Curriculum curiosum

Wciąż jeszcze są Święta

Wpadł tu wczoraj (pierwszy do Dziuni) komentarz i tak się składa, że pochodzi od kogoś kiedyś miłego mojemu sercu. Później nasze drogi musiały się rozejść (rzecz normalna i pożądana we wszelkich zdrowych relacjach), a teraz widzę, że R. czyta Dziunię i że ją lubi, chce o nią zadbać. To dobrze, każda Dziunia potrzebuje życzliwości, żeby mogła oddychać.
Uśmiech dla Ciebie, droga R. Jak ja się cieszę z każdego komentarza. Czyli z jednego, jak do tej pory. Cieszę się jak głupia.

Co do Dziuni, to w żaden ludzki sposób nie mogę zmusić jej do milczenia. Nieludzkich sposobów nie biorę pod uwagę. Jest w mojej głowie, czuje się tam jak u siebie, czuje się dobrze, bo w mojej głowie ma pewną swobodę: może być kim tylko zechce, inaczej niż w życiu.

Kiedy przygotowywałam wigilijnego karpia, zadałam sobie pytanie, czy jestem barbarzyńcą.
Czy jestem barbarzyńcą-karpiojadem, dokładniej.
Ze śledziami jakoś nie miałam tego problemu, niech mi wybaczą, jeśli czują się zlekceważone.

Bo widzicie, ten karp… on miał głowę. W głowie miał oczy i patrzył na mnie nimi.

 Bez słowa, przecież ryby głosu nie mają. A jeśli jednak mają? Jeśli to ja jestem głucha, a nie ryby nieme? Wiem, że wielu ludzi zadaje sobie to samo pytanie od lat. Z powodów naukowych, duchowych, dowolnych.
Powiadają: ryby krzyczą, tylko my, ludzie ich nie słyszymy. Pewnie tak właśnie jest.
 Aż tak bardzo mnie to nie porusza, wszystko, co żyje, krzyczy, kiedy grozi mu zeżarcie.
Nawet szczypiorek.
Prawdopodobnie.
Myślę sobie – przecież Dziunia też była niesłyszalna. Miała głos, (ale to jaki!) lecz miała samych głuchych dookoła siebie.

W powieści znajdzie się kiedyś taka scena, w której Dziunia musi zabić świątecznego karpia, żeby zasłużyć na uznanie Taty. Ponieważ Dziunia uważa, że „nie zabijaj” znaczy dokładnie to, co znaczy, znajdzie się w okropnej rozterce.
Rozdarta między okazją do bycia zauważoną i docenioną,(lecz za cenę morderstwa) a ryzykiem odrzucenia.
Karp zdechnąć świątecznie musiał, bo takie było jego przeznaczenie.
Z przeznaczeniem się nie dyskutuje, można stać się tylko jego bezwolnym narzędziem lub stawić opór.
Dlatego Dziunia chciała znaleźć kompromis, próbując namówić karpia do popełnienia samobójstwa.
 Czy jej się udało?
 Cóż, zobaczymy.

Mój karp nie był jednak niemy, choć raczej milczący. Popatrzyłam mu w oczy, te martwe oczy i spytałam, czy sądzi, że jego życie było ważne i czy – jego zdaniem –  miało sens.
– Tak samo, jak twoje, mniej więcej – odrzekł karp i zamilkł na zawsze.

Jutro opowiem Wam troszeczkę o Llanddwyn Island, zwanej też Wyspą Kochanków (która wyspą bywa tylko czasami), opowiem też w kilku zdaniach o tym, co ujrzałam w ranek Bożego Narodzenia, kiedy ocknęłam się z krótkiej drzemki na parkingu.

Dziunia niech jeszcze chwilkę odpocznie, ale ciąg dalszy jest od tego, żeby nastąpił.

Curriculum curiosum

Przerwa na Boże Narodzenie

Będę odpoczywać i cieszyć się. Będę jadła śledzia. Będę jadła karpia. Będę dzielić się opłatkiem z tym, który wciąż mnie kocha, czego nie potrafię zrozumieć. Z tym, który wciąż uważa mnie za piękną, czego mój ograniczony umysł nie obejmuje.

Pojadę na wyspę Llanddwyn.
Jadąc tam zatrzymam się w  Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch.
Później wstąpię do do Snowdonii i popatrzę na góry. Nie są to Tatry, ale zawsze.
Zrobię wiele przyjemnych rzeczy, ale nie będę pisać. Zostawię Dziunię w szafie na dwa dni. Powinno jej to wyjść na dobre, za bardzo się mądrzy.
Posiedzi, to zmięknie.

Mam wszystko, czego mi potrzeba, żeby czuć się szczęśliwą. Muszę tylko o tym pamiętać.
Wszystko jest w porządku.
Zawsze było.
Zawsze będzie.

Życzę Wam, żebyście mieli szanse to dostrzec.
To ogólnie wystarcza do szczęścia, czymkolwiek ono jest.

Dziunia musi odpocząć, ale cdn.

Curriculum curiosum

Przerwa na siku

Zanim wstawię następną Dziunię, podzielę się pewną myślą. Podzieliłabym się opłatkiem, ale utknęłam daleko od domu.
Dostałam kiedyś (1984) na zajęciach z literatury taką wskazówkę, co do pisania powieści:
Dojrzały autor nie powinien bać się swojego tekstu. Powinien pozwolić pewnym wątkom rozwijać się swobodnie i czekać, dokąd doprowadzą.
Tę samą myśl przeczytałam dużo później w niemal dosłownym brzmieniu w kryminale „Mary, Mary” Pattersona. Zaiste, świat (i wszystko co na nim) jest dziwny. O ile pamiętam,  James Patterson nie chodził ze mną na zajęcia na Uniwersytecie Śląskim. Chodził?

Ja zawsze bałam się swoich tekstów. Uciekałam od nich z wrzaskiem. Robiłam wszystko (łącznie z prawem jazdy kategorii C), żeby nie pisać.
Już się nie boję i mogę to udowodnić. Rozwijając twórczo tę myśl o dojrzałości pisarza. Odniosę tę wskazówkę do pisania Dziuni on-line.

Oto, co mnie czeka:
Pozwalam wątkom rozwijać się swobodnie, a one (jak Dziunine jelito cienkie ze szlaczków) rozwijają się jak same chcą. Czyż nie to właśnie oznacza swoboda?
Ja tylko siedzę i stukam w klawiaturę, jestem narzędziem. Poręcznym i sprawnym, takim samym jak program do poprawiania błędów (dzięki Ci Panie zań).
Tak więc rozwijają się te wątki, łączą się, rozdzielają, popełniają mezalianse, mnożą się, żyją, umierają – a ja piszę.
 To znaczy – stukam w klawiaturę.
Jestem garbata, siwa (choć właściwie już łysa), moje biedne palce puchną w stawach i przypominają suche patyki. Mam sto pięć lat, ale do końca pisania jeszcze daleko.
Wątki wciąż pragną się rozwijać.
 Dziunia wciąż żyje i jest tak samo przemądrzała, jak była sześćdziesiąt lat temu. Domaga się, żeby o niej pisać.
 Aby nie pozwolić jej czekać, nie odchodzę od komputera. Jedzenie przychodzi mailem, pieluchę zmieniam raz w tygodniu. Myślę o podłączeniu cewnika, ale co z number two?

Niczego trującego nie paliłam. Nie piłam. To tylko moje wyobrażenie dojrzałości pisarza. W oparciu o Panią Dziekan (wtedy) i Pattersona (teraz).
Tę poranną myśl dedykuję Beacie Dzięgielewskiej, która nauczyła mnie, że skracanie tekstu wychodzi mu wyłącznie na dobre i że to nie jest amputacja nogi.
Tej samej Beacie, która – będąc Naczelną „Zwierciadła” – zrobiła z niego pismo z klasą, za co podziękowano jej celnym kopem.
 Tej Beacie, która uosabia wszystko, co rozumiem przez „kobietę z klasą”.

Dalszy ciąg Dziuni nastąpi, czemu nie.

Ę?

Ę?

– Dzień dobry panu, panie Zwykły Człowiek i Prawdziwy Polak – jeśli nic nie pomyliłam w pana artystycznym pseudonimie.

– No, to ja jestem, a bo co?

– Czy spędzi Pan ze mną kwadransik, potrzebny na przeprowadzenie wywiadu?

– Ze mną? Że jak?

– Wywiadu. Z Panem, Panie Człowiek, jeśli mogę tak Pana krócej nazywać…

– A na co ten wywiad?

– Nasi czytelnicy, Panie Człowiek, pragną dowiedzieć się czegoś więcej o autorze, którego teksty wstrząsnęły naszym portalem.

– Czyli co?

– Chodzi mi o to, że Pańskie prowokacje pobudzają do myślenia i wywołują kontrowersje, a co za tym idzie, gorące dyskusje.

– Moje co?

– Pańskie teksty. Pisane w tak prowokacyjny, niecodzienny sposób.

– A, jasne, że tak. Ja lubię pisać. Piszę, co uważam. A jak się komu nie podoba…

– Ależ podoba się, podoba, Panie Człowiek. Dlatego pragnę z Panem porozmawiać i zaspokoić ciekawość naszych czytelników.

– No, jak się podoba, to dobrze. Po to piszę. Żeby się podobało.

– Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o człowieku, przepraszam – Człowieku, który w przewrotny i genialnie prosty sposób zmusza innych do myślenia.

– Ja tam nikogo nie zmuszam, każdego sprawa, co robi. Chcą, to czytają.

– Chcę porozmawiać o Pańskim nowym felietonie „Wszystko to gówno, prócz moczu”.

– No a nie jest?

– Nasi czytelnicy zrozumieli metaforę i głębię Pańskiego przesłania. Skąd czerpie Pan pomysły do swoich tekstów?

– Jak skąd biorę? No z głowy, a skąd?

– W Pańskich tekstach ludzie odnajdują świat i siebie samych widzianych w krzywym zwierciadle, jak Panu się to udaje?

– Co udaje? Przecież mówię, że piszę to, co myślę.

– Czy jest coś, czym chciałby się Pan podzielić z naszymi czytelnikami? Jakieś przesłanie?

Proszem paniom, ja się śpieszę, siatkę mam ciężką i wcale mi się nie podoba ta rozmowa.

– Jeszcze momencik, przepraszam za zajmowanie cennego czasu, ale jest Pan fascynującą postacią. A co Pan niesie w tej siatce, jeśli mogę spytać? Tak, z ciekawości, co niezwykłe osoby noszą w swoich siatkach?

– Karpia niosę.

– Ach, to nadzwyczajne! Zapewne chce go Pan wypuścić do wody?

– No, jak nie zdechł, to go potrzymam w wannie.

– Ostatnie pytanie, zadawane jakże często przez Pańskich fanów: czy nie myślał Pan, żeby wkroczyć w świat polityki i zatrząść nim tak, jak zatrząsł Pan światem dziennikarstwa?

– A wie pani co? Chyba mi pani podrzuciła myśl. Będę musiał się jeszcze zastanowić.


Od autorki: miało być dla Interii 360 i nawet zostało opublikowane ale plik się nie otwiera:)
Wcale nie uważam, że to jakaś forma cenzury, przecież nie jestem paranoiczką. Jestem?


Widziałam Marię, słyszałam jej płacz…

Widziałam Marię, słyszałam jej płacz…

Koniuszowa leży sobie wygodnie na górze, zielona, sielska. Widoki jak z pocztówki „pozdrowienia z wakacji”, zapach siana i ziół, nad głową sójki hałaśliwie wybierają się za morze.
Parę kilometrów dalej, kilkaset metrów niżej,  Łęka powoli budzi się z koszmaru. Pola ogołocone z plonów pokryło śmierdzące błoto, dwustuletni dąb (obracało nim jak zapałką) pocięto już na opasłe kloce. Połamane  betonowe słupy straszą sterczącymi drutami
 Potok płynie sobie jakby nigdy nic, zwyczajny i niegroźny.
Żwirową drogą, po której zostało wspomnienie szło się do domu Waligórów. Mały ten domek i ciasny dla licznej rodziny, ale na podwórzu Marian już gromadził cegły. Trochę zostało, resztę zabrała woda.
W ogródku od frontu Maria siała wiosną żółte i czerwone kwiaty, teraz peonie i  malwy zaglądają w puste okna.
 Domek stoi jak stał, wytrzymał pierwszą i drugą falę, chociaż w piwnicach woda przelewała się wściekle. Żaden człowiek nie zamieszka już w tym domku, żadna gospodyni nie zasieje kwiatów. Wydano już wyrok – rozbiórka. Woda zakradła się zbyt blisko, wyrwała Waligórom kawał podwórka, podmyła fundamenty. Wysoki brzeg strumienia w każdej chwili może osunąć się  i pogrzebać mały domek.
Na stole jeszcze stoi bukiet. Woda wyparowała od upałów, kwiaty wyschnięte i kruche udają, że nic się nie stało. Ale jeśli czyjaś dłoń spróbuje ich dotknąć, rozpadną się w proch.
11 lipca raniutko,  zanim Józio, najmłodszy, najsłodszy ogłosił koniec spania, Marian zawołał żonę na podwórko.
–    Życzę ci pociechy z męża – cmoknął Marię w policzek i wręczył wiązankę z polnych traw i kwiatków. Czternaście lat wcześniej z podobną szła do ślubu w białym welonie.
Zaspana i trochę zdziwiona (kiedyż to ostatni raz mąż przyniósł jej kwiaty?) wstawiła bukiecik do słoika po dżemie i wzięła się za robienie śniadania. Kiedy ma się siedmioro dzieci, nie obchodzi się hucznych rocznic, w dodatku nieokrągłych.
Skąd mogła wiedzieć, że zostało im dwanaście dni?
Powszednie troski, codzienne kłopoty.
Józio ma dziesięć miesięcy i właśnie zaczyna raczkować. Nie można spuścić go z oka. Anetka śliczna, uśmiechnięta trzylatka nie mówi, nie siada, nie podnosi nawet główki. Kiedy miała sześć miesięcy w szpitalu wszczepiono jej gronkowca. Zdrowe normalne dziecko wróciło do domu jak roślinka. Ledwo przeżyła. Gronkowiec zniszczył nerki, wątrobę i system nerwowy.
 Starsze dzieci, zwłaszcza świeżo upieczony gimnazjalista Dawid oraz Ania, jedenastoletnia podpora mamy są bardzo samodzielne. Alicja we wrześniu zaczyna szkołę i o niczym innym nie mówi, Kamil – ośmioletni filozof chodzi za mamą krok w krok. Krzyś ma dziewięć lat nie może się zdecydować: zachowywać się dorośle, jak Dawid, czy siadać jak Kamil na kolanach mamusi.
 Dwanaście upalnych, pracowitych dni.
–    Gdybym wiedziała – Maria zaciska drobne dłonie w pięści – może więcej bym zapamiętała, a tak, przeleciało, poszło…
–    Nie wolno tak myśleć – przywołuje sama siebie do porządku, bo wie, że kiedy pozwoli tym myślom wątpiącym  rosnąć, to zlecą się do jej głowy czarne złowrogie ptaki: „nie musiałam wtedy  mieć tego mleka” albo: mogłam mu powiedzieć, żeby szedł na wcześniejszy autobus”.
Ojciec też ciągle powtarza „gdybym tam z wami był…”
–    Tatuś, nie opowiadaj bzdur, nic byś nie pomógł – krzyczy Maria; nie chce, żeby staruszek rozchorował się z tego obwiniania.
Maria potrzebuje ludzi wokół siebie i ciągłego zajęcia. Tego na szczęście przy dzieciach nie brakuje. Ciągła obecność innych zagłusza jej ból i oddala myśli, zaczynające się od „gdyby  wtedy nie …”

Gdyby wtedy Marian nie dostał długo oczekiwanej pracy…
Ale był telefon, żeby się pakować i oboje z żoną cieszyli się jak dzieci, że po dwóch miesiącach Marian zarobi tyle, co w Sączu przez pół roku. Praca w Warszawie, na budowie. Wielu mężczyzn z okolic Nowego Sącza  jeździ na saksy do centralnych województw. Pieniądze lepsze i całodzienne utrzymanie w kontrakcie.
Będzie na wyprawki do szkoły i na podróże do specjalistów z Anetką. Dokupi się jeszcze trochę materiałów budowlanych i opału na zimę.
W niedzielę przed wyjazdem Maria spakowała mężowi torbę: ubranie, pościel, buty i stary budzik.  Włożyła  parę słoików domowej marmolady, na osłodę. Nie było czasu porozmawiać, bo Anetka trochę gorączkowała a ząbkujący Józio marudził cały wieczór.
Poniedziałek, 23 lipca wstał słoneczny i gorący. Od rana Marian nanosił wody, narąbał drzewa i pomógł Marysi w praniu.  Zwyczajny dzień, trochę zbyt duszny na ciężką pracę. Ludzie patrzyli w niebo wyglądając zapowiadanego deszczu, na północy zbierały się chmury.
Pierwsza nawałnica przeszła nad  Łęką wczesnym popołudniem, ale o piątej znowu świeciło słońce.
Marian zdrzemnął się trochę przed całonocną podróżą. O 22.00 miał wyruszyć do Warszawy, przedtem musiał dojechać autobusem do Nowego Sącza.
–    Wstawaj, dochodzi pół do siódmej – Marysia potrząsnęła ramieniem męża – czas iść do Koniuszowej na  autobus
–    Pojadę tym o 20.36 z Łęki, zdążę –  wymamrotał sennie i  pochrapywał jeszcze pół godziny.
Akurat skończyło się mleko w proszku, kaszki dla niemowląt też zostało niewiele. Na nocne karmienie wystarczy, ale rano trzeba biec do sklepu.
Maria postanowiła odprowadzić męża na przystanek i przy okazji zrobić zakupy.
Poprosiła ciotkę Wandę (tak naprawdę cioteczną babcię), żeby została z dziećmi na godzinkę. Dawid i Ania akurat pojechali do stryja pomagać przy żniwach, a piątka najmłodszych sama jeszcze nie zostanie. Ciotka Wanda mieszka po sąsiedzku, więc pomaga Marysi, chociaż jest niezbyt zdrowa i niedosłyszy.
Powietrze było chłodne i czyste po niedawnej burzy. Marian popatrzył w niebo i podał żonie kurtkę.  Wezmę parasolkę, pomyślała –  na wszelki wypadek.
Na przystanek do Łęki jest kilka kilometrów, szli powoli, torba Mariana była ciężka.
–    Co ty tam nakładłaś – śmiał się przerzucając bagaż z ramienia na ramię.
Zza góry wylazła ciemna chmura i zaczęło kropić.  Przyspieszyli kroku, za rękę, pod jedną parasolką, do sklepu wpadli przed największą ulewą. Maria kupiła mleko w proszku, kaszki i parasolkę dla męża.
Ulewny deszcz zmienił się w oberwanie chmury, błyskawice zlewały się w jedno w grzmotami. Jedna łuna na niebie i huk. Po kilku minutach trochę ucichło, ale z nieba lała się ściana wody.
–    Maryś, ja nigdzie dzisiaj nie pojadę – zdecydował Marian – biegnijmy do dzieci, bo woda może przyjść pod dom a ciotka sobie nie poradzi. Później zadzwonię do szefa na komórkę, że sam jutro dojadę.
Chwilę zastanawiali się, którędy wracać – skrótem przez górę (ale wtedy trzeba iść przez kładkę sąsiada, a jak się woda podniesie, to kładkę zabierze) czy szosą –  dalej ale most na pewno wytrzyma. Poza tym  czarno zrobiło się jak w środku nocy. Tak czy inaczej do przejścia mieli dwie rzeki, właściwie strumienie. Wybrali szosę, Marian nie chciał ryzykować, że wezbrany strumień odetnie ich od domu.
–    Szybciej, dzieci nie są bezpieczne – popędzał żonę
 Pędził przez burzę, jakby nie czuł ciężaru torby na ramieniu. Marysia ledwo nadążała, więc chwycił ja za rękę. Złożyła parasolkę, tylko przeszkadzała. Przed taką ulewą żadna parasolka nie chroni.
Szosą płynęła woda, sięgała im do kostek. Jeszcze niecały kilometr. W ciemności coś uderzyło Marię w lewą nogę. Jakby betonowy kloc, tak silnie, że upadła na twarz. To była woda, fala schodząca z góry: schwyciła dwoje ludzi jak piórka i cisnęła  nimi o ziemię. Jeszcze przez moment trzymali się za ręce, ale woda uniosła Marię w bok, w stronę łąki.
–    Wyrzuć zakupy – krzyknął Marian i rzucił się w jej stronę.
Znowu udało mu się chwycić dłoń żony i przez kilkanaście sekund woda wlokła ich oboje aż jakiś silny prąd ich rozdzielił na zawsze. Marii wydawało się, że mąż czegoś się chwycił, w świetle błyskawic widziała jego ramiona nad wodą.
–    Ratuj mnie – zdążyła krzyknąć, zanim śmierdząca woda znowu zalała jej usta.
Nie taka zwykła rwąca woda ale spieniony wyjący żywioł niosący śmiecie, kloce drewna i błoto.
Marian też coś krzyczał, coś o Bogu i o dzieciach, ale jego głos nie mógł pokonać ryku wody i huku gromów.
To koniec, zdała sobie sprawę Maria i było tak, jak opisują w książkach: przez jej umysł w ułamku sekundy przebiegały dziesiątki obrazów – dzieci, sprawy, problemy i znowu dzieci.
DZIECI!!!
Kiedy wypowiadała w myślach ostatnią modlitwę „Matko Najświętsza uratuj mnie dla nich”, jej oczy pod wodą były szeroko otwarte. I w upiornym świetle błyskawicy zobaczyła niewielką kępę wikliny. Już nie myśląc, nie czując chwyciła te wątłe trawy, jeszcze nie pozwalając sobie na nadzieję. Zakręciło nią w prawo, w lewo, ale zatrzymała się. Mała kępka wodnej trawy oparła się wielkiej fali.
Ile to wszystko mogło trwać, zanim żywioł przetoczył się i zapanowała dzwoniąca w uszach cisza?
Czas płynął według zegara śmierci  i Maria pogubiła się w tym czasie i przestrzeni, nie wiedziała gdzie jest ani kiedy jest.
Wrócił oddech a z nim wiara w życie.
–    Marian, gdzie jesteś? – w tej dziwnej ciszy jej szept zabrzmiał jak krzyk.
Tkwiła w lodowatej wodzie uczepiona wikliny a dookoła obca okolica, woda, woda, woda.
Z prawej strony majaczyły jakieś drzewa, gałęzie zwieszały się tuż nad lustrem wody. To przecież brzeg strumienia, przy domu Porębskich! Dopłynąć!
W tym szoku, na wpół uduszona, słabnąca z zimna Maria płynęła po życie, już świadoma cudu, jeszcze w niego niewierząca. Jeszcze raz chciała się poddać, kiedy nie mogła wypełznąć z wody na brzeg: coś pociągnęło ją w dół , nie miała siły podciągnąć się na rękach. Przecież to tylko kurtka, w kieszenie nalało się wody, trzeba się z niej uwolnić.
–    Spokojnie –  mówiła sobie –  najpierw prawa ręka, teraz lewa, już!
Dotąd pamięta wszystko, dalej zdarzenia toczyły się już bez jej udziału.
Krzyczała? Wzywała pomocy? Może. Skądś przecież wzięli się ludzie, ktoś krzyknął „to nasza Marysia od Waligóry”, jakieś ręce zdjęły z niej mokre ubranie. Była 22.40.
–    Idźcie po Mariana – prosiła.
Zbiegli się mężczyźni, poszli szukać z latarkami, linami.
 Nic. Cisza i ciemność.
Ktoś pobiegł do Koniuszowej, żeby dziadkowie zabrali dzieci. Przyjechał ksiądz z parafii Świętej Małgorzaty.
–    Nie bój się, Marian się znajdzie – pocieszał – może pojechał w tym szoku do Warszawy?
Jeszcze przez trzy dni wszyscy karmili się irracjonalną myślą, że Marian błąka się gdzieś, leży ranny albo stracił pamięć i nie może trafić do domu. Szukali, wołali.
W czwartek opadła woda i odsłoniła krajobraz jak po wybuchu, a wśród kamieni, pni i błota znaleziono Mariana. Na ramieniu nadal miał granatową torbę.
W czwartek Maria została wdową po Marianie. Bez domu, z siódemką dzieci. Nie poszła oglądać męża po śmierci. Czuła, że jest za słaba, żeby to znieść. Dopóki pamięta go żywego, może jeszcze wyobrażać sobie, że on naprawdę pojechał do Warszawy i z końcem lata wróci.
Co teraz? 
Trzeba zbudować nowy dom. Trzeba wychować siedmioro dzieci. Trzeba wziąć się w garść i przestać tak przeraźliwie chudnąć. Do pracy potrzebna jest siła i jest siła  w oczach Marii ale nie w jej kruchym ciele.
Więc codziennie modli się o siłę, ale nie pamięta o jedzeniu. Coś się w niej zacisnęło w środku, jakaś łapa dusi za gardło. A łez już coraz mniej, suchy szloch nie przynosi ulgi.
Malutki Józio wyciąga rączki do każdego mężczyzny.
–    Taa-ta-ta –  próbuje powiedzieć pierwsze słowo.
Czas płynie tak samo jak przedtem i tak samo śpiewają ptaki. Jeszcze jedna jesień za pasem, pora szykować opał na zimę.
Jakże to tak?

Koniuszowa, jesienią 2001 roku

reportaż opublikowany w miesieczniku "Zwierciadło" w pazdzierniku 2001 roku

Popatrz, dopiero co …

Popatrz, dopiero co …

… byli tutaj. Mieli swoje ważne sprawy, marzenia, przyjaciół, czasem i wrogów, mieli rzeczy i plany. Jeszcze pamiętasz głosy, chociaż sylwetki już wtapiają się w szarość. Chcesz pozwolić im odejść, bo bolą rany i puste miejsca. Chcesz, żeby jeszcze zostali, choćby tylko w snach i wspomnieniach. Pocieszasz się jak potrafisz, cóż, ty wciąż żyjesz a czas leczy rany.

Borys jest uroczym człowiekiem. Lubią go sąsiedzi, lubią koledzy z klubu kombatanta, ale tych jest coraz mniej.  Jest chory na białaczkę i zupełnie sam. Helena odeszła pierwsza i jeszcze kilka dni przed śmiercią, zanim zapadła w ostatni, najdłuższy sen, zamartwiała się o niego, jak ty sobie radę dasz sam, biedaku. Jakoś to biegnie, dzień za dniem. Opiekunka przychodzi rano na godzinkę a na cały etat pilnuje go anioł stróż.
Do zarośniętego ogródka przychodzą wypasione kociska na wyżerkę i pogadać. Jeden z nich, Lucy, czasem zostaje na noc.
W ciasnych pokoikach panuje tropikalne gorąco, Borys ubrany w kilka swetrów marznie, chudzina.
Wszędzie widać ślady obecności Heleny: lusterka, koronki, szydełkowe narzutki i porcelanowe ptaszki. Szczotka do włosów i spinki na toaletce, puchate kapcie przed łóżkiem.  Jakby miała wejść za chwilę z dzbankiem  świeżo zaparzonej herbaty.
Ważne jest, żeby mieć zawsze na sobie czystą bieliznę i umytym być, żeby się po śmierci nie wstydzić. Przecież obcy ludzie będą go do trumny ubierać, ze swoich już nikt nie został.
W dzień zaduszny zapali świecę i będzie rozmawiał z Heleną, jak zawsze. Bo ona tutaj jest, na cmentarzu leży tylko to zmęczone ciało, które kiedyś kochał namiętnie. Później kochał jej duszę i słodkie serce a teraz szykuje się na spotkanie po drugiej stronie i jest już zniecierpliwiony, ze to jego prawie stuletnie serce ciągle jeszcze bije.

Majka pojedzie na cmentarz i położy wianuszek nieśmiertelników na grobie Kasi. Zapali świeczkę, poduma i powspomina. Taką przyjaciółkę można mieć raz w życiu. Rozumiały się bez słów, śpiewały na dwa głosy, razem prowadziły mały biznes, chodziły po górach. Ich mężowie nawet się nie lubili, ale to było bez znaczenia. Po prostu nie urządzały rodzinnych zjazdów. Miały po czterdzieści lat i umiały się bawić po ciężkiej pracy. Umiały się śmiać po smutkach, snuć marzenia. I nie ma już Kasi. A jeszcze rok temu, jesienią chodziły po szlakach w Beskidach. Zaśmiewały się i zachwycały kolorami jesieni. Mówiły: za trzydzieści lat będziemy tu dreptać w ekstrawaganckich kapelusikach i sznurowanych trzewiczkach, szalone starsze panie.
Ale nie będą. Bez Kasi też można chodzić po górach, pracować, planować przyszłość i śmiać się po smutkach. Ale nie ma z kim pośpiewać na dwa głosy.

Anka nie zdążyła powiedzieć mamie, że jest w ciąży. Chciała zrobić niespodziankę na urodziny, poczekać tych kilka tygodni. Miało być malutkie rodzinne przyjęcie, specjalny tort dla mamy, bo dieta, wtedy chcieli razem z Adamem powiedzieć o tym wyczekiwanym szczęściu, że to już. Mama się martwiła, że nie zdąży zostać babcią a oni pocieszali: na dializach ludzie żyją latami, mama nie jest staruszką, znajdzie się nerka, będzie dobrze.
Te parę godzin w szpitalu dwa razy na tydzień, można przywyknąć i do tego. Można z tym żyć.
Anka nie miała żadnych przeczuć, żadnych proroczych snów. Mama pojechała jak w każdy piątek, na kilka godzin. Nie wróciła. Na stole wciąż leży grzbietem do góry książka, której już nie skończy. Tej wiosny mama zasadziła  nowe krzewy w ogródku. I takie zabawne pnące truskawki. Mama kochała ogród. Lubiła siedzieć okryta kocem w swoim bujanym fotelu, który Adam zdobył gdzieś na starociach. Teraz, jesienią posadziła nowe  cebulki krokusów i żonkili. Kiedy wiosną zakwitną ogród będzie przepiękny. Ale podniszczony bujany fotel pozostanie pusty.

Prędzej, czy później będziemy kogoś żegnać. Prędzej, czy później pożegnają i nas. Ale póki co, ciągle jeszcze żyjemy. Mamy swoje, jakże ważne, sprawy, radości i smutki, przyjaciół, czasem i wrogów. Mamy rzeczy i plany. Mamy jeszcze czas – myślimy –  chociaż z naszej półki też już zaczyna ubywać.

Kobieta na szlaku…

Kobieta na szlaku krótki przewodnik trzeźwienia

Anna M. Nowakowska

Od autorki

Książka, którą może zdecydujesz się przeczytać powstała jako przesłanie od kobiet, które wyszły z ciężkiego kryzysu spowodowanego przez alkoholizm dla tych, które są na początku drogi: nie wiedzą, co robić, wahają się, wstydzą.
Kiedy w 1996 roku napisałam do Świata Problemów felieton zatytułowany „Czy z kobietami jest inaczej” pewna kobieta zadzwoniła do mnie i poprosiła:
–    „napisz jakiś skrypt albo duży artykuł o tym, jak trudno jest nam uświadomić sobie fakt uzależnienia, jak ciężko nam przyznać się publicznie do takiego piętna, jak nas poniża odsłonięcie tej tajemnicy.”
Miała na imię Bożena, była kilka tygodni po terapii odwykowej, pełna wiary i optymizmu ale także obaw i lęku przed przyszłością. Jeszcze na świeżo miała w pamięci ostatni ciąg, nie wiedziała co będzie dalej robić i z kim. Czuła się „inna”. Narzekała na terapię i mitingi AA, że są takie  „męskie”, własne problemy wydawały jej się odległe od tego co słyszała.
Bała się depresji, źle znosiła abstynencję. Powiedziała – „wytrzymywanie bez alkoholu jest ostatnio trudne jak spacer po linie, boję się, że po prostu spadnę”
Później jeszcze kilka razy ją widziałam, chwilę rozmawiałyśmy, powiedziałam „wpadnij kiedyś”, zapisałam jej mój numer telefonu na paczce papierosów. Nigdy nie dokończyła tej paczki.
–    „Zawiodłam wszystkich, przepraszam” – napisała w liście pożegnalnym.
Ale to my zawiedliśmy Bożenę, nie patrzyliśmy dość uważnie. Nie zostawia się bez asekuracji kogoś, kto uczy się chodzić po linie.
Zapamiętałam jej prośbę o napisanie „czegoś dla kobiet”. Wiedziałam, że mogę to zrobić wykorzystując nie tylko wiedzę i umiejętności zdobyte w czasie pracy z uzależnionymi kobietami ale także osobiste doświadczenia.
Kilka moich pacjentek stało się pierwszymi recenzentkami tej książeczki. Prosiły, żebym zaadresowała to przesłanie właśnie do Ciebie…

Nie wystarczy zamknąć drzwi

Kiedy w grudniu została zamordowana w odwecie przez męża znęcacza Irena R., wiele kobiet zatrzymało się w swoich poczynaniach. Zdały sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmują i w swoim przerażeniu były gotowe "dać spokój", a to dla ofiary przemocy oznacza wycofanie zeznań, powrót do sprawcy, rezygnację z terapii, zapadnięcie się w swój lęk i bezsilność.

Kiedy ktoś wyraża zdziwienie, że grupę dla ofiar przemocy prowadzą zawsze dwie osoby, to ja się dziwię, że on wyraża zdziwienie.

Rodzaj problemów, z którymi spotykamy się w pracy z ofiarami przemocy, to nie tylko "picie i bicie". Ich historie zawierają nieprawdopodobny ładunek okrucieństwa, pogardy, nienawiści, poniżenia i cierpienia. Każda opowieść może stać się dla ofiary częścią procesu uwalniania się. Każdą opowieść można zmienić w śmiertelną broń odbierającą nadzieję innym kobietom. Dlatego trudna sesja wymaga komentarza z meta poziomu, wyjaśnienia i odczarowania "nieuniknionego". Zwłaszcza wtedy, kiedy któraś z uczestniczek opowiada o wielu nieudanych próbach wyjścia z kryzysu. Bardzo łatwo wtedy o klimat beznadziejności, rozpaczy i wspólnego narzekania.

Dzisiejsza grupa była trudna. Runda przebiegała dość spokojnie, później jakieś drobne sprawy; któraś dziewczyna była na policji, inna ma kłopot z teściową. Mąż Jolki znowu zapił esperal normalna "drobnica" ale w powietrzu gęstniało napięcie. Co się dzieje, skąd ta atmosfera grozy i nerwowa gadatliwość zachodziłam w głowę. Gośka widać miała podobne odczucia, bo zapytała wprost, o co chodzi. Przez pewien czas panowała cisza przerywana westchnieniami. Wreszcie Jula, która źle znosi takie napięcie wypaliła:

Sławka mów! I Sławka powiedziała. Jest jedną z najstarszych stażem uczestniczek grupy. Jej własne problemy znalazły już rozwiązanie, chociaż od pewnego czasu zmartwień przysparzał jej syn. Kilka miesięcy temu ożenił się i na pozór wszystko wygląda normalnie, ale… Młodej żony kilka razy nie udało się namówić do zdjęcia ciemnych okularów. Sławka próbowała odsunąć od siebie podejrzenia, ale stała się uważna. Sama przez lata ukrywała podbite oczy za ciemnymi okularami, skarżąc się na zapalenie spojówek. Planowała rozmowę z synową, nie chciała ryzykować.

Nie zdążyła. Przedwczoraj synowa z poważnymi urazami, pobita i zgwałcona wylądowała w szpitalu. Syn w areszcie.

To wszystko powiedziała Sławka z twarzą nieruchomą jak maska. Jej oczy wyrażały nieme błaganie nie pytajcie mnie o nic więcej bo się rozpadnę.

To wszystko! Grupa milczała. Dziewczyny nie wyrywały się z informacjami zwrotnymi, dobre rady niejednej utknęły w gardle. Ciężar nieopisany i przygnębienie ogarnęło nas jak dym. Każda z uczestniczek zapadła się w siebie, spotykając własne lęki i wątpliwości. Przecież wciąż zadają sobie i nam pytanie: czy dla ich dzieci nie jest za późno? Czy zdążą przed przemocą czy też raz wyuczone wzory zachowań uczynią z nich kolejne ofiary i sprawców? A teraz to… Dowód, że ich strach nie jest bezpodstawny.

Patrzą na nas terapeutki i oczekują odpowiedzi na pytanie "co zrobić, żeby nasze dzieci nie niosły tego przekleństwa"?

Kto zna jakąś dobrą odpowiedź? Ale taką jasną, dającą gwarancje, których żądają nasze klientki! Ja nie znam i Gośka też chyba nie, bo siedzi w milczeniu. Obie wiemy, że do godziny 20.00 trzeba pomóc grupie "strawić" ten głaz, wyrazić uczucia, przejść na poziom refleksji, zamknąć, domknąć, zadbać o Sławkę i jej stan, może zorganizować jakąś pomoc. Przechodzi mnie dreszcz na myśl o tym, że taka sytuacja mogłaby zdarzyć się w czasie, kiedy jedna z nas ma urlop lub jest chora.

Po takiej grupie wychodzimy do domu dużo później. Kiedy już kończymy ostatnią rundę, gdy pozamykamy wszystkie bieżące sprawy naszych klientek przychodzi ogromne znużenie i wątpliwości.

Czy zareagowałyśmy na wszystkie sygnały? Na ile optymalnie prowadziłyśmy prace? Może można było zrobić coś jeszcze…

* * *

Trudne grupy w pracy z ofiarami domowej przemocy to codzienność, nie wyjątek. Praca w tandemie stała się więc jednym ze standardów w naszej praktyce. Także ze względów bezpieczeństwa. Jak wtedy, gdy w czasie sesji do drzwi zaczął dobijać się mąż jednej z klientek. Śledził ją i jakiś czas sterczał pod bramą, czekając aż wyjdzie. A czekając tworzył sobie w wyobraźni obrazy tego, co ona robi. I z kim. Kiedy wpadł z impetem na korytarz minęło trochę czasu, zanim zdał sobie sprawę gdzie jest, a jeszcze musiał sprawdzić czy na pewno w żadnej z szaf nie kryje się kochanek jego żony. Był pijany, agresywny ale ktoś musiał opanować ten cały bałagan. Druga prowadząca, prawa ręka, człowiek na niepogodę wzięła na siebie pacyfikację osobnika, wezwanie policji. A ja dalej prowadziłam grupę, chociaż z niepokojem. Jak poradziłabym sobie sama?

Kiedy ktoś wyraża zdziwienie, że grupę dla ofiar przemocy prowadzą zawsze dwie osoby, to ja się dziwię, że on wyraża zdziwienie. Zyski z takiego układu przewyższają straty, a argumenty merytoryczne są konkurencyjne wobec ewentualnych ekonomicznych zastrzeżeń. Korzyści jest wiele, pisać by można długo, moje refleksje dotyczą zatem tych, do których sama przywiązuję największą wagę.

Ofiary przemocy domowej wnoszą do kontaktu z terapeutami specyficzny sposób wyrażania oczekiwań: można go nazwać (niesprawiedliwie, ale dosadnie) postawą roszczeniową. Ja sama tego określenia unikam, bo zawiera w sobie negatywną ocenę. Tymczasem takie oczekiwania są po prostu odwrotną stroną syndromu wyuczonej bezradności ("skoro ja na nic w moim życiu nie mam wpływu, to niech ktoś inny natychmiast coś zrobi").

Większość pomagaczy to wie, ale i tak nie jest im łatwo uniknąć gry w "tak, ale…" Grupa wprost uwielbia tę grę: sypią się dziesiątki rad, rozwiązania pojawiają się jak w kalejdoskopie, a bohaterka utwierdza się w przekonaniu, że nikt nie umie jej pomóc. Kiedy grupę prowadzą dwie osoby, ryzyko nieprzytomnego włączenia się do gry maleje prawie do zera.

Podwójna obsada w grupach dla ofiar przemocy daje możliwość szybkiej wymiany spostrzeżeń, mini-superwizji choćby w przerwie, jeśli trzeba. Kilka razy czujne oko i nieznaczny gest współprowadzącej uchronił mnie przed błędem. Po jakimś czasie wspólnej pracy niemal czyta się w myślach tej drugiej osoby. To bez wątpienia zwiększa poczucie kompetencji i bezpieczeństwa.

Nieoceniona jest możliwość "odgadania" trudnych uczuć. W przeciwnym razie pewnie zawleczemy je do domu i poczęstujemy stęsknioną rodzinę własnym napięciem, irytacją i smutkiem.

Dbamy o to, aby w czasie grupy zachowywać niezbędny dystans, ale słuchając relacji z przedsionka piekła nie sposób nie reagować. Miotają nami uczucia: wobec sprawcy, wobec ofiary, często wobec nieskutecznej policji. Aż chce się wrzeszczeć lub wyć. Wyrażenie tego w trakcie grupy w zrównoważony sposób, słowami, to zabieg raczej kosmetyczny.

Kiedy zamkną się drzwi za ostatnią klientką, zostajemy z naszym rozedrganiem i napięciem, praca jeszcze się nie skończyła, "czująca część terapeuty" dalej tkwi w sali terapeutycznej. Możliwość odreagowania tych uczuć natychmiast po grupie jest elementarnym prawem każdego prowadzącego.

Kilka razy brałam udział w dyskusji ze zwolennikami trybu oszczędnego: wystarczy jeden terapeuta plus ewentualnie stażujący "kot". Moim zdaniem obecność stażysty jeszcze bardziej podkreśla znaczenie tandemu prowadzących: stażystą też trzeba się zająć, jego obecność na grupie z niczego terapeuty nie odciąża, a dodaje mu obowiązków, jeśli poważnie traktuje swoją rolę nauczyciela. Opcja oszczędna utrudnia pracę, zmniejsza skuteczność i możliwości prowadzącego, nie wspominając o higienie pracy.

* * *

Kiedy w grudniu została zamordowana w odwecie przez męża znęcacza Irena R., wiele kobiet zatrzymało się w swoich poczynaniach. Zdały sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmują i w swoim przerażeniu były gotowe "dać spokój", a to dla ofiary przemocy oznacza wycofanie zeznań, powrót do sprawcy, rezygnację z terapii, zapadnięcie się w swój lęk i bezsilność. Dla terapeutów była to godzina próby. Na dwa głosy, choć każda na swój własny sposób, przywracałyśmy kobietom i sobie wiarę w sens podejmowania działań. My też potrzebowałyśmy wzajemnego wsparcia.

Z ulgą przeczytałam w bardzo profesjonalnej i wyczerpującej publikacji Judith Lewis Herman "Przemoc uraz psychiczny i powrót do równowagi" jasno sformułowany postulat prowadzenia grup "przemocowych" przez dwóch terapeutów. Z przekonaniem płynącym z własnych doświadczeń przyłączam się do niego.

Terapia Uzależnienia i Współuzależnienia/nr 2/2000