie indywidualnym – zgroza!).
Dla kobiet, które przyszły ze stygmatem ofiary, umiejętność patrzenia na siebie i swoje sprawy z humorem to prawdziwe uwolnienie. Oczywiście tylko wtedy, kiedy nie grozi im bezpośrednia fizyczna napaść, kiedy nauczą się bronić swego bezpieczeństwa i dbać o zdrowie, a najgłębsze rany trochę się zabliźnią. Dla tych, które były obiektem drwin, z których się wyśmiewano, to trudna nauka. Nie będzie im mógł towarzyszyć ten, kto sam nie posiadł umiejętności żartowania z własnych małostek. Patrzenie z humorem na własne słabości i potknięcia to dla mnie bodaj najważniejszy element osobistego treningu.
Poczucie humoru jest podobno wrodzone, ale sądzę, że największy ponurak może trochę poćwiczyć i uzyskać wymierne efekty. Fakt: znam osoby, w wykonaniu których żart zalega ciężko na poczuciu humoru słuchaczy. Sama bywam zakłopotana w sytuacjach rozweselania na siłę i wcale nie twierdzę, że śmiech to panaceum. Ale jako narzędzie umiejętnie i z wyczuciem użyte bywa niezwykle pomocny. Jak dobrze, jak swobodnie, jak miło jest śmiać się z siebie.

Niebieska Linia/nr 5/1999

Laboratorium strachu

Za drzwiami ich domów panuje cisza – nie słychać przekleństw, lamentów ani krzyków wzywających pomocy… prawie nigdy. Kieszonkowe obozy koncentracyjne, budowane na miarę ambicji domowych despotów, a w nich ciche kobiety i wystraszone dzieci.

Bać się – pierwsza myśl: cóż za niemiły stan.
Chociaż… bać się, bezpiecznie siedząc we własnym fotelu przed ekranem, na którym rozgrywają się krwawe sceny horroru…
Albo szukać tego specjalnego dreszczyku strachu w ekstremalnych wyczynach sportowych.
Czy można polubić strach?
Och, jasne, chociażby dla następującej po nim ulgi (hurra, przeżyliśmy!) kiedy wszystko dobrze się kończy.
Ale czy można przyzwyczaić się do strachu, zżyć się z nim i nim oddychać, kiedy staje się składnikiem codzienności, a ulga nie następuje nigdy?
Na przykład kiedy się żyje w miniaturowym obozie koncentracyjnym, który zaludniają mama, tata i dzieci?
Piotruś został zaproszony wraz z rodzicami na kinderbal. Przyszedł z mamą, bardzo elegancki w nowym garniturku. Oboje spięci, popatrujący na zegarek.
Zabawa była świetna i stało się – przegapili godzinę powrotu do domu. O dziewiątej w drzwiach stanął tata Piotrusia z marsową miną.
Powiedział: – "JUŻ".
Chłopczyk pobladły i nagle skurczony, wybiegł nie patrząc na nikogo. Jego mama wyszła z miną tak przerażoną, jakby została skazana na śmierć. Tak szybko, że zapomniała się pożegnać.
A więc stało się, dzisiaj nie unikną kary.
Kiedy zamkną się za nimi drzwi mieszkania, pozostanie już tylko strach. Będą oczekiwali na karę, każde w swoim pokoju, nie wiedząc, co tym razem nastąpi.
Ponieważ to jest kara właściwa: strach i oczekiwanie na "wyrok".
Jak to jest: być ofiarą chłodnej przemocy?
Kiedy czekasz na nieuchronną karę, budujesz wyobrażenie tego, co nastąpi, obmyślasz sposób, by tym razem uzyskać ułaskawienie?
A ponieważ chodzi o to, żeby ciebie złamać, więc łamiesz się sam, dla świętego spokoju. Tłumisz swój gniew i starasz się, żeby sprawca zobaczył, jak jesteś uległy. Myślisz "niech tylko odejdzie, przecież nie może zabrać mi wewnętrznej wolności".
Ale może on do tego właśnie dąży, dlatego święty spokój nigdy nie nadchodzi. Wreszcie zaczynasz rozumieć, że cała twoja strategia na nic się nie przyda, bo sprawca nie przestanie, dopóki jego władza nad tobą nie będzie pełna. Kontrola myśli, snów, marzeń…
Chłodna przemoc jest instrumentem sprawowania władzy i kontroli. Owszem, zdarza się, że "chłodny" sprawca się złości, może nawet wybucha, ale to nie jego emocje czy brak kontroli nad sobą są przyczyną aktów przemocy. Chłodna przemoc opiera się na spójnym systemie przekonań i celów.
Sprawca wie, co robi i po co to robi, a twój strach jest jego największym sprzymierzeńcem. Niewiele wiemy o nich – sprawcach i ofiarach, ukrytych przed oczami i uszami świata.
Za drzwiami ich domów panuje cisza – nie słychać przekleństw, lamentów ani krzyków wzywających pomocy… prawie nigdy.
Kieszonkowe obozy koncentracyjne, budowane na miarę ambicji domowych despotów, a w nich ciche kobiety i wystraszone dzieci. Przerażająco grzeczne.
Kiedy wędrują całą rodziną na niedzielną wycieczkę, do kościoła albo do parku, na ich twarzach maluje się trwożliwe skupienie: uważają, żeby niczym nie zasłużyć na karę. Ale kara i tak będzie. Jest częścią systemu, w którym żyją.

Niebieska Linia/nr6/2000

Mr.Park’s stone paths

Mr.Park’s stone paths

The ground of a man’s heart is a rocky road – a man becomes who he can become – and that is what he heads for.
Stephen King

Should you go walking in Las Kabacki some morning, you will probably see him there. Mr Park, slender and barefoot, walks along the paths every morning, searching for inner peace and health. And, he says, this is how he finds high spirits and the peace of his heart each day. Sometimes he is accompanied by a tiny woman with the looks of a twelve-year-old girl. That is Mrs Lim, his wife. She only walks on warm days. In wet and cold weather Mr Park goes walking by himself. In winter, when the wood paths are covered by snow, he uses the path he has had build in his garden. That is a special path for Bare Foot Walking. Walking with one’s feet bare.

At first, neighbours would look at the awkward Korean man with astonishment or irony. Now they have become accustomed to him. Some of them ask what this barefoot walking is about. Maybe they will start walking themselves one day? 'Once they have a reason, they will,’ laughs Mr Park. 'Or they will find their own way.’

A good reason may turn out to be a situation in which a whole organised and planned life falls into pieces. Then you can either be drowned in despair and hostility or see the narrow path that will lead you to another dimension of your own existence. Because despair and hostility damage the soul, and sometimes that is all that is left to you.

Mr Park invites me for a walk. We stroll barefoot around the wood. It is neither too warm or too clean. There are cigarette butts, pieces of glass and paper lying on the paths. Well, in Korea they have special paths for barefoot walking. Mr Park dreams of having one like that built in Kabaty. As we walk, he tells me his story. A sad one, and a terrifying one at the same time, as it is still uncompleted. Mr Park will stay in Poland until he regains his good name and an enormous sum of money for which he had been responsible…

He has just had his book published in Korea. The book deals with the joy of teaching the principles of capitalism to young democracies. He had written it before the crisis came. In the book, there are pictures with the Polish President, with ministers.

Yet before he turned fifty, he had reached the peak of his career and responsibility, the financial institution led by him enjoyed its utmost prosperity. He found joy and pride in his work. He had a sense of a mission, of giving what was best in him. A life like that is somewhat close to a dream: a mansion, receptions, high society etiquette, figures that make your head dizzy. But that life is organised and predictable. Until one night you go to bed a Chairman and wake up a nobody.

Worse than a nobody, actually, as you allowed yourself to be deceived by common swindlers you once took for your friends. You have been deprived of your position, money, honour, friends and trust.

You still have children in foreign universities, though, a wife, who, by tradition, cannot have a job, a mansion to support, and all those things that are now nothing but gadgets from the past. There is also a powerful boss in a faraway country, who says: you have been naive, so now you must pay.

The most difficult thing was to come to terms with the thought there is no one to trust any more. Some lawyers gave him "sophisticated" documents to sign, counting on that he did not know Polish. A detective company he had tried to hire created a draft contract under which it received all the rights, and he – the obligation to pay. It is even not clear what he was supposed to have paid for.

It was then that, for the first time in his life, Mr Park lost control of the situation. And the world crashed right down upon him.

He sat thought, and as he thought, he felt fear. And the day came when he lacked the strength to stand up from the chair and fight. He had no strength and no faith that he would regain his honour at least. And honour is priceless to a man like Mr Park. He had to act yet acting requires energy, and that was becoming more and more scarce.

One day he saw a film about a man whom doctors told to bid farewell to his life. You have three weeks of your life left, they said, so finish off whatever there is to be finished. Facing death, the man had nothing to finish, so he left everything, took off his shoes and started walking. He stopped to eat something and to rest, and then he kept on walking. The soles of his feet grew so thick that he was able to walk over sharp rocks and thorny shrubs. When, after many months, he was examined him again, his lethally ill organ had completely regenerated. That was a Korean programme on Bare Foot Walking, i.e. therapy consisting in walking barefoot.

Mr Park read that story as a message for himself. So he stood up, took off his shoes and started walking. There was no idea to it for the time being, he was simply saving his life, he walked and his breathing got lighter and lighter. He walked the next day and the day after. He began to see things a bit more clearly, and the overwhelming weight on his chest was gone. Food recovered its taste, so Mrs Lim took a sigh of relief.

What pills would not have done occurred by contact with rocky earth.

As I listen to the story, I realise we have already walked many kilometres. We are walking and my impression is the world around me is clearer, full of colours, sounds and smells. My feet feel warm as they touch the cold ground and they do not hurt at all.

Mr Park explains to me how specific points on our feet affect the state of our bodies. Special therapeutic massages of the feet have been used in natural medicine for a long time. Each organ of the body is connected with a specific point on the foot – stimulation of those points has a healing and energising effect. That is why you need to walk over various stones, over grass, over forest litter and cones. Mr Park has a special path in his garden and in his living room he has boxes filled with stones and nuts. Those have to be hazelnuts, no other nuts are good for this purpose. What is astonishing is that they feel like velvet on your feet.

Mr Park is now writing a book on Bare Foot Walking. He wants to promote this kind of self-help also in Poland, because he is experiencing its effects. The vision of special paths for barefoot walking adds him energy, for he has not lost his far-sightedness. When you are healthy, energetic, joyful and peaceful, you will solve all your problems yourself, Mr Park deeply believes in what he says.

And that is what his life is like today: his problems are yet long to be solved, he is facing complicated trials, a fight hard and stressful. But what is most important is that he knows how to gain strength from a source that is simple and easy to reach – the earth.

Mr Park will be happy to contact other "barefoot walkers" and those wishing to learn more about this method. You can write to him in English, at the author’s address:

Kamieniste scieżki pana Parka

Kamieniste scieżki pana Parka

Gleba męskiego serca jest kamienista. Mężczyzna staje się tym, kim może… i ku temu zmierza
Stephen King

Jeśli pewnego dnia wybierzecie się na poranny spacer po Lesie Kabackim, pewnie go spotkacie. Drobny, bosonogi Pan Park każdego ranka przemierza ścieżki w poszukiwaniu wewnętrznego spokoju i zdrowia. I – jak powiada – każdego dnia, w ten właśnie sposób odnajduje pogodę ducha i spokój serca. Czasami towarzyszy mu filigranowa kobieta o wyglądzie dwunastolatki. To Pani Lim, jego żona. Pani Lim chodzi tylko w ciepłe dni. W słoty i chłody Pan Park wędruje samotnie. Zimą, kiedy śnieg zasypie leśne dróżki, korzysta ze ścieżki, którą zbudował w ogrodzie. To specjalna ścieżka do Bare Foot Walking. Do spaceru bosych stóp.
Na początku sąsiedzi popatrywali na dziwacznego Koreańczyka ze zdumieniem lub ironią. Teraz przywykli. Niektórzy podpytują, o co chodzi w tym bosym chodzeniu. Może kiedyś sami zaczną?
Jak będą mieli powód, to zaczną – śmieje się Pan Park. – albo znajdą własny sposób. Dobrym powodem może być sytuacja, kiedy całe poukładane i zaplanowane życie wali się w gruzy.
Wtedy możesz pogrążyć się w rozpaczy i wrogości, albo zauważyć tę wąską ścieżkę, która wyprowadzi cię w inny wymiar własnego istnienia. Bo rozpacz i wrogość niszczą duszę, a to jest czasem wszystko, co ci pozostało.

Pan Park zaprasza na przechadzkę Wędrujemy boso po lesie. Nie jest zbyt ciepło, ani zbyt czysto. Na dróżkach leżą pety, szkła, jakieś papiery. Cóż, w Korei są specjalne ścieżki do chodzenia boso. Pan Park marzy o zbudowaniu takiej w Kabatach.
Idąc opowiada mi swoja historię. Taką smutną i zarazem przerażającą, bo jeszcze nie dokończoną. Pan Park zostanie w Polsce dopóty, dopóki nie odzyska dobrego imienia oraz astronomicznej kwoty, za którą był odpowiedzialny. Tego wątku nie opiszę, to temat dla dziennikarzy śledczych. Niebezpieczny, skomplikowany.
Pan Park właśnie wydał w Korei swoją książkę.. O tym, jaką radość daje uczenie młodych demokracji zasad kapitalizmu. Napisał ją, zanim nastąpił kryzys. W książce są zdjęcia: z polskim prezydentem, z ministrami.
Jeszcze przed pięćdziesiątką osiągnął szczyty kariery i odpowiedzialności, instytucja finansowa, którą zarządzał, była u szczytu powodzenia. Z pracy czerpał radość i dumę. Miał poczucie misji, dawania z siebie tego, co najlepsze.
Takie życie jest trochę jak sen: rezydencje, przyjęcia, etykieta wysokich sfer, liczby, które przyprawiają o zawrót głowy. Ale jest to życie poukładane, przewidywalne. Do chwili, kiedy kładziesz się spać jako Prezes a wstajesz jako Nikt.
Gorzej niż nikt, bo dałeś się oszwabić prymitywnym spryciarzom, których uważałeś za przyjaciół. Nie masz już: stanowiska, pieniędzy, honoru, przyjaciół ani zaufania.
Tylko, że nadal masz dzieci na zagranicznych uczelniach, żonę, która zgodnie z tradycją nie może podjąć pracy, rezydencję na utrzymaniu i te wszystkie rzeczy, które teraz są już tylko gadżetami z przeszłości. Jest też potężny pracodawca w dalekim kraju, który powiada: byłeś naiwny, to płać.
Najtrudniej było oswoić się z myślą, że nie ma już nikogo, komu może zaufać. Niektórzy adwokaci podsuwali mu do podpisu dokumenty, sprytne, mądre, "uczone", – obliczone na jego nieznajomość polskiego. Firma detektywistyczna, którą próbował wynająć, stworzyła taki projekt umowy, który firmie dawał wszelkie prawa, a jemu obowiązek zapłacenia. Nawet nie wiadomo, za co.
Wtedy, po raz pierwszy w swoim przewidywalnym życiu, Pan Park przestał kontrolować sytuację. I świat mu się zwalił na głowę.
Siedział i myślał a myśląc bał się. I przyszedł dzień, kiedy nie miał siły wstać z fotela i stanąć do walki. Ani siły, ani wsparcia ani wiary, że odzyska choćby honor. A dla mężczyzny takiego jak Pan Park, honor jest bezcenny. Musiał działać, ale do działania potrzebna jest energia, a tej było coraz mniej.
Pewnego dnia zobaczył fragment filmu o człowieku, któremu lekarze kazali pożegnać się z życiem. Zostały ci trzy tygodnie, powiedzieli, więc załatw już swoje sprawy. A ten człowiek wobec śmierci nie miał już żadnych spraw, więc zostawił wszystko, zdjął buty i zaczął iść. Zatrzymywał się, żeby coś zjeść i wypocząć, po czym dalej szedł. Szedł tydzień, dwa, miesiąc, sześć i ciągle żył. Podeszwy stóp zgrubiały mu tak, że mógł iść po ostrych skałach i kolczastych zaroślach. Kiedy po wielu miesiącach ponownie go zbadano, jego śmiertelnie chory organ był całkowicie zregenerowany. To był koreański program o Bare Foot Walking, czyli terapii poprzez chodzenie boso.
Pan Park odczytał tę opowieść jako przesłanie dla siebie. Więc po prostu wstał, zdjął buty i zaczął iść. Na razie bez żadnej idei, ratując życie po prostu, szedł i oddychało mu się coraz lżej. Poszedł następnego dnia i znowu następnego. Zaczął trochę jaśniej widzieć, a z piersi zniknął przytłaczający ciężar. Jedzenie znowu odzyskało smak, więc Pani Lim odetchnęła z ulgą.
To, czego nie były w stanie zdziałać tabletki dokonało się w kontakcie z kamienistą ziemią.

Słucham tej opowieści i zdaję sobie sprawę, że przeszliśmy już wiele kilometrów. Pan Park pokazuje mi różne kroki: dla smutnych, dla nieśmiałych, dla zestresowanych. Idziemy, a ja mam wrażenie, że świat dookoła stał się wyraźniejszy, pełen kolorów, dźwięków i zapachów. W kontakcie z zimną ziemią moje stopy są ciepłe i zupełnie nie bolą.
Pan Park tłumaczy mi, jak poszczególne punkty na stopach wpływają na stan organizmu. Od dawna stosuje się w medycynie naturalnej specjalne lecznicze masaże stóp. Każdy organ ciała jest związany z konkretnym punkcikiem na stopie i jego stymulacja działa uzdrawiająco i energetyzuje ciało. Dlatego trzeba chodzić po różnych kamykach, po trawie, po ściółce leśnej i szyszkach. W ogrodzie Pana Parka jest specjalna ścieżka a w salonie pudełka wypełnione kamykami i orzechami. Orzechy muszą być laskowe, inne się nie nadają. Zadziwiające, stopy czują się na nich, jak na aksamicie.
Teraz Pan Park pisze książkę o Bare Foot Walking. Chce propagować także w Polsce ten rodzaj pomagania sobie, bo doświadcza jego skuteczności. Skutecznie, za darmo, w dowolnej ilości i nie boli.
Wizja specjalnych ścieżek do spacerów bosych stóp dla wszystkich dodaje mu energii, bo wizjonerem być nie przestał. Kiedy człowiek jest zdrowy, ma energię życiową, radość i spokój – sam rozwiąże wszystkie swoje problemy, mówi z głębokim przekonaniem.
Tak też jest dzisiaj w jego życiu: do rozwiązania problemów jeszcze daleko, przed nim trudne i skomplikowane procesy, walka ciężka i stresująca. Ale najważniejsze, że potrafi czerpać siłę z prostego i dostępnego źródła: z ziemi.
Pan Park jest przekonany, że "chodzących boso" jest więcej, chętnie nawiąże kontakt z nimi oraz z osobami pragnącymi poznać bliżej tę metodę. Można pisać do niego w języku angielskim na adres autorki reportażu:

Gwałt permanentny

Gwałt permanentny


Tego ranka wszystkie polskie portale opisywały historię zgwałconej 14-latki za którą od Lublina po Warszawę podążają księża, dewotki i – wstyd powiedzieć – psychologowie. Ich celem jest zmuszenie dziewczynki do urodzenia dziecka poczętego w wyniku gwałtu.  Myślałam, że niewiele rzeczy jest mnie w stanie poruszyć. Widziałam i słyszałam wiele, może zbyt wiele. Ale to…

Informacje o tym, co się przydarzyło Agacie dziesięć lub jedenaście tygodni temu są skąpe. Ale nie muszę wiedzieć więcej.

„Gwałt” – słyszysz jak to brzmi? Wiesz, co to słowo oznacza?

Dla sędziego ważne są okoliczności i sposób, w jaki ofiara została zgwałcona. Czy okrucieństwo było „szczególne” czy takie tam normalne okrucieństwo. Zbiorowo czy pojedynczo. Obcy czy znajomy. W kondomie czy bez. Bolało, czy raczej łaskotało. I tak dalej.
Dla ofiary gwałtu i ofiar pośrednich, czyli jej bliskich, gwałt jest zbrodnią dokonaną na bezbronnym ludzkim ciele i psychice. Jest budzącym grozę aktem zniewolenia i wtargnięcia do wnętrza ciała aby pozostawić tam brud i ból.
Nie ma najmniejszego znaczenia, czy był to „gwałt na randce” czy gwałt w krzakach.
Ból fizyczny daje się zmierzyć w subiektywnej  skali od 0 do 10. Ból duszy po gwałcie, to zawsze 10. Obrażenia zadane ciału w końcu się zagoją. Ból duszy – z tym bywa różnie.

 Po gwałcie pierwszym, zasadniczym, następują kolejne:

Pan/Pani Policjant dociekliwie sprawdzi, czy ofiara nie zachęciła gwałciciela.
Przecież mogła nosić zbyt seksowny strój.
Mogła zachowywać się jak mała zdzira.
Mogła wręcz kusić los, szwendając się tam, gdzie ją zgwałcono.
Mogła wypić drinka lub zapalić zioło.
Mogła prowadzić rozwiązły tryb życia.
I czy przypadkiem nie wyraziła w jakiś sposób zgody na ten gwałt? A może wręcz chciała?
Ofiara gwałtu powinna być nieskazitelna, zapięta pod szyję i najlepiej, żeby była dziewicą. Wtedy ewentualnie uwaga słuchających przeniesie się na osobę gwałciciela.
Wtórny gwałt. W żargonie psychologów „wtórna wiktymizacja”.
Wtórnie zgwałcić może każdy: lekarz badający ofiarę, policjant, ksiądz, sąsiadka, rodzic. Każdy, kto uważa, że ofiara gwałtu ma jakieś udziały w tym, że ja zgwałcono.

Czy jest coś gorszego niż gwałt?

O, tak. Gwałt permanentny.
Zbiorowy i dokonywany wciąż od nowa, codziennie.
W majestacie prawa i na oczach świata.
Gwałt dokonywany przez dobrych ludzi.
Tak dobrych, że w imię boże zgwałcą z pieśnią na ustach. Zazwyczaj zaciśniętych w wyrazie stanowczej pogardy dla bliźniego. W XXI wieku, w Europie, w świetle dnia, zastępy kobiet i mężczyzn, dobrych ludzi. Tych, co pierwsi rzucą kamieniem, Tych, co nie widzą belki we własnym oku.
W imię przekonania, że to Bóg zostawił spermę w ciele czternastolatki.
Chroń mnie Panie przed dobrymi ludźmi teraz i zawsze.


Kochana Mamo

Żadne z moich słów Ciebie nie zrani tak jak i nie sprawi cudu – niczego nie zrozumiesz.

Przede wszystkim dlatego, że nigdy nie wyślę tego listu.

Nawet gdybym to zrobiła uznasz, że pomieszało mi się w głowie. Jak zawsze, kiedy mówiłam coś, co nie podobało się Tobie. Więc – nie warto. Z drugiej strony…

Mam trzydzieści siedem lat i w głębi serca ciągle wierzę, że cud się jednak wydarzy i pokochasz mnie Mamo.

Kiedy próbowałam znaleźć jakieś słowa na początek, wyobraziłam sobie Ciebie: zadbaną, kulturalną panią. Tak pewnie widzą Cię obcy. Jesteś nadal bardzo ładną kobietą, wiesz? Przy Tobie zawsze czułam się jak kopciuszek albo jakiś niezgrabny, nierozgarnięty stwór.

Nawet teraz, przywołując Twój obraz – czuję się byle jaka.

Na swoim urodzinowym przyjęciu opowiadałaś jaka jesteś dumna z efektów wychowania, że ciężka matczyna praca i troska przyniosła rezultaty. Mówiąc to patrzyłaś na mojego brata. Powiedziałaś też, że uwielbiasz swoje wnuki. Mówiąc to patrzyłaś na dzieci Swojego syna.

Mnie nie zaszczyciłaś ani jednym spojrzeniem, chociaż upiekłam te ciasta, ulepiłam pierogi, nagotowałam bigosu i wlokłam to wszystko przez pół Polski – żeby usłyszeć jeden, jedyny malutki komplement.

Dlaczego słuchając zachwytów nad pysznościami nie wspomniałaś słowem, że to moje dzieło? Uśmiechałaś się, kiedy goście wzdychali, jaka z Ciebie wspaniała gospodyni.

Siedziałam w kuchni i po raz setny przysięgałam sobie, że nigdy więcej.

A propos, czy zauważyłaś, że mój mąż i synowie nie odwiedzają Cię od dłuższego czasu? Och, racja, zauważyłaś. Powiedziałaś nawet „czegóż się można spodziewać po ludziach tak tępych i nieobytych?”.

Zatem znowu znalazłaś potwierdzenie dla własnych opinii! Jakaś Ty spostrzegawcza, jaka refleksyjna Mamo.

Ja także stanowię dowód na to, że nigdy się nie mylisz: przecież zawsze wiedziałaś, że jestem „tłumokiem, który odziedziczył komplet genów po ojcu”.

Miałam do niczego w życiu nie dojść – tak się stało według Twojej oceny.

Zamartwiałaś się głośno moją brzydotą i grubymi nogami – nigdy w życiu nie odważyłam się ubrać inaczej niż w szarą garsonkę (mój nierozgarnięty mąż oglądając stare fotografię zobaczył na nich ładną, szczupłą dziewczynkę – może to nie moje zdjęcia?).

Przewidziałaś, że okażę się zbyt tępa na medycynę – nawet nie próbowałam podejść do egzaminów. Wyśmiałaś ojca, kiedy próbował namówić mnie do studiowania, dodać mi pewności siebie. Często wyśmiewałaś swego męża.

Kiedy umarł powiedziałaś, że teraz Twoja kolej. Oświadczyłaś, że boisz się starości, bo wolałabyś skończyć w przytułku, niż oddać się w opiekę takiej córce. Opowiadasz swojej synowej jaka jestem nieczuła i podła. O niej mówisz to samo do mnie.

To wszystko przestaje mieć znaczenie, kiedy zbliża się sobota.

W każdą sobotę oczekujesz telefonu ode mnie. Podnosząc słuchawkę, wykręcając numer, za każdym razem mam nadzieję usłyszeć radość w Twoim głosie.

„No i co tam słychać na prowincji” – pytasz obojętnie a ja zdaję relację ze swoich drobnych sukcesów czekając na słowo aprobaty.

Później Ty mówisz: o podwyżkach i ciężkim losie biednej wdowy zmuszonej utrzymywać dwupiętrową willę i darmozjada Ukrainkę, która Cię okrada. O drożyźnie w sklepach, o tym, że jeśli nie kupisz nowego futerka, zamarzniesz na śmierć. Lubisz powtarzać, że ojciec był „kretynem, który nie pomyślał o zabezpieczeniu rodziny”(czyli Ciebie Mamo).

Zazwyczaj masz gotową historyjkę o absolutnie wspaniałej córce Twojej przyjaciółki, która urządziła się w Londynie a teraz śle swojej matce funty i drogie prezenty. Ostatnio, jak twierdzisz, zafundowała jej pobyt w luksusowym sanatorium. „To się nazywa wdzięczne dziecko” – powtarzasz.

Mamo, ty nie masz żadnej przyjaciółki. Odwiedzała cię pani Celina, ale kiedy jej córka umarła cztery lata temu na raka piersi, uznałaś za stosowne wyjaśnić, że u progu dwudziestego pierwszego wieku tylko naprawdę głupie kobiety przegapiają raka,  pamiętasz? Dziwiłaś się, że nigdy więcej nie przyszła, nie zadzwoniła. Byłaś wręcz oburzona.

Po każdej rozmowie z Tobą staję przed lustrem i zadaję sobie pytanie: „dlaczego ja się na to godzę”.

Kiedyś postanowiłam nie dzwonić. Przysłałaś list, w którym oskarżyłaś mnie o to, że życzę Ci śmierci. Użalałaś się nad sobą, wyliczyłaś dziesiątki chorób, które są skutkiem Twoich poświęceń dla nas, dzieci. Wyznałaś, że zazdrościsz rodzicom, których dzieci poczuwają się do wdzięczności. Na koniec napisałaś, że wykończyłam ojca, a teraz próbuję Ciebie doprowadzić do samobójstwa. Zachowałam ten list. Oprócz oskarżeń jest w nim dużo informacji o czasach, które pamiętam inaczej niż Ty, Mamo. Opisujesz moje szczęśliwe dzieciństwo, swoją troskę i wielką macierzyńską miłość.

Pamiętam co innego.

Pamiętam, jak bijesz mnie po twarzy bo mojemu braciszkowi koszulka wysunęła się z rajstopek.  Miałam wtedy osiem lat. Do moich obowiązków należała opieka nad Jureczkiem. O szóstej czterdzieści pięć odprowadzałam go do żłobka. Zimą było jeszcze całkiem ciemno. Później czekałam, aż woźny otworzy szkołę. Tuż po lekcjach przyprowadzałam Jureczka do domu. Kiedy zjadł podwieczorek sadzałam go obok siebie i odrabiałam lekcje. Już nie pamiętam, gdzie Ty wtedy byłaś, Mamo. Tato mówił, że realizujesz się zawodowo. Był z Ciebie taki dumny. Nazywałaś go „Pan Niezguła”. Jego też nigdy nie było w domu, bo pracował kilkanaście godzin a w soboty i niedziele budował dla Ciebie dom.

Czy pamiętasz, jak przyjechała do nas kuzynka Emka? Była starsza o kilka lat. Miałyśmy razem spać na tapczanie, Ty zgasiłaś światło i zamknęłaś drzwi. Zapytałam szeptem „Emka, czy rosną ci już włosy na pupie?” Okazało się, że Ty wcale nie wyszłaś z pokoju, stałaś w ciemności i wszystko słyszałaś. Wywlokłaś mnie za włosy z tapczanu i krzyczałaś, że jestem „małą zboczoną kurwą”. Później przeprosiłaś kuzynkę za moje zachowanie. Nawet dziś myśląc o tym czuję gorąco i mdłości. To jest wstyd, Mamo. Ja się wstydzę.

Kiedy ojciec brał mnie na kolana, nazywałaś go pedofilem. Nie rozumiałam tego słowa, w każdym razie przestał to robić. Miałam wrażenie, że omija mnie z daleka. Nawet składając mi życzenia całował powietrze koło mojej twarzy. Sądziłam, że mnie nie lubi albo się brzydzi.

Nie pozwalałaś zamykać drzwi mojego pokoju. Nie wolno mi było leżeć w dzień na tapczanie. Dostawałaś szału, kiedy zauważałaś, że siedzę i nic nie robię. Pamiętam, jak szarpałaś mnie za uszy, aż porobiły się rany. Smarowałaś mi te ponadrywane uszy piekącą maścią.

Nauczyłam się sprawiać wrażenie zajętej i zapracowanej, a później naprawdę taka się stałam. Nie umiem siedzieć spokojnie, muszę mieć zajęte ręce. Mało brakowało, a uczyniłabym to samo moim synom. Na szczęście potrafili się zbuntować, zażądać wolności i uwagi dla siebie.

Właśnie,  czy pamiętasz, jak urodziłam Maćka?

Przyjechałaś w odwiedziny, przywiozłaś komplet ścierek kuchennych. Powiedziałaś „ładny chłopak, szkoda, że kuternoga”. 

Kiedy operowano jego małą stópkę, nawet nie zadzwoniłaś.

Mamo, ja często o Tobie myślę. Podejmując najbłahszą decyzję zastanawiam się nad Twoją reakcją. Czuję na plecach Twoje spojrzenie kupując ubrania, gotując obiad, sprzątając. Nie chcę tego, ale wciąż mam wrażenie, że czaisz się w ciemnym pokoju i czekasz na moje potknięcie, błąd.

Zarzucasz mi, że pragnę Twojej śmierci i coraz częściej rzeczywiście o tym myślę. Z tymi myślami czuję się jeszcze gorsza, jeszcze bardziej winna. Tak naprawdę chcę jedynie Twojej akceptacji i uwagi, Mamo. Chociaż przez jedną krótką chwilę. Za to dziecinne pragnienie brzydzę się sobą, lecz nie potrafię, nie mogę uwolnić się od Ciebie.

Kochająca Cię T.

Problem do kwadratu

Nad mówieniem o alkoholizmie kobiet nadal wisi odium wstydu i skrępowania. Pytanie o uzależnienia bardziej kojarzy się z "oskarżeniem" niż z próbą diagnozy i pomocy

Najłatwiej jest dostrzec zjawiska, które mają wyraźną reprezentację w umyśle. Trywializując: jeśli wiem, że coś istnieje i wiem jak to się przejawia, to spotykając się z tym zjawiskiem z łatwością je rozpoznam.

I pewnie dlatego zwróciłam uwagę na współwystępowanie u moich klientek "odwykowych" dwóch problemów: alkoholizmu i przemocy. Miałam ku temu okazję wręcz wyjątkową: pracowałam z ofiarami domowej przemocy w Niebieskiej Linii, prowadząc jednocześnie w Instytucie Psychiatrii i Neurologii grupę dla alkoholiczek. Dzięki temu zaczęłam dostrzegać, że w życiorysach uzależnionych kobiet aż gęsto jest od przemocy: różnego kalibru, w różnych konfiguracjach, w różnych okresach życia. W standardowym programie leczenia uzależnień nie zajmowano się przemocą. Owszem, prace skoncentrowane na krzywdzeniu najbliższych poruszały problem sprawstwa, ale penetracja życiorysu nie dotyczyła aspektu ofiary. Co więcej, mówienie o sobie w kategoriach ofiary ma w odwyku specyficzny wydźwięk: dobrze wyrenowana grupa dostrzeże w tym bo wiem "mechanizmy obronne" i udzieli krytycznych informacji zwrotnych. W najlepszym razie będą one brzmiały: "rozumiem, że masz żal do męża, ale spróbuj zrozumieć jego sytuację po prostu nie wytrzymywał nerwowo".

W najgorszym razie alkoholiczka usłyszy: "przestań użalać się nad sobą, zajmij się swoim piciem".

Co innego żona alkoholika, nikt nie kwestionuje jej prawa do nazywania siebie ofiarą domowej przemocy.

Ale alkoholiczka? Stereotyp podpowiada, że to ona właśnie pije, bije, poniża innych. Często jest to prawda, albo pół prawdy (gdy kobieta jest bita a jednocześnie bije lub zaniedbuje dzieci). Równie często jest na odwrót: picie kobiety jest alibi dla sprawcy. W końcu któż nie przyzna racji udręczonemu mężowi alkoholiczki?

W kontakcie z uzależnioną ofiarą domowej przemocy mamy do czynienia z "problemem do kwadratu".

FIOLETOWE SIŃCE, ZIELONA APASZKA
Wesoła Wiesia przyjechała na odwyk w świeżych, malowniczych sińcach. Głębokie zadrapania na szyi skryła pod zieloną apaszką. "Przy oka zji" zrobiła obdukcję. Nie pierwszą, jak się okazało. Poprzednich razów było ze dwadzieścia: w tajnej szufladzie leżały całe pliki obdukcji, zaświadczeń i skarg (napisanych i wysłanych, napisanych i nie wysłanych). Tych nie wysłanych jest więcej, bo Wiesia już nie wierzy w sprawiedliwość i sądy.

I słusznie, bo sprawiedliwości w sądach dochodzi się na trzeźwo, a Wesoła Wiesia nie była trzeźwa od ładnych paru lat. Kiedyś była nauczycielką, zanim ześliznęła się w dół społecznej hierarchii. Od długiego czasu Wiesia "prowadzi dom" dla pracującego męża. A mąż Wiesi ma pięści wielkie i twarde jak cepy.

Na początku były marzenia, kochanie, przytulanie i ciągły brak pieniędzy. Najpierw skończyło się przytulanie. W to miejsce przyszło poszturchiwanie. Mąż Wiesi zaczął dorabiać po godzinach i wygłaszać wzniosłe tyrady na temat obowiązków żony i praw męża. Muchy w nosie i wielkie aspiracje uczyniły go stosunkowo nieznośnym towarzyszem życia. Wiesia twierdzi, że zaszkodziło mu rozległe życie towarzyskie. "Kto kręci, chachmę ci, ten ma" mawiał w przypływie do brego humoru. Te przypływy, rzecz oczywista, zdarzały się po setce. Żeby męża odciągnąć od koleżków, Wiesia nauczyła się robić mocne domowe nalewki, siadała za stół razem z nim i usiłowała być dobrym kompanem. Kieliszek za kieliszkiem, miesiąc za miesiącem nie trudno zgadnąć, kto pierwszy został alkoholikiem. Kobiety z reguły łatwiej wpadają w uzależnienia chemiczne. A jak już wpadają, to degradują się szybciej.
Mąż Wiesi nie rozumuje w kategoriach "chorobowych". Jak kobieta pije, to trzeba jej z głowy to picie wy bić. A najszybciej wybija się pięścią.

Wiesiu – pytam – czy zdajesz sobie sprawę z błędnego koła, w którym utkwiłaś?

Och – odpowiada – gdyby on prze stał mnie tłuc i wyzywać, nie musiałabym pić. A tak co mi zostało?

Panie Tadeuszu -pytam męża Wiesi podczas spotkania, na które zgodził się dość niechętnie – czy Pan jest świadom, że przemoc jest przestępstwem ściganym przez prawo?

No to niech ona przestanie chlać powiada on palcem jej nie tknę. Przecież każdy wie, jakie ja mam z nią życie.

Oboje święcie wierzą w to, co mówią. Oboje się mylą. Akademickie rozważania nad skutkiem i przyczyną wygodniej zastąpić opcją pragmatycz ną w tym związku są dwa poważne problemy:

1. alkoholizm Wiesi,

2. używanie fizycznej i psychicznej przemocy przez Tadeusza. Te problemy współwystępują i potęgują się nawzajem. Ta koincydencja nie jest przypadkowa. Narastające kłopoty w relacji oraz ciągły niepokój i napięcie Wiesi znakomicie koił alkohol. "Dogadywała" się z mężem dużo łatwiej, a jego raniące słowa nie zapadały tak głęboko w duszę.

Dla Tadeusza picie Wiesi stało się sygnałem przyzwolenia na "cięższą" przemoc: poszturchiwanie i popychanie mogło zostać zastąpione przez bardziej "konkretne" akty przemocy ciosy pięścią (na razie bez trwałych śladów), kopnięcia, rzucanie popielniczką lub kubkiem z gorącą herbatą.

Dla Wiesi poniżanie i bicie oznacza ło konieczność zwiększenia dawki znieczulenia. Dorzuciła sobie wyżebrany u znajomej lekarki oxazepam. Alkohol zmieszany z benzodiazepiną zamulił i zmącił do reszty jej świadomość. Znalazła się w pułapce. Kiedy próbowała bronić się przed ciosami, opowiadać o biciu, wzywać pomocy, napotykała mur pogardy. Bełkotliwa mowa, nieskładna treść, zaniedbany wygląd: kto da wiarę i weźmie w obronę "taką"…

Otrzymała swoją szansę. Tym razem awantura znalazła swój finał w szpitalu, co dało Wiesi możliwość względnego wytrzeźwienia i wysłuchania propozycji terapii odwykowej. Krążyły słuchy, że jedyną motywacją Wiesi była chęć uniknięcia kolejnych (zapowiedzianych) ciosów. Jedni powiadali, że to źle, za mało inni, że wystarczy. Tak czy inaczej do dziś jest trzeźwa, a kilka lat minęło od tych wydarzeń. Porządki w małżeństwie trwały ponad dwa lata. Tadeusz nie zdołał powstrzymać pięści trzeźwa Wiesia wkurzała go równie mocno, więc skończyło się rozwodem.

NAJPIERW ODWYK, PÓŹNIEJ PRZEMOC
Alina przyszła do Poradni przy Pogotowiu dla Ofiar Przemocy. "Jestem maltretowana przez męża, córkę i syna. No, może syna nie, ma dopiero 12 lat ale tamci…"

Pierwsze spotkanie przebiegało typowo: opowiedziana historia była spójna, poczucie krzywdy dojmujące przemoc domowa w klasycznym wydaniu.

Na drugim spotkaniu Alina usiadła daleko. Ssała miętowego dropsa, ale zapachu alkoholu nie daje się zabić byle cukierkiem. W tej sytuacji postanowiłam jakoś zareagować.

Czuję od Ciebie alkohol, czy wypiłaś przed naszą rozmową?

Och, jedno piwko na rozluźnienie.

I na tym mogło się skończyć, gdyby w przyszłości taka sytuacja nie powtórzyła się. Alina próbowała być ostrożna, ale na grupie znowu pojawiła się podpita. Dziewczyny odsunęły się od jej "chuchu", popatrywały na siebie.

Przyszedł czas na interwencję. Żadna pomoc psychologiczna, prawna czy socjalna nie przyniesie efektu wobec osoby, która jest czynnie uzależniona. Trzeba było uświadomić to Alinie. To była trudna rozmowa. Dla niej i dla mnie.

Nie miała żadnej szansy obrony swoich praw bez pracy nad trwałą abstynencją i wyrównaniem najbardziej dolegliwych szkód psychicznych.

Próbowała się targować, podgrywać w "tak, ale…", udowadniać, że ludzie powinni jej pomóc niezależnie od tego czy pije, czy nie.

Jak każdy alkoholik, który uświada mia sobie nadejście najboleśniejsze go rozstania w życiu z alkoholem.

"Znajdziesz pomoc w wyjściu z przemocy, ale dopiero kiedy zadbasz o całkowitą abstynencję i właściwą terapię. I nie dlatego, że ja tak chcę, lecz dlatego, że inaczej się nie uda ani Tobie ani tym, którzy zechcą Ci pomóc. Ten warunek nie podlega negocjacji"

Później można już było przejść do ustalania formy terapii odwykowej. To też bywa trudne: pacjentka chce jeszcze coś wytargować, może później, może krócej, może w ogóle inaczej znane sposoby odsunięcia trudnego momentu decyzji. Ale najważniejsze już się stało: nie rozmawiałyśmy o tym, czy się leczyć, tylko jak i kiedy zacząć.

Ta historia ma happy end. Alina zachowuje długotrwałą abstynencję i wraz z mężem pracuje nad rekonstrukcją związku.

Te dwie historie zaczęły się w dwóch różnych miejscach, a drogi obydwu kobiety skrzyżowały się pewnego dnia.

Ważną częścią edukacji ofiar przemocy jest pokazanie ryzyka uzależnie nia od leków lub/i alkoholu. Szukanie ukojenia i ulgi może stać się groźną pułapką. Nad mówieniem o alkoholizmie kobiet nadal wisi odium wstydu i skrępowania. Pytanie o uzależnienia bardziej kojarzy się z "oskarżeniem" niż z próbą diagnozy i pomocy. Stoją za tym określone przekonania, część z nich wnoszą same klientki. Ale to już temat na inny artykuł.

Terapia Uzależnienia i Współuzależnienia/nr 4/2000

Samotna z klasą

Samotna z klasą

Spotykamy je codziennie: w metrze, urzędzie, w wielkich firmach i małych sklepikach. Ciche bohaterki osobistych dramatów. Kim one są?Kobietami w kryzysie. Jak je rozpoznać?

Och, czasami jest to bardzo trudne. Potrafią głęboko skrywać swoje tajemnice. Wiąże je wstyd, lęk zamyka im usta. Czasem się skarżą, kiedy cierpienie staje się nie do wytrzymania. Ale zazwyczaj są dzielne, tak dobrze sobie radzą. Nawet wtedy, gdy trzeba ukrywać sińce pod coraz grubszą warstwą makijażu. Albo kiedy alkohol lub tabletka po latach wiernej służby okazuje się okrutnym zdrajcą. Kiedy jedzenie staje się udręką a zakupy przymusem. Gdy jest się kobietą zdradzaną. Ileż różnych możliwości….
Mówisz, że wszystko w porządku? Więc nie licz na to, że świat dostrzeże twoją udrękę. Kiedy naprawdę zechcesz pomocy, musisz po nią sięgnąć.
Czy ty w ogóle rozumiesz moje problemy? Na tej swojej posadce zarabiasz grosze, ale za to nie czujesz na plecach oddechu innych szczurów biegnących do kariery. Nagroda jest jedna, a biegnących wielu. Coraz młodsi, coraz sprawniejsi. Szczurzy wyścig, wilcze prawa, gadzi chłód moich znajomych – Ludzi Sukcesu. Boję się…
Łzy na nienagannie umalowanej twarzy to coś nowego. Makijaż jest wodoodporny, więc tak szybko nie spłynie, chociaż oczy na pewno będą czerwone. Ale nie o to chodzi! Do tej pory Nina nie pozwalała sobie na płacz, nie ona. Asertywna i zawsze gotowa do riposty nie znosi mazgajowatych kobiet. Coś jednak wytrąciło ją z obsesyjnej samokontroli. Płacząc, próbuje przypomnieć sobie, co to było. Nie może. Och, nino, jak musiało ci być ciężko przez te wszystkie lata.
Dziewczyna z prowincji, niezbyt głębokiej, ale wystarczy, żeby mieć kompleksy. Janka, Jaśka, Janeczka – wołali na nią w domu i na podwórku. Już wtedy wiedziała, że przyjdzie dzień, w którym sama wybierze sobie imię. Na pewno nie będzie takie prostackie. Nina wzdraga się na wszystko, co trąci prostactwem: grube kobiety, nieświeże koszule, chleb ze smalcem, brudne paznokcie i inne rzeczy "wymiotne".
Nina ma trzydzieści lat i jest przeraźliwie samotna. Żyje swoją pracą i tym, że jest lepsza niż niejeden facet. Co jakiś czas otrzymuje bonusy na potwierdzenie swojej wartości: wyjazd na Karaiby, wycieczkę do Paryża, emailowe gratulacje ze Szwajcarii. Nina pracuje dla wielkiego koncernu, jest ważnym dyrektorem, najlepszym w wewnętrznym rankingu międzynarodowej firmy. Ciężko na to pracowała i zdaje sobie sprawę, że musi ciągle udowadniać swoje dla firmy oddanie i absolutną lojalność. Ten "oddech innych na plecach" to nie urojenia – oni naprawdę tam są.
Ma wszystko, co chciała: nowe brzmienie starego imienia, komfortowe mieszkanie w dobrej dzielnicy, stanowisko, pieniądze i władzę. A w komfortowych czterech ścianach – pusto. Nie ma nikogo, komu można opowiedzieć o wyczerpującym dniu. Nikogo, kto czeka z herbatką i zapala śwaitło na schodach. I nikt nie przytuli, nie zapyta o zdrowie. Nie ma się z kim pokłócić. Nie ma kogo kochać.
Nina jest pracoholiczką i jest z tego dumna. Pracoholizm to nałóg, który przynosi wymierne korzyści i jest aprobowany. Szefowie kochają pracoholików i eksploatują ich dopóty, dopóki wypalony strzęp człowieka nie wyląduje na kardiologii lub oddziale nerwic. Ale takiego scenariusza nikt przecież dla siebie nie przewiduje. Inni – owszem, ale nie ja – pociesza się Nina. Tak, czasem dopada ją lęk, o zdrowie też, ale zazwyczaj nie ma czasu na takie rozmyślania.
W dobrym towarzystwie wręcz wypada być pracoholikiem. Z telefonem komórkowym, z grubym "organizerem" (gdyby go zgubić, to świat się wali) Nina jest zawsze dostępna dla swoich zagranicznych szefów. Zawsze gotowa gorliwie udzielić wszelkich odpowiedzi, kompetentna i profesjonalna w każdym calu.
Kilka miesięcy temu na pogrzebie ukochanej babci telefon Niny rozdzwonił się w samym środku mszy żałobnej. Przez jedną, okropną chwilę Nina walczyła ze sobą: – Wyłączyć? Odebrać?
Czuła na sobie zgorszone spojrzenia żałobników. Pośpiesznie wybiegła na zewnątrz odebrać telefon. Wtedy po raz pierwszy uświadomiła sobie własną zależność. Do tej pory uważała się za kobietę wolną, podejmującą własne decyzje. Ta krótka chwila w kościele była jak zapowiedź nadchodzącego poczucia klęski.
Nina bardzo kocha swoją matkę, ale panicznie się wstydzi przedstawić ją swoim znajomym. Bo matka nadal nazywa ją Janeczką i waży ponad sto kilo. Dlatego Nina ma wciąż poczucie winy: matka jest taka samotna i taka dumna ze swojej córeczki, ale jej nieustanna gadanina, wygląd i ciasne poglądy na życie doprowadzają Ninę do furii. Nie chcąc tego, rani tę poczciwą grubą kobietę, a potem samotnie płacze w poduszkę. Ostatnio matka nie przestaje mówić małżeństwie Niny i wnukach. Radzi, używa aluzji, wypytuje, swata. Tego Nina nie może znieść. Zwłaszcza tego! Skrzętnie skrywana tajemnica: brak jakiegokolwiek mężczyzny, nawet takiego "na weekend", nie może wyjść na jaw.
Koleżanki ze szkoły mają już po dwoje dzieci, a koledzy wyhodowali niezłe brzuszki i osiedli na laurach. Na zjeździe absolwentów ogólniaka Nina usłyszała całe mnóstwo komplementów od brzuchatych i żonatych kolegów. Niechętne spojrzenia koleżanek były jeszcze większym komplementem. Po godzinie miała już dosyć paplaniny, uścisków, dotyku spoconych policzków i pytań w rodzaju "ile masz dzieci?", "co robi twój mąż?". Wbrew samej sobie poczuła zazdrość i chęć, żeby chociaż przez chwilę doświadczyć rzeczywistości, w której wyciera się dzieciom nosy i zmienia pieluchy, w której jest czas na plotki i seriale w telewizji. Nina jest sama. Po pierwsze, jak twierdzi, nie ma szczęścia do mężczyzn – wszyscy sensowni faceci są już żonaci. Kilku z nich zresztą usiłowało Ninę oczarować, ale takie związki nie wchodzą w rachubę. Nina pragnie doskonałego partnera: ma być czarujący i czuły, elegancki, inteligentny, dobry i z własną forsą. Czyli Mężczyzna z Klasą. Powinien mieć własne pieniądze, w przeciwnym razie byłby z nią dla korzyści. Musi mieć mieszkanie, bo Nina nie zamierza nikogo u siebie meldować – tylu cwaniaków próbuje zdobyć mieszkanie w Warszawie. Całkiem niedawno znajoma z telewizji poznała jakiegoś supersamca z niedużego miasteczka. Zaprosiła do stolicy, zameldowała w swojej kawalerce, upoważniła do korzystania z konta. Pyszniła się jak perska księżniczka, koleżanki zieleniały z zawiści, a dzień po ślubie z wybitymi zębami i połową włosów na głowie uciekła do schroniska dla kobiet.
Lepiej uczyć się z cudzych doświadczeń – to motto Niny.
Ale z drugiej strony ciepłe kluchy, rozmamłany, nieogolony Romeo, troki od kalesonów – tego w żadnym wypadku Nina nie zaakceptuje. Mężczyzna, którego potrzebuje Nina, powinien ją wspierać w walce o pozycję zawodową. Dodawać jej sił. W żadnym wypadku rywalizować albo wywyższać się. Ma już dosyć kontaktów z samcami, dla których jedynym kryterium są damskie nogi i biust. Ale przy swoim mężczyźnie Nina chciałaby czuć się pożądana i piękna.
Nina jest inteligentna i sama rozumie sprzeczności w swoich oczekiwaniach. Przeczuwa, że to jakaś pułapka, ale nie znajduje z niej wyjścia. Wie też, że z każdym rokiem traci swoje biologiczne atuty; przeraża ją myśl, że może nigdy nie urodzi dziecka.
Coraz częściej Nina leży bezsennie o czwartej nad ranem i w myślach robi bilans swojego życia. Powinna czuć się szczęśliwa, powinna mieć poczucie spełnienia, powinna cieszyć się tym, co ma, powinna…

Zwierciadło/Marzec 2000