Nie obiecywałam, że nowa Dziunia będzie codziennie. Więc bez takich tam wyrzutów, że się obijam, albo sobie w coś lecę. Ja? Lecę? Ja jestem bardzo kulturalną paniusią w średnim wieku.
O, albo że chcę się tanio wykpić z piątkowej powinności. Ja sobie wy-pra-szam. Takie syknięcia za plecami, kiedy myślą, że ja nie słyszę. Ja wszystko słyszę, zwłaszcza kiedy nie powinnam. Pod tym względem mam słuch absolutny. No. Żeby mi to było ostatni raz.
Ja mam ważny powód, żeby dziś zrobić przerwę. Muszę zrobić taki zabieg umysłowy, który się nazywa rekonsyderacja. Słucham? Nie ma takiego słowa? No to już jest.
Muszę się zastanowić, ile mogę jeszcze ujawnić. Ile mogę napisać o wydarzeniach lata 1973 w Sczezłem Kościelnym. Dziunia zapewniła mnie, że wolno mi pisać prawdę, bylebym zmieniła nazwiska i nazwy. Ale to, że mi wolno nie znaczy, że jestem bezpieczna. A taka zapowiedź: zdechniesz, zdechniesz, w menkach zdechniesz ty rozpadająca się prukwo – myślicie, że ja jestem taka chętna zdychać w mękach?
Albo to: niech ci ziemia cienszkom będzie i to jak najszybciej. Dwa wykrzykniki.
Dlatego muszę przejrzeć moje materiały i sprawdzić, kto z żyjących jeszcze bohaterów miałby ochotę zamknąć mi usta. ( Wielu ich nie zostało, tak się składa.) Przemyślę kwestię powiedzenia całej prawdy, półprawdy lub ćwierćprawdy. Zrekonsyderuję sprawy. I wrócę tu jutro z nowym odcinkiem.
Porozmawiajmy o pisaniu. Jak widać po zawartości tej strony www, napisałam już słów bez liku. Nie wszystkie budzą mój zachwyt, bo ja się zmieniłam i mój sposób interpretowania świata też uległ zmianie. Ale żadnego tekstu się nie wyprę bo doskonale pamiętam, że kiedyś pisałam z taką myślą: „trzeba coś z tym wszystkim zrobić”. Naiwność i pasja. Współczucie i złość. Tak mi się to teraz czyta, kiedy zaglądam swoich tekstów z czasów pracy z krzywdzonymi kobietami. Późno – lecz lepiej późno niż wcale – przyszło mi do głowy, że tym czym powinien zajmować się pisarz jest… opisywanie. Tyle. Mam zaufać czytającemu i ograniczyć się do opisu. Nie jest moją rzeczą dawać moralne wskazówki ani podpowiadać co i jak rozumieć.
A chciałoby się, a jak! Duch Pułkownika nadyma się w ludzkich sercach i pragnie pouczać. W moim też się różne rzeczy nadymają, nie tylko ten jeden duch:)
Pisząc Dziunię, jako powieść on-line podjęłam pewne wyzwanie. Ujmę to tak: wstawiam codziennie (jeśli tylko mogę) jedną cząstkę i chwilowo NIE zajmuję się całością. Niesie to ze sobą ryzyko, że pisząc „do przodu” pominę jakiś istotny wątek lub po prostu jeden akapit potrzebny, żeby rozjaśnić całość. Żeby uzasadnić jakieś zdarzenie. Cokolwiek. Rozumiecie, o co mi chodzi? Tak, jak napisałam na samym początku, pewne rzeczy będą się zmieniać w trakcie pisania. Już niedługo zrobię wydruk tego, co jest i przeprowadzę surową samoocenę i Dziunioocenę. Wtedy zrobię w tył zwrot i – tak jak zapowiedziałam – coś się nowego pojawi (bo raczej nic nie zniknie, chyba, że uznam, że użyłam zbyt wielu słów). To, co czytacie on-line nie jest jeszcze kompletną opowieścią. To jest szkielet zabudowany tym, co najważniejsze, lecz wymagający kosmetyki i zadbania o szczegóły oraz – być może – dobudowania jakiejś części. Nie mówiąc o drobnych literówkach i znakach diakrytycznych, które mi czasem umkną, jak to one.
Łatwiej jest opisywać postaci jednoznaczne, lecz jak widzicie Dziunia taka nie jest. Nikt nie jest, nawiasem mówiąc. Przyjęłam rolę narratora, który swoje wie, ale woli się nie mądrzyć. Narratora który pokazuje paluchem: a zobacz to, a zwróć uwagę na tamto. To wymaga pewnej dyscypliny, także w wyrażaniu własnych uczuć.
Każdy, kto kiedykolwiek pisał (cokolwiek: bloga, pamiętnik, publikował w jakimś portalu) wie, że przy pisaniu emocje autora lubią się ujawniać nawet tam, gdzie zarzekamy się, że to tylko opis. Problem w tym, że nikt nie jest w stanie wznieść się nad własne oprogramowanie.
Dlatego sądzę, że Dziunia, zanim wyruszy na podbój świata musi zostać oczyszczona z moich nieświadomych zniekształceń. Z tego, co robię, aby ktoś ją polubił. Ja ją lubię. Wiem, że jest jedną z tysięcy Dziuń, które system musi złamać, bo nie może zrozumieć. A już na pewno nie może tolerować. Nie może tolerować odmienności, bo wymóg „bycia jak inni” jest dyktowany psychologią stada i strategią ewolucji. Dlatego nic nie możemy zrobić dla Dziuni. Możemy tylko o niej opowiedzieć.
W tym miejscu pragnę podziękować Wam za to, co jest dla mnie jak skarb: za Wasze komentarze. Nie odpowiadam na nie w tradycyjny sposób, żeby nie wprowadzać bałaganu. To nie jest blog społecznościowy, zaledwie kącik literacki. Ale moja radość z każdego komentarza jest ogromna.
Mój mąż zapytał mnie, kim chciałabym być w następnym wcieleniu. Zebrało mu się na duchowość. Zapytał mnie o to w chwili, kiedy podjęłam rozpaczliwą próbę rozczesania włosów i dlatego sprawa mogła się źle dla niego skończyć. Mógł zginąć od ciosu szczotką. Moje włosy są już długie a będą jeszcze dłuższe. Zaczęłam je zapuszczać w dniu, w którym umarłam i tylko po to, żeby sprawdzić, czy włosy rzeczywiście rosną po śmierci. Mój mąż oczywiście nie wie, że umarłam i stąd te głupie pytania. Odparłam, że chcę być mięsożerną rośliną, ale nie dał się zbyć. Ale dobrze, skoro chciał odpowiedzi serio, to odpowiedziałam. Powiedziałam tak: – Skoro uważasz, że to jest konieczne, żebym przydarzyła się tu na tej ziemi ponownie, to pragnęłabym być Dodą. Dodą Elektrodą.
Chcę urodzić się kobietą (bo przecież nie facetem!) pewną tego, co robi. (Nawet jeśli to, co robi jest takie sobie.) Chcę umieć sprzedać siebie na wolnym rynku, umieć zrobić sobie reklamę, wywołać skandal, znaleźć sposób zwracania na siebie uwagi. Doda jest (moim skromnym zdaniem) mądrą i potrafiącą się odnaleźć na tym świecie kobietą. Podziwiam ją i lubię, choć piosenek nie słucham, bo nie podziwiam ich i nie lubię. Ja słucham Aleda Jonesa i Coldplay, a Dodę tylko oglądam na zdjęciach, bo ładna. Obserwuję jej nieprawdopodobny talent marketingowy i aż wzdycham z podziwu. Pewnie kiedy już zarobi dostatecznie dużo pieniędzy na pokazywaniu ponętnej pupy, będzie robić całkiem inne rzeczy. Takie, do których ma talent, albo lubi, albo jedno i drugie – bo będzie ją na to stać. Tak jak dziadek Clint Eastwood.
I – ta mądra Doda – będzie gwizdać na palantów, którzy teraz zarabiają na jej skandalizującym głupawym lecz seksownym wizerunku. Będą jej mogli nadmuchać w ucho.
Tak się powinno na tym świecie korzystać z pewnej prostej zasady: trzeba łechtać facetów i wkurzać inne kobiety. Trzeba olać świętoszkowate i bogobojne towarzystwo, które w przerwach między kazaniami miętosi sobie przyrodzenie. To są tylko – proszę Państwa – zakłócenia odbioru. Te wszystkie bujdy o talencie, który doczeka się odkrycia. Greps polega na tym, że wcale nie. I Doda o tym wie, a poza tym wie też, że jej muzyczne dokonania są, bez urazy, (…). Robi swoje, robi to dobrze, sprzedaje to, co ma. Musi zrobić to teraz, kiedy jest jeszcze jędrna. I jest milion trylionów razy mądrzejsza od głupków, którzy to kupują.
A ja? Ja pisze Dziunię. Piszę ją, ponieważ chcę, żeby ktoś ją czytał.
Wprawdzie mam trochę wejść na stronę, widzę to na liczniku, ale chciałbym zauważyć, że ach!co to są za wejścia!
Przecież to są takie wejścia, jakby ktoś szukając zakładu fryzjerskiego przyszedł do rzeźnika. A bliżej: jakby ktoś chciał poczytać katechizm a otworzył pisemko pornograficzne. Lub odwrotnie.
Jak rozumieć zatrważającą liczbę przypadkowych wejść? To bardzo proste. To jest Internet, proszę Szanownego Państwa: Panów i Paniów. Wpiszesz w przeglądarkę słowo dynda i wyskakuje strona Nowakowskiej. Wpiszesz Ania topi szczury i wyskakuje strona Nowakowskiej. Serwer ma taki bajer, że można sobie sprawdzić, skąd się biorą ludziska na stronie internetowej. Mój mąż sprawdził za ostatni miesiąc i oto co zobaczył: Zobaczył „poszukiwane frazy” ujęte w śliczną tabelkę a wśród nich:
Ile kosztuje prąd w Anglii Co się dzieje po wypiciu alkoholu jak wszyty esperal Gdzie zazwyczaj są gwałty Karaluchy albinos Co to jest dobrobyt Ból prawego oka z głodu Wygładzanie zmarszczek u dwudziestolatek Co robią kobiety w sanatorium z facetami Kupie gołębie pocztowe Ile Marian zapłaci za drzwi Ile czasu trwa miting AA Mycie okien Anglia Wykrywacz kłamstw bez robienia krzywdy Jak manipulować mezcyzno Nowakowska lepka podłoga Wzór na kapcie na szydełku Pasałabym krowy Bluzy ze spidermenem Penisy Skąd się bierze porozumienie dusz Gotowe teksty by zaprosić dziewczynę na spacer Dlaczego policjanci z drogówki noszą białe czapki Odczarowanie pobitego lusterka Więc pokaz mi maleńka jak kręcisz tyłkiem swym Goniąca się suka Jądra jelenia Czy przez gorącą wodę mogłam podrażnić pochwę Korzyści pracoholizmu Spanie w pracy na przerwie Robaki żyjące w piasku Kopulacja krów Lekarstwo na sińce podbite Jak nazywa się zjawisko śmierdzącej wody po kwiatach Przeszła nawałnica Nieświeży oddech posmak metaliczny w ustach Domy w Angoli Wózki akumulatorowe do śmieci Roger Moore przyrodzenie Jak zrobić kokardę czerwoną dla noworodka Delirium zgon Pokaż zdjęcia kobiet w kaloszach Jak zrobić szydełkowego ptaszka
Tak właśnie rośnie liczba „czytających” a będzie jeszcze gorzej, bo im więcej rozmaitych słów napiszę, tym Google będzie aktywniej spędzać ludzi na moja stronkę.
Pośmialiśmy się, umarłabym ze śmiechu, gdyby nie to, że już wcześniej umarłam z głodu.
Głęboko wierzę jednak, że z każdym odcinkiem będzie nie tylko gorzej ale i lepiej. Moją wiarę opieram na całkiem nowym zjawisku: oto z przeglądarce pojawiło się 26 razy słowo Dziunia. Ktoś szuka Dziuni. Tu właśnie ją znajdzie.
Tak wyraził się pierwszy czytelnik ostatniego rozdziału. Tego o palcach i myciu rąk przed dotykaniem. Powiedział: – Bum, kurwa, wiedziałem, że przestanie być wesoło! Później dostałam mail od przyjaciółki. Napisała, że wszystko wszystkim, ale obawia się, że ludzie nie chcą czytać o palcach i tym co można nimi robić. Napisała, że ludzie, a szczególnie mężczyźni mogą okazać się zbyt wrażliwi na TAKIE RZECZY.
Moja przyjaciółka chce, żeby moje teksty były czytane. Z jakiegoś powodu twierdzi, że są tego warte. Nie wiem, jak się do tego odnieść. Lubiłabym myśleć w ten sam sposób o moich tekstach, lecz nie mam do nich dystansu. Nie mam, ponieważ ja je napisałam. Myślę, że są takie, jak oczy Dziuni: dla jednych fascynujące, dla innych kaprawe. Tak być musi, tak to jest z tym podobaniem.
Ilustracja: Bob May / CC BY-NC-SA 2.0
Ale ja piszę po to, żebyście czytali. O, właśnie. Taki zarzut usłyszałam ostatnio na I360 (gdzie felietonuję troszkę): „bo tobie chodzi o to, żeby ciebie czytali!” Ba – jak mawiał Lubuś.
Powiem tak: DOKŁADNIE po to piszę. Żeby czytali. Zabawne, nie przyszło mi do głowy, żeby pisać po coś jeszcze. Albo pisać i od razu kasować, żeby nie czytali.
Ale dość tych polemik. Napisałam we wstępie do Curriculum Curiosum, ze to jest powieść on-line. Tworzę ją na Waszych oczach i całkiem spontanicznie. Nie mam ściągawki w nogawce. Siadam i piszę. Z trylionów możliwości wybieram jedną ścieżkę, którą podążam za Dziunią, skupiam wzrok na jednym szczególe, pomijając inne, może równie ważne. Lecz muszę dokonać wyboru, inaczej zagubimy się na zawsze a zagadki i tak pozostaną zagadkowe.
Z jedną zagadką musimy się jednak uporać, zanim rzeczy potoczą się dalej. Z zagadką wrażliwości czytelnika. I – co się z tym wiąże – problemem powinności autora, by tę wrażliwość uszanować.
Słowo honoru, chciałabym. Słowo, że niczego bardziej nie pragnę niż napisać ŁADNĄ opowieść o Dziuni. Ona w pewien sposób zobowiązała mnie do tego. Ale jest też priorytet: pisać, jak było a nie jak powinno być.
A było tak: W łonie matki uciśnięta bandażem, przeklęta przez część rodziny, zapominana, rozdeptywana i zawstydzana. Rozbierana do naga bez odrobiny prywatności w przedszkolu, karmiona na siłę. Sadzana z chłopcami, przezywana i ledwie tolerowana w szkole. Zamykana w szafie, wożona na motocyklu przez pijanego Tatusia, oglądająca akty nierządne i akty swawolne, tresowana sondą krowią, zapominana w szpitalu. Ale – jak mawia mój mąż – to jest jeszcze do strawienia. Zwłaszcza, ze tragizm i komizm są tak blisko ze sobą, że czasem nie dają się oddzielić. No, dlatego do tej pory było nam wesoło a tu nagle (kurwa bum), przestało. Przez jakiś durny palec Pana Tadzia wszystko stało się takie…bum, niewesołe.
Dobra wiadomość jest taka: nic się nie stało a to BUM oznacza tylko, że weszliśmy w obszar zaminowany. Obszar tabu. Twoja proza jest straszna, wiesz? W sensie: opisuje straszne rzeczy. Dla mnie to czysta abstrakcja na szczęście: ja dzieci znam tylko z zabawnych powiedzonek, a w najgorszym wypadku z krzyku: mama kup mi!!! Twój świat mnie przeraża, ale to przerażenie jest bardzo bliskie fascynacji… To jest fragment maila, który sekundę temu przyszedł. Mam nadzieję, że M. się nie pogniewa, że ją cytuje, ale tak bardzo na temat jest ten fragment.
Proszę, nie bójcie się odwiedzać ze mną miejsc, w których bywała Dziunia. Nawet, jeśli to takie parszywe dziury. Będzie jej zapewne miło, jeśli z własnej woli zajrzymy tam, gdzie ona bywała, bo musiała. Będzie się czuła mniej inna, mniej obca. Albo i nie. Przecież większość przygód Dziuni tak czy inaczej wychodzi jej na dobre. Sami zobaczycie. Co jej nie zabija, to ją w końcu rozśmiesza. Przecież o to właśnie chodzi.
Dlatego ostrzegałam na początku, że trzeba być uzbrojonym w poczucie humoru, żeby czytać historię Dziuni. Trochę cynizmu też się przyda, nie widzę w nim nic złego, to ważny mechanizm obronny człowieka.
Dziękujemy (Dziunia i ja) zaś: zaprzeczaniu i wypieraniu ze świadomości. Te mechanizmy na nic się tu nie zdadzą. Choć nie raz i nie dwa ratują nas przed szaleństwem, na tej konkretnej stronie www nie mają zastosowania.
Zachwyca mnie możliwość pisania w kontakcie z czytelnikami.Mogę usiąść i napisać dla Was odpowiedź, dodając, jak bardzo się cieszę z każdego komentarza. Każdego najmniejszego dowodu, że czytacie. Ostatnia sprawa, ostatnia odpowiedź na dziś: czy Dziunia jest postacią literacką, wymyśloną dla potrzeb tej książki? Nie. Tak. Może…
Nie jest wyspą, bo rzeczy nie są tym za co je uważamy, nie są tym, czym się wydają, jak zwykł mawiać agent Cooper. Rzeczy (i ludzie) nie zważają na to, jak są nazywane i są dokładnie tym, czym mają okazję być.
Llanddwyn jest wyspą w czasie przypływu. Llanddwyn nie jest wyspą w czasie odpływu. Trzeba tylko umieć odróżnić jedno od drugiego i można się przeprawiać suchą nogą. Rzecz jakby prosta, ale i nie. Na dowód tego powiem tylko tyle: pewien bliski mi fotografik – artysta brodził po pas w wodzie, żeby zdążyć opuścić wyspę przed nocą. A był to luty.
Do rzeczy: Patronem wyspy-nie wyspy jest Święta Dwynwen, taki walijski Walenty. Dzień walijskich zakochanych przypada 25 stycznia, reszta jak u Walentego: kartki, całusy i obiecanki-cacanki. Legenda opowiada, że sczezła tam marnie, w samotności i zapomnieniu, pewna niewłaściwie zakochana panna. Zanim sczezła, próbowała negocjować z losem, ale guzik z tego wyszło (jak zawsze). Tak czy inaczej, Dziunia twierdzi, że lepsza śmierć niż mezalians. Ja uważam, że lepszy mezalians niż śmierć.
Jeszcze nie zwariowałam, żeby rozpisywać się o historii Llanddwyn. Wklepcie sobie w Googla, jeśli Was to interesuje. Internet to jest Boże Arcydzieło. Nawet szatan by na to nie wpadł, choć inteligencji mu nie brakuje.
Zamiast tego, pokażę Wam zdjęcie, na którym widać także pobliską Snowdonię. Jest ona bowiem o rzut beretem, zwłaszcza, jeśli umiecie chodzić po wodzie.
Mój fotografik nie przeprawiał się wpław tym razem. Mój fotografik nauczył się z doświadczenia, że woda jest po to, żeby pływała tam i z powrotem. Nie ta sama woda, ale tak samo mokra.
W czasie, kiedy on polował z aparatem na światło, ja drzemałam słodko w samochodzie. Opatuliłam się w portki z freezer (Ci, którzy czytali Anglię dla Angoli wiedzą, co mam na myśli) i miałam w nosie, że jest trzy stopnie Celsjusza, o Fahrenheicie nie wspominając. Śniła mi się Dziunia, nie powiem co, bo nie.
Otworzyłam oczy, słońce już wschodziło, jak zawsze, na wschodzie. Kiedy zasypiałam, na parkingu nie było żywej duszy a martwe też siedziały po krzakach. Otworzyłam więc te oczy i oto, co ujrzałam:
Trzy panie około siedemdziesiątki i psa.
Pani Pierwsza: zielona kurtka, czerwony szalik, kalosze i rogi renifera na głowie.
Pani Druga: czerwona kurtka, żółty szalik, kalosze i czapka Świętego Mikołaja z dzwoneczkami na głowie.
Pani Trzecia: brązowa kurtka, bez szalika, adidasy i czapka Świętego Mikołaja ze światełkami na głowie.
Pies: czerwony kubraczek, bez szalika i butów, różki renifera na główce.
Uśmiechnęłam się do nich. One uśmiechnęły się do mnie. Pies pomachał mi ogonem. Był poranek Bożego Narodzenia i wszystko było jak trzeba.
Wyplątałam się z portek, kurtek i koców i poszłam na Wyspę Kochanków. Poszłam popatrzeć, jak ładnie Prezes urządził to wszystko i jeszcze oświetlił słońcem, żeby zaakcentować mocne punkty. Sami popatrzcie, a jak chcecie więcej pięknych obrazów, to z boku jest link do strony www mojego artysty-fotografika. Tego, który wprawdzie nie chodzi po wodzie, ale zdjęcia to robić potrafi.
A jak całuje! Ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiicho, mała. Kto oglądał „Half Light” z Demi Moore, rozpozna może latarnię morską, w której Rachel Carlson była straszona przez rzekomego ducha (a w rzeczywistości wrednego acz seksownego dupka).
Tyle na dzisiaj. Jutro wróci do Was Dziunia, bo siedzi wciąż w mojej głowie i już kopie.