Felieton

Niczym szpak w telewizor

Wpatruję się w ikonę poczty emailowej. Z nadzieją.
Jak wiadomo od patrzenia z nadzieją różne rzeczy mogą się wydarzyć.
Więc patrzę.
Żeby nie przegapić.

Odezwiemy się wkrótce.
Czekaj na wiadomość.
Odezwę się jak tylko…
Wiadomość wyświetliła się na komputerze odbiorcy…
Szef wyjechał, ale odpowie jak tylko wróci…

Każdy symbol kopertki na pasku zadań radośnie porusza moje ledwo żywe serce.
Otwieram.
O, viagra.
O, Tesco.
O, Jessop. 
Delete. Fuck off.
Coraz mniej spamowego śmiecia przychodzi, jakby cały światowy handel już zwęszył, że nic od nich nie kupię.

Czekam od stycznia na kilka ważnych odpowiedzi. Od lutego na kilka innych, nie mniej ważnych. Czekam od kilku tygodni na bardzo ważną decyzję, której podjęcie mogło zabrać – no dobrze – trzy dni. Czekam na odpowiedź typu: tak-nie.
Ludzie, to jest takie proste: kliknąć odpowiedz nadawcy.
Zrozumcie:
gdybym miała tyle czasu na czekanie, wysłałabym gołębia pocztowego, nie email.

Żyję jak na przystanku autobusowym. Ale takim z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Przystanek Pekaes w Zadupiu Dolnym, trasa Zdechłe – Sczezłe.
Taki przystanek, na który może coś przyjedzie, a może nie.
Pewnie tak.
Ale.
Nie wiadomo kiedy. Nie wiadomo, czy się zatrzyma. Nie wiadomo, dokąd pojedzie.
I czy pojedzie.
I w ogóle.
Nic. Nie. Wiadomo.

Bo komuś się nie chce kliknąć i napisać: pocałuj mnie w dupę i spadaj na drzewo.
Że nie wspomnę o: podoba nam się i chętnie nawiążemy kontakt.
Albo: w nawiązaniu do tego, o czym pisałam wcześniej.
Cokolwiek.

Odpowiadam na emaile. Tak szybko, jak się da.
Najchętniej od razu, tak rozumiem ideę Internetu.
W odróżnieniu od gołębia.
Pocztowego.
Odpowiadam szybko bo wiem, że ktoś czeka. I to mnie owszem, obchodzi.

Najbardziej w świecie nie znoszę ludzi, którzy piszą do mnie z genialnym pomysłem na współpracę, angażują moja uwagę, wzbudzają nadzieję. Trwa ożywiona wymiana korespondencji do chwili, w której pytam o warunki współpracy. Wtedy taki oszołom wpada w ciemną materię i zamienia się w gwiezdny- kurwa – pył.
Następny kontakt nastąpi za pięć lat, jak podają moje źródła.

Zatem:
Halo! Szanowna Pani Wiesiu! Wypieprzam Cię – z całym szacunkiem – z mojej książki adresowej. Skończyłyśmy współpracę. Może sobie Paniusia zatrzymać moje pomysły, free of charge.
I am done!

Pani Halinko! Ja myślę, że on już dawno to przeczytał. Pewnie zdążył się już tym podetrzeć. Ma Pani rację, nie jestem aż tak ważną osobą, żeby mi odpowiadać. Za wyjątkiem sytuacji, kiedy to Pani czegoś ode mnie chce. Tak na szybko, zawsze do usług.

Wiecie o co mi chodzi, prawda?
Te klimaty, kiedy się czeka na odpowiedzi, od których coś zależy.
Od których zależą dalsze poczynania.

Postanowiłam przestać czekać.
Od dziś.
Za całą świadomością, że mi się to nie uda.
Nadal będę się gapić w tę ikonę jak szpak w telewizor.
Czekać.
Udając przed sobą, że nie.
Czekam.
Na email.
Na telefon obiecany w poprzednim emailu – zadzwonimy w środę, proszę czekać.
I nic, cisza.
Bo jestem nikim.
Nikim, komu warto poświęcić chwilę uwagi.

Za wyjątkiem.
Chwil, w których czegoś się ode mnie chce.
Najlepiej na już i za free.

Bo przecież i tak się nudzę, prawda Pani Ewo?

Mój umysł i serce dążą do symetrii.
Symetrycznie będę trzniać emaile i chromolić telefony.
Kiedyś.
Jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie mogę sobie na to pozwolić.

To wszakże nie dotyczy moich przyjaciół.
Dla nich mam tu coś innego.
O, popatrzcie na to zdjęcie.

Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku.
Nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych i Internetu. Słowo honoru, no nie wiem…
Jak dało się żyć bez tego?
Listy wysyłaliśmy pocztą czy jakoś tak?
Nie pamiętam.
W moim kudłatym zakutym łbie błąkały się wtedy różne myśli i plany.
Nie miałam żadnych złych przeczuć. Ani mi nie przemknęło przez myśl, że pewnego dnia stanę się zero warta.
Anna Zerowarta Nowakowska.
Tego nie było w planach.

 

Trochę oddechu na święta, Ludzie

Kiedyś nienawidziłam pisarzy.

W księgarniach i bibliotekach wpadałam w czarną rozpacz.

Prezesie – myślałam – przecież już wszystko zostało napisane.
Zużyto już wszystkie słowa, frazy i metafory.
Nic dla mnie nie zostało.

A ja tak bardzo chciałabym pisać.

Na dodatek – kim ja jestem, żeby używać tych samych słów, którymi operują mistrzowie?
Kiedy przeczytałam Sto lat samotności obraziłam się śmiertelnie.
Jak on mógł!
Teraz już nie odważę się napisać ani słowa.
Bo – choćbym pisała tysiąc lat i jeszcze rok – nigdy nie uda mi się  pisać tak pięknie.

– Przestań czytać – poradził  mi ktoś.
Nie mogę przestać. Prędzej przestanę jeść i pić.

– Więc przestań się porównywać – poradził inny.
Ale jak? Całe życie uczono mnie sprawdzać moją wartość w oparciu o uznane wzorce.
Komparatystyka stosowana jest przecież moim bazowym oprogramowaniem:
Kto dalej pluje? Kto lepiej skacze? Kto ma rację a kto jest bez racji odkopnięty na bok? Kto ładniejszy? Kto lepszy? I gdzie ja się plasuję w tym rankingu?
No, gdzie?

– To usiądź i pisz – zniecierpliwił się kiedyś mój mąż. Nie pamiętam który.
– Ale ja nie wiem, czy umiem pisać dobrze.
– To nie pisz – odpowiedział.

Cóż, zawsze jest wybór, ludzie.
Ważne, żeby dokonać go świadomie.
Niech to przeklęte oprogramowanie, nakazujące porównywać się z innymi i popadać w depresję lub pychę, nie rządzi wyborami serca.

Porównując się z innymi stajesz się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od ciebie.
Desiderata

Staram się o tym pamiętać.
Cokolwiek robię, staram się o tym pamiętać.
Piszę te słowa do Andrzeja i do wszystkich, którzy pragną coś opowiedzieć, lecz wciąż zwlekają bojąc się, że nie potrafią tego zrobić wystarczająco dobrze.

***

A teraz o czymś jadalnym.
Gdyby nie przyjazd Agaty, to moje Święta Wielkanocne byłyby oparte o następującą kompozycję kulinarną:

Tą fotografią zadaję kłam pewnej wrednej plotce, którą niesłusznie rozpowszechniałam, a teraz pokornie odszczekuję. Otóż twierdziłam, że w Anglii nie ma koperku.

A co to jest wobec tego w tej doniczce – pytam?
To jest koperek, który właśnie wyrósł na żyznej ziemi w mojej kuchni.

Nie wyobrażam sobie życia bez książek i bez koperku.
Skoro na jedno mnie nie stać a drugiego nie ma w sklepach, to poradziłam sobie tak:
Książki zaczęłam pisać a koperek zasiałam.
I o!
Mam.

Docelową potrawą z tych dużych jarzyn są ziemniaki nadziewane kartoflami, czyli uczta beneficiarzy.
Sposób przyrządzenia:
Dwa ogromne ziemniaki ugotować i przekroić.
Ej, tylko nie obierać!
Łyżką wydłubać miąższ ze środka, rozgnieść i dodać koperek, sól, pieprz. (Jeśli akurat przyszły benefity, to dodać trochę tartego sera/pieczarek/chrupiącego smażonego bekonu/majeranku/inne pomysły.)
Zapakować ten farsz do dziury w kartoflu, uklepać i do pieca. Przydałby się do tego żurek, ale od czego wyobraźnia!

Życzę Wam Ludzie pogody w sercach i samych zielonych świateł na drodze życia.
Życzę Wam tego, co dla Was dobre, lecz – jak zawsze – nie tego, o co prosicie.
Bo to dwie różne sprawy, a ja Wam dobrze życzę.

Ja będę świętować zmartwychwstanie nadziei, która czasem cicho umiera, lecz nigdy na zawsze.
Bo wciąż żyjemy i nic nie jest na zawsze.
Ja też jestem tu tylko przelotnie i wciąż nie wiem, czy umiem to wykorzystać.

Będę się cieszyć tymi dniami i skrzętnie omijać myśli, które mnie bolą.
Nie będę myśleć o bliskich, których nie widziałam tak dawno. Nie pozwolę sobie na wspomnienia o moim domu, który gdzieś tam stoi wśród pól, taki pusty, zarośnięty bluszczem, stareńki.
Pomyślę o rzeczach, które są tu i teraz.
I spróbuję nie tęsknić tak boleśnie.
Przecież – cokolwiek się wydarza – moje życiowe motto brzmi niezmiennie:

Co mnie nie zabije, to mnie rozśmieszy

Wesołych Świąt, Ludzie Dobrzy.

Ania

Felieton

Zespół odstawienny, czyli kac

Właściwie mogłabym już dalej nie pisać. Wszystko jasne.
Kac to kac.
Pojawia się wtedy, kiedy brakuje niezbędnego czynnika (substancji, zachowania), dającego poczucie komfortu.

W tym przypadku rzecz dotyczy pisania powieści.
Uparłam się odpocząć w Dziunię i słowa dotrzymam.
Dyscyplina obejmuje także umiejętność zatrzymania się w umówionym miejscu, na umówioną przerwę technologiczną.
Czyszczenie dysku, czyli wietrzenie mózgu.

Ale – ludzie kochani ratunku – pisanie online u-za-leż-nia.
Kto jak kto, ale ja powinnam to przewidzieć.
A nie.
Teraz mam za swoje: łażę ponura, śni mi się, że piszę polemikę z portalem Fronda.pl – już gorszego koszmaru nie można wyśnić.
Fronda, też mi coś.
To są narodowcy, czyli ludzie osadzeni w głębokim umysłowym średniowieczu, albo i gorzej.
Po co miałabym z nimi polemizować? Nawet we śnie?
Ani chybi wali mi na dekiel, skoro mam takie sny.

A na jawie jeszcze gorzej: nie mogę skupić się na żadnej umysłowej aktywności. Wyjątkiem jest oglądanie serialu Terminator, który – jak wiadomo – jest niesłychanie pobudzający intelektualnie. Prawie jak 24 godziny z Jackiem Bauerem, tylko inaczej.
Zatem: jestem zajęta inaczej.
W ramach czyszczenia twardego dysku mózgowego obserwuję ptaki jedzące chlebek razowy z ziarnem słonecznika. Patrzę, jak fajnie kłapią dziobami: kłap, kłap.
Żółtymi dziobami.
I to już cała aktywność mojego płata czołowego.
Zastanawiam się, czy on mi jest w ogóle do czegoś potrzebny?
Może komuś go wydzierżawię, oddam w leasing.
Ten płat.

Za to w rejonie mojego hipokampa kłębią się emocje związane z Trybunałem Pracy.
Emocje przykre, żeby było jasne. Lęk, wstyd, upokorzenie – łatwo zgadnąć, jak one smakują.
Fuj.
Tak smakują.

I gniew, tak Dorota, masz rację.
Mój gniew – do pewnego czasu stłumiony przez obawy i oczywiste zagubienie – teraz liże moją wątrobę jak wściekły pies.

Ale mam coś, czego do wczoraj nie miałam: mam wsparcie.
Od Doroty właśnie.
Uważam to za jeden z tych cudów, które przytrafiają mi się, kiedy lecę w dół na zbity pysk.
Że ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto… wiecie pewnie jak to działa.
Dziś wiem więcej niż wczoraj, przybyło mi pewności, że dobrze robię walcząc.

Jutro sobota, nikt nie będzie mnie straszył stukaniem do drzwi i telefonami.
Jutro usiądę i napiszę o pracy w systemie: pracuj albo zdychaj.
Pracowałam w tym systemie od września 2007 aż do kwietnia 2008, kiedy wypadek przerwał tę ponurą groteskę.
Chciałam odejść i zapomnieć, ale nie wolno mi tego zrobić.
Tam wciąż pracują dziewczyny i kobiety, które same o siebie nie zadbają. Bo boją się stracić pracę, nie znają języka, nie znają swoich praw.
Ja już niczego się nie boję, chociaż nadal nie mogę przejść spokojnie obok mojego byłego miejsca pracy.
Robi mi się słabo i dostaję ataku paniki, więc omijam to zapowietrzone miejsce szerokim kołem.

Ale we mnie to nadal jest.
Nie mogę ominąć tego miejsca w sobie, które przypomina mi, jak łatwo jest się stać odczłowieczonym tanim mięsem roboczym.
Jak trudno przestać nim być.
Zawsze to wiedziałam, ale z jakiegoś powodu musiałam doświadczyć. Może należało mi się, może takie doświadczenie do czegoś jest mi potrzebne.
Próbuję przypomnieć sobie, jakim byłam kiedyś człowiekiem.
I nie mogę.
Sobie przypomnieć.
Jutro więc napiszę o tym, jak być niewolnikiem i dać się traktować jak szmatę.

Odwrotność poradników pod hasłem: jak się nie dać.

Ja się dałam.
Więc jestem specjalistką od dawania.

Dużo serdeczności dla tych którzy się dają i tych którzy się nie dają.

Ania na ciężkim kacu Dziuniopochodnym

Felieton

Dzień bez Dziuni i też dobrze

A zatem udało mi się zakończyć szczęśliwie, jeśli wolno mi użyć tego słowa. Zważywszy na okoliczności, w jakich zostawiam ją, jadącą do domu (tylko podnoś tyłek na wybojach).
Tak czy inaczej od trzech miesięcy siadałam każdego dnia potulnie, żeby napisać kolejny rozdział.
Jak widzieliście przestojów miałam niewiele i wyłącznie z ważnych powodów.

Dlaczego to podkreślam?
Dlaczego się tu puszę jak paw lub pawian?
Ponieważ tak się składa, że regularna i zdyscyplinowana praca była mi obca, w kontekście pisania.
Owszem, pisałam.
Kiedy mi się chciało.
Zazwyczaj mi się jednak nie chciało. Kiedy jeszcze miewałam terminy narzucone przez kogoś, jakoś dawałam radę. W ostatniej możliwej chwili rzucałam się do pracy i – ciach, trach – napisane. Ale zawsze musiałam mieć bat nad głową, takie mam wredne oprogramowanie, ludzie.

Ale w przypadku Curriculum Curiosum było zupełnie inaczej.
Kiedyś zdradzę Wam i to, skąd wziął się sam pomysł i czym była ta powieść na samym początku.
Samym początkiem nazywam ten dzień, w którym usiadłam i napisałam zdanie: Dziunia urodziła się trochę za wcześnie.
Powiem Wam tylko tyle, że nawet nie musnęłam myślą takiej idei, że to będzie powieść. Na dodatek pisana online.
Paradne.
Kiedyś, kiedy będę już mogła, opowiem Wam o tym.

Chcę powiedzieć, że przez te trzy miesiące poznałam sens i profity z dyscypliny pisarskiej.
To, że dostawałam informację zwrotną „czytamy, dawaj następny odcinek” było tak nieprawdopodobnie stymulujące, że nie pozwalałam sobie na żadne z ulubionych wykrętów. Żadne „dziś nie jestem w formie”, albo „a może by tak zamiast…”.
To mnie zmieniło.
Pisanie dla Was zmieniło moje nastawienie do pisania.
Zawdzięczam to wszystkim czytającym, ale szczególnie: Izie, Viktorii, Amabilis, Pikfe, Nun (dawaj ten odcinek, bo musze iść spać!), Dorocie, Renatce i Andrzejowi. Ama,  Pikfe i Andrzej prowadzą własne blogi, na których lubię bywać. Każdy jest inny, każdy ma własny klimat, bardzo osobisty.
Tu są linki: Ama , Pikfe Andrzej , Viktoria

Jeśli kogoś pominęłam, albo jeszcze ktoś prowadzi blog, to proszę mi powiedzieć.

Ostatnio zaciekawiło mnie zaglądanie w blogosferę i przyglądanie się różnym rodzajom pisania, różnym klimatom i bardzo złożonym (czasem przedziwnym) wymianom emocjonalnym.
Ludzie zawsze mnie ciekawili, przecież każdy nosi w sobie mały wszechświat. Czasem czytając czyjeś notki blogowe można zostać dopuszczonym do bardzo osobistego wymiaru, bardzo delikatnej ludzkiej materii, fascynująco różnej od własnej.
Chciałabym mieć tyle czasu i tyle emocjonalnych możliwości, żeby częściej towarzyszyć innym w ich wędrówkach pisarskich. I wspierać, podtrzymywać wątpiących, dodawać ducha popadającym w smutek.
Takie tam, normalne ludzkie odruchy.
Wciąż je mam, Prezesowi dzięki.

Teraz chcę podzielić się z Wami swoimi zamierzeniami.
Te dziewięćdziesiąt rozdziałów, które można tu przeczytać, to – używając mojej ulubionej metafory – dom w stanie surowym.
Ma fundamenty, ściany i dach. Ma podłogi i szyby w oknach. Gdzieniegdzie stoją nawet pojedyncze meble, żeby można było przysiąść. Ale do pełnego obrazu, do stanu „pod klucz”, mojemu domowi jeszcze trochę brakuje.
Już nie w trybie online, ale pracując z tekstem zebranym w jednym pliku, będę teraz wypełniać przestrzeń, żeby stworzyć formę książkową.
Niektóre postacie wymagają pogłębienia, niektóre wątki muszę trochę rozbudować i „spleść” w całość. Ale to już sama przyjemność, bo ogólnie jestem zadowolona tak z treści jak z formy.
W międzyczasie będę pisywać różne rzeczy, ale raczej felietonowo. Jak wspomniałam, mam na głowie (dobrowolnie) sprawę w Trybunale Pracy. Na dodatek w obcym języku.

O tym też napiszę, bo przy okazji rozwieję kilka mitów na temat równości i praw człowieka w tej części świata, gdzie utkwiłam.
A na dzisiaj tyle, bo wciąż napawam się jak paw, że pokonałam inercję i lenistwo. Że mimo bardzo niesprzyjających okoliczności skończyłam to, co zaczęłam i chce mi się dalej pracować.
Dla mnie to dar z niebios, gdziekolwiek one są.

Do miłego, ludzie
Uśmiech i ukłon

Ania

Felieton

Przerwa na użalanie się na sobą

Wiem, wiem.
Powinnam dać pierwszeństwo Dziuni i napisać o tym, co wydarzyło się w domu Dochtorostwa. Zwłaszcza, że z wizytą wpadli też Dziadostwo.

Wybaczcie mi proszę.
Wierzę, że znajdę zrozumienie dla mojego egoizmu, który podpowiada mi: odpocznij.

Moja sąsiadka z Kurpiów, Maryśka tak wołała do świętej pamięci Heniutka orzącego pole:
– Odpocznij w nią!!!
Co oznaczało, że ma dać odpocząć kobyle.

I Heniutek posłusznie przerywał robotę, bo koń (nawet jeśli jest kobyłą) ma swoje prawa.
Kiedy tak odpoczywał w tę kobyłę (i w siebie, korzystając z okazji), przysiadał na ławce pod moją chałupą. Paliliśmy papierosy gwarząc o tym, że trzeba rzucić palenie.
Dzisiaj ja odpoczywam w Dziunię, a przy okazji pozwolę sobie trochę potęsknić za Polską.

Wydaje mi się, że to było w innym życiu, ludzie.
A to raptem pięć lat.
Heniutka już nie ma, już nie pogwarzymy, nawet jeśli w końcu uda mi się pojechać do kraju.
Uda mi się?

O tym będzie druga część Anglii dla Angoli, którą planuję zacząć pisać za jakiś czas.
Jeszcze nie teraz.

Utknęłam tu na skutek zbiegu okoliczności.
Okoliczności lubią zbiegać się w chwilach, kiedy tracimy czujność i osiadamy na laurach. Kiedy już się zbiegną, kamień na kamieniu nie zostaje, ludzie.

Najzabawniejsze rzeczy są jeszcze przede mną.
Niedługo stanę przed angielskim Employment Tribunal, żeby podjąć walkę z gigantem.
Sama, bo związek zawodowy na wszelki wypadek usunął mnie ze swoich szeregów.
Śmiech na sali, ludzie.

Dziś miałam moment zwątpienia, dlatego postanowiłam dać sobie chwilkę wytchnienia i – korzystając z okazji – poużalać się nad sobą.

Kiedy normalnemu człowiekowi przytrafiają się takie rzeczy, jak mnie przytrafiły się w ciągu ostatnich 2 lat, to zabiera swoje zabawki i idzie się kolegować z kim innym.
Natomiast ja należę do tej nie lubianej kategorii, która żąda … uwaga: sprawiedliwości.
Rozumiem sprawiedliwość w bardzo prosty sposób: jeśli uczyniłeś coś niezgodnego z prawem to przeproś i napraw szkodę.
Nie chcesz?
Wobec tego ja skorzystam z możliwości, jakie daje prawo takim jak ja.
Mając poczucie, że robię absolutnie słuszną i zgodną z logiką rzecz, ciągle czuję się z tym źle.
Nie chodzi o to, że stanę przeciwko silniejszemu, mającemu sztab prawników przeciwnikowi.
Źle mi z tym, co będę zmuszona opowiedzieć i udokumentować przed tym nieszczęsnym Trybunałem. Wstyd mi, że pozwoliłam na rzeczy, które w dwudziestym pierwszym wieku, w Europie, wśród cywilizowanych ludzi nie powinny się zdarzać.

Ale jeśli ja tego nie zrobię, to dziesiątki kobiet będą przechodzić przez to każdego dnia. Więc czemu nie spróbować stworzyć precedensu, który to uniemożliwi?

Mam poczucie, zupełnie uzasadnione, że zawsze miałam wybór.
Wybrałam walkę, więc walczę.
W dalszym ciągu nie mam wewnętrznego przyzwolenia na łamanie praw człowieka i naruszanie godności.
Mówię: w dalszym ciągu, ponieważ wiele razy miałam ochotę odciąć się emocjonalnie od spraw tego świata.
Wyemigrować wewnętrznie tak głęboko, żeby mnie nie dosięgły żadne ziemskie awantury.
To ze zmęczenia, ludzie.
Przecież tego się nie da zrobić, a jeśli nawet, to na krótko.

Kiedy przestałam zajmować się problemami przemocy domowej i mobbingu w pracy, przyrzekałam sobie, że nigdy więcej.
Prezes musiał chichotać w kułak, słuchając tych moich zapewnień. Po czym celnym kopem sprowadził mnie znowu do stanu, w którym o coś i przeciwko czemuś walczę.
Jak nie stanę, dupa z tyłu, ludzie. Kocham to powiedzonko.

Bywam tak bardzo zmęczona, że płakać się chce.
Ale jednocześnie czuję ogromną ciekawość, co się wydarzy?
Jak będzie?
I – przede wszystkim – kiedy wreszcie uda mi stąd wydostać?

Tu jęczała do Was Ania, która odpoczywa w Dziunię.

PS. Do Wiktorii: zauważyłam podobne zjawisko. Ludzie o niskim poziomie świadomości lubią nadawać kategorie bliźnim, sortować ich jak kartofle, etykietować z zapałem. Na ogół bardzo się mylą w swoich ocenach, ale są do nich serdecznie przywiązani. Z takiej pozycji (osądzającej) bardzo trudno zbliżyć się do kogokolwiek na tyle, żeby go poznać. Przy założeniu, że w ogóle można kogoś poznać:))))

Curriculum curiosum

Przerwa na ciężką migrenę

Następny odcinek CC pojawi się w poniedziałek wieczorem, o czym lojalnie uprzedzam.
Próbuję wprawdzie pozbierać myśli, ale to boli.
Nawet chłodzący plaster na czole nie pomaga.
Teraz zamknę się w zaciemnionym i wyciszonym miejscu.
Pozdrawiam Was, dziękuję za uwagę i idę się pozbierać.
Cierpiąca lecz wciąż żywa

Ania

Przerwa na zwiedzanie – cukierki

Dzisiaj dostajecie słoneczko. Słoneczko wschodzące, słoneczko zachodzące.Słoneczko, które rozjaśni mroczne zakamary, w których Dziunia bywa, bo musi. To jak torebka cukierków, które – mam nadzieję – lubicie. Dziunia lubi galaretki w kształcie rybek, posypane cukrem. Torebka tych galaretkowych rybek nazywa się „szczęśliwy ocean”. Czy nie pięknie? Miłego oglądania, dziś zaprasza Was Krzysztof. Ania odpoczywa i zbiera siły. Bo musi.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felietony

Przerwa na spadanie

Opowieść Stanisławy Frankensztajnowiczowej Nibygemby spisana w locie na kolanie

Wisiałam nad przepaścią, patrząc na kamieniste dno tam, w dole.
Brr.
Zatem tak to smakuje?
Tak to się kończy?
Starałam się zbyt głęboko nie oddychać, żeby nie spaść jeszcze przez kilka chwil.
Jeszcze nie byłam gotowa, coś jeszcze chciałam dokończyć. Domyślić jakąś myśl, która snuła mi się po głowie.

Pode mną leżało już trochę rzeczy, które spadły pierwsze. Leżało moje dawne życie, rozbite na kawałki, nic nie warte.
Ja jeszcze trzymałam się takiej wątłej – pożal się Boże – liny.
To nawet nie była prawdziwa lina, tylko jakaś zdychająca trawka, sama się ledwo trzymała, biedula.

Trzymałam się jedną ręką, bo w drugiej ściskałam to, co mi jeszcze zostało: resztkę godności, kilka ludzkich odruchów, pęczek zeschniętej nadziei.
Takie tam. Skarby biedaków.
Trzymałam je, bo tak się złożyło, że były wszystkim, co mi z dawnego życia zostało.

Ja zawsze byłam taka sentymentalna i głupia.
Prędzej czy później zawsze musiałam się za siebie wstydzić. Taka, psia jej mać, inteligentna niby.
A głupia jak sto tysięcy.
Wisząc nad przepaścią i dzieląc resztę czasu, jaki mi pozostał na sekundowe odcinki (no jak to po co? żeby dłużej pożyć, nie słyszeliście o względności czasu, czy jakoś tak?) snułam sobie takie oto wspomnienia rozmów z mądrymi ludźmi:

Dlaczego ty, Stanisławo jesteś ciągle biedna? Przecież inni robią majątki na tym, co ty rozdajesz za darmo. Powinnaś bardziej się cenić, droga Stanisławo.

Masz rację, drogi doradco, dziękuję ci. Masz rację twierdząc, że daję na prawo i lewo i daję za darmo. Więc od dziś tak nie będzie. Obiecuję, jakem Stanisława.

A przy okazji, kochana Stanisławo, słyszałem, że twój mąż robi strony internetowe. A nie zrobił by dla mnie przy okazji? Bo wiesz, to na rynku tak drogo kosztuje. A skoro on i tak robi…
I jeszcze jedno, najdroższa Stanisławo. Ty zawsze znajdujesz jakąś mądrą odpowiedź w trudnych sytuacjach. Widzisz, ja mam taki problem…

Wisiałam więc i wspominałam moich życzliwych doradców. Zresztą kilku z nich wciąż do mnie wołało zza krzaków:
– A zrobiłaś to?
– A rozmawiałaś z tym?
– A trzymaj się, jesteśmy myślami z tobą i bardzo cię kochamy.
– Ogólnie rozumiemy, jak ciężko jest tak wisieć, ale my nic nie możemy, bo akurat jedziemy na wakacje na Karaiby.
– Szkoda, że tak tam wisisz, ktoś powinien ci pomóc, ale ja nie mogę, moje pryncypia nie pozwalają podawać wiszącym pomocnej dłoni.

Niektórzy starali się być dowcipni:

– Hej, jak już spadniesz, to napisz maila jak tam jest.
– Nie ma tego złego, staruszko. Będziesz miała czas na pisanie, całą wieczność.

Chciałam, żeby się łaskawie przymknęli i poszli sobie. Takich rad to ja sama sobie potrafię udzielić. I – owszem – zrobiłam wszystko co mogłam a nawet więcej. Więcej niż człowiek wiszący na przepaścią jest w stanie uczynić. Jeden po drugim moje pomysły okazywały się chybione. Nie dlatego, że były głupie. Dlatego, że moje życie okazało się nic nie warte.
I dobrze.
Miałam tylko tę swoją zasmarkaną trawkę, na której wisiałam, bo musiałam.

I nagle.
Zdarzył się cud.
Ja:
Stanisława Frankensztajnowiczowa Nibygemba.
Zaświadczam i na swoją cześć przysięgam.
Że zdarzył się cud.

Było tak:

Pojawiła się znikąd. Jak jakiś Anioł albo inna Dobra Pani.
Miała w dłoniach solidną linę.
Prawdziwy ratunek, nie jakieś głodne kawałki i dobre rady.
Powiedziała: Stanisławo, ja ciebie przyszłam uratować, ty nie spadniesz. Oto lina, po której wejdziesz tu i staniesz na pewnym gruncie. A kiedy już na nim staniesz, poradzisz sobie sama, prawda?
Prawda.
Czysta prawda.
Przecież ja właśnie dlatego tam wisiałam, że nie miałam się czego złapać, tylko ta cieniutka trawka. Za wątła, żeby utrzymała mój ciężar.

Ja Stanisława nie spodziewałam się żadnego ratunku. Za dobrze znam ludzi i za długo żyję. Jestem głupia i tania, ale nie naiwna.

Dlatego powiedziałam w pierwszej chwili, że nie chcę żadnej liny. Że nie wierzę w żadne liny i żadne Dobre Panie. Niech mnie nie mami, niech mnie nie karmi nadzieją, bo ja już nie mam siły i chcę tylko dowisieć spokojnie do końca.

A ona na to: nie odrzucaj tej liny. Pozwól mi sobie pomóc. Zasługujesz na dużo więcej, Stanisławo. Na samo dobro zasługujesz, na miłość. Tyle dałaś z siebie innym. Pozwól mi pomóc sobie w ich imieniu.
I tak aż do znudzenia.
Żeby wyglądało, że ja – odrzucając te pomocną linę – wyrządzę jej osobistą przykrość.

I zgadnijcie co ja zrobiłam, głupia?
Domyślacie się?
Żeby chwycić tę jej linę, musiałam najpierw puścić moją trawkę.

Sami wiecie, że aby coś uchwycić, trzeba mieć pustą dłoń.
I czułam się tak wspaniale, jak nigdy dotąd.
Czułam radość a po twarzy ciekły mi łzy wzruszenia.
Z sercem przepełnionym wdzięcznością wyciągnęłam dłoń, jak dziecko uratowane z otchłani.

Tyle, że sekundę wcześniej moja Dobra Pani… zmieniła zdanie.
No, zdarza się.
 Widać rozpędziła się z tą pomocą, biedna.
Zamiast najpierw pomyśleć.
Zaczęła myśleć wtedy, kiedy ja, Stanisława Nibygemba już nie miałam nic w dłoni.

Pomyślała: a może ja sprzedam komuś te linę? Czemu miałabym tej Nibygembie coś dawać za darmo?
Pomyślała: a co ja głupia jestem?
I zabrała swoją linię.
I poszła.
A ja.
Stanisława Frankensztajnowiczowa Nibygemba
Spadam, bo tak to działa na tym świecie.
Czasem ciąg dalszy nie następuje.
Bo nie może.
Uszanowanie.