Felieton

Nieustająca żałoba po glanach w kwiatki

W głębinie nocy, pośród wycia wichru, kiedy wszyscy pogrążyli się już w swoich snach, pełnych nocnych zjaw i proroczych wizji i tylko bliski pełni księżyc złowieszczo łypał w dół zza kłębów pędzących po niebie chmur, przeczucie czegoś strasznego i groźnego wyrwało mnie ze snu na sekundę przed tym, jak lodowato zimny strumień chlusnął mi w twarz zalewając zaspane oczy i usta otwarte do krzyku.

Analiza wyżej popełnionego zdania podpowie Wam, Ludziska, czym się ostatnio zajmowałam.
A…. redakcją literacką.
Właśnie.
Ja tak nie piszę, przestałam układać długie ozdobne zdania, kiedy skończyłam liceum. Wolę pisać tak, jak kiedyś śpiewałam, w rytmie bluesa.
Swobodnie.
Gawędząc.
Improwizując.
Szukając melodii w słowach.

Dlatego muszę się dyscyplinować, żeby nie zmieniać cudzych długich zdań w moje krótkie.
Kiedy kończę pracę i zaczynam czytać dla przyjemności, łapię się na poprawianiu w myślach wszelkich niedoróbek. Wywalam podświadomie wszystkie: jednak, owe, oświadczyła i takie różne stworki. Mam szóstą klepkę, która wyłapuje każdy zgrzyt, jak sitko. Na tym sitku zostają językowe kiksy. Pozostaje czysty, gładki tekst. O czymś.
Albo o niczym.

Lubię pracować ze słowami.
Żałuję, że nie mam zdolności plastycznych, zawsze żałowałam.
Próbowałam nawet udawać, że je mam. Pomalowałam wszystkie słoiki, szklanki i butelki, jakie udało mi się zdobyć. Miałam półroczny napad malowania na szkle. Z rozpędu pomalowałam nawet fragment szyby w oknie.
I przeszło.
Na szczęście.
Gdzie są moje arcymalowanki?
Gdzie walają się moje ozdobione kwiatuszkami słoiki po majonezie?
Obawiam się, że jeden z moich byłych mężów (ten, który mieszka w moim mieszkaniu) zrobił z nimi to samo, co z moimi glanami.

To były glany w kwiatki, śliczne jak sen hipisa.
Kupiłam je w jakiejś dziurze (przepraszam mieszkańców Sieradza) w czasach, kiedy uczyłam policjantów rozmawiać z ofiarami przemocy. Wyskoczyłam na miasto po papierosy i ujrzałam je: martensy malowane w drobną łączkę, istne cudo.
Cena – niebotyczna i absurdalna – była przekreślona. Obok napisano wyprzedaż.
Wyprzedaż okazała się zaproszeniem do negocjacji.
– A kto to u nas kupi? – rzuciła sprzedawczyni.
– Fakt, obrzydliwość – zgodziłam się z nią.
– Mierzy pani – zachęciła mnie bez zapału – może akurat.

Przymierzyłam glany udając, że robię to ze wstrętem.
– No? – jasny gwint, pasowały jak ulał, ale starałam się nie okazać ani odrobiny entuzjazmu.
– A do pani to nawet tak jakby pasują – zdziwiła się ekspedientka. – Pani se kupi, opłaci się.
– Jak się opłaci? – zapytałam ostrożnie – chyba darmo musiałyby być, żeby się opłaciło.
– A za dwadzieścia dwa?
Dwadzieścia dwa to była jedna dziesiąta ceny. Starałam się nie podskakiwać z radości. Zamiast tego przybrałam cierpiący wyraz pyska i stęknęłam:
– No dobrze. Może mojej córce się spodobają.
– Właśnie – ucieszyła się sprzedawczyni. – Młodzież czasem lubi takie… takie…
Moja córka chadzała już wtedy na obcasach i patrzyła z politowaniem na moją kolekcję pepegów. One też były w kwiatki. Z trudem zdobyte.
Ale daleko im było do moich nowych martensów, Ludzie.

Lubiłam nosić moje glany w kwiatki do krótkiej rudej spódnicy i zielonych barchanowych rajstop.

Kiedy trzy lata temu moja córka wybierała się do mnie z wizytą, poprosiłam:
– Przywieź mi moje glany, córcia. Tęsknię za nimi.
W słuchawce zapadła cisza.
– No co? Przecież nie są takie ciężkie – naciskałam. – Zapłacę za nadbagaż, jakby co.
– E. Hm. Nie o to chodzi.
– Nie mów mi, że…
– Tak. Powiedział, że przecież w twoim wieku nie będziesz nosić takich butów.

Mylił się.
Jak zawsze, mylił się co do mnie.
Od trzech lat duszę w sobie żal do jednego z tych kochanych byłych mężów, z którymi nie umiałam żyć, ale umiałam się kulturalnie rozstać.
Żegnajcie, glany w kwiatki. Zostało mi po was jedno z lepszych wspomnień.
Lubiłam te szkolenia dla policjantów.
Jeździłyśmy z Agnieszką R. jak cyrk objazdowy moim nowiutkim Tico i miałyśmy tylko jeden cel: przekonać tych dobrych ludzi, że ofiara przemocy nie jest sama sobie winna.

Tak mi się dziś zebrało na wspominki, bo zadzwoniła do mnie sąsiadka z Kurpiów. Dawno nie słyszany głos obudził we mnie taka falę tęsknoty, że …
Oj, Ludzie, mówię Wam.
Sam głos niczego miłego nie powiedział, tylko to, że wichura zerwała papę na mojej stodole.
Nawet nie całą, kawałek.
I że reszta we względnym porządku, mam się nie martwić.
Więc zaczęłam się martwić. Kiedy ktoś mówi mi, że mam się nie martwić, to zaczynam się martwić.
Nauczyłam się tego w Anglii. Zawsze, kiedy słyszałam don’t worry, zwalały się na mnie kłopoty.
Dlatego staram się kierować swoje myśli całkiem gdzie indziej.
Jak najdalej od mojej stodoły.

Wracając do pierwszego zdania, rzeczywiście dziś w środku nocy przeżyłam lekki horror.
Rano ryczałam ze śmiechu, ale sama chwila wcale nie była zabawna.
Wyobraźcie sobie, że wyrywa Was ze snu lodowata woda z plasterkami cytryny lądującymi na twarzy.
– To znak – orzekł mój mąż, który wszędzie węszy palec Prezesa.
Zaiste, to znak.

A raczej przesłanie: nie stawiaj nad głową dzbanka z wodą. Zwłaszcza, jeśli śnią ci się koszmary i machasz łapami we śnie.
Ale…
Moja babunia mawiała: gdzie się leje, tam się dobrze dzieje.
Czekam więc.
Niech się spełni.

Pozdrawiam Was, Ludzie.
Niech Wam się leje i dobrze dzieje.

Ania Mokra – Przeschnięta

Oczy Zombie

Powiedzenie zabite dechami nabierze dla Was nowego znaczenia, kiedy przejdziecie się po tej części Liverpoolu.

Stara Baba Kensington dostała barwne szkła kontaktowe, wstawione w puste oczodoły.
Żeby jej  nie było smutno, że kilka kilometrów dalej tętni życie i rosną apartamentowce za szkła i stali.
Żeby nie padła z rozpaczy na swoją murszejącą twarz, bo miasto ma wobec Starej Baby Kensington prawdziwie ambitny plan.

Kiedyś – w dającej się przewidzieć przyszłości – będzie tu ekskluzywna, pełna zieleni dzielnica.
Kiedyś.
Teraz musi wystarczyć obietnica i te kolorowe niby – to – oczy, za którymi uwijają się duchy, zbyt zajęte, żeby straszyć bez potrzeby.
Nie mogę napisać, czym one są tak zajęte.
Prosiły mnie o dyskrecję.

Czuję dziwną więź z tą dzielnicą. Ze Starą Babą Kensington, z której chwilowo wyprowadziło się doczesne życie, ale została nadzieja. Wygląda na to, że obie czekamy na lepsze czasy, znosząc smutek  niebycia z taką godnością, na jaką nas stać.
Byle nie paść na pysk, Ludzie.
W taki deszczowy dzień pewnie czujemy się podobnie zmęczone czekaniem.
Czekaniem i trwaniem.

Kiedy wychodziłam z Merseyside Employment Law – po kolejnych siedmiu godzinach pracy z Elaine – mój paparazzi czyhał na mnie ze swoim aparatem, chroniąc go przed deszczem torbą z Tesco. Siebie nie chronił, więc nie wyglądał dobrze.
Na zdjęciu obok widzicie zatem Annę Małpę Nowakowską wyczerpaną gadaniem aż do ochrypnięcia. Podobną do Starej Baby Kensington, która ma ochotę upaść z wyczerpania, ale plany na przyszłość trzymają ją w pionie.
Moja córka nazywa mój ulubiony styl ubierania: hipiska z wysypiska. Ale gdyby kiedyś zobaczyła mnie w garsonce i na obcasach, pewnie minęłaby mnie obojętnie.
A właśnie, jeśli chodzi o ciuchy! Kiedy Elaine poszła na lunch, ja zrobiłam rundkę po eleganckich sklepach, żeby zobaczyć, na co mnie nie stać. I miałam taką radochę, że aż muszę Wam opowiedzieć.
W sklepie John Lewis oglądałam damskie łaszki i fatałaszki, a na koniec wycieczki uznałam, że to bardzo dziwne miejsce. Bo pomyślcie – takie portki, jakich ja nie chciałam nosić w 1977 roku – one tu kosztują 69 funtów! Dla porównania: dżinsy w Tesco można kupić za 5. I nosić trzy lata, dzień po dniu, o czym uroczyście zaświadczam własnym tyłkiem.
Inkryminowane portki nazywały się w latach siedemdziesiątych odry albo teksasy.
Prawdziwe
dżinsy można było kupić w Pekao (późniejszy Pewex) za bony albo dolary z potwierdzonego źródła. Albo na ciuchach, za miesięczną emeryturę mojego dziadka. Noszenie tandetnych teksasów z firmy Odra było ciężkim obciachem. Na szczęście tylko w mieście, a nie u nas w Szczezłem. Ale i tak wiedziałam, że jestem obciachówą. Nawet w Gie, gdzie chodziłam do ogólniaka, niektóre dziewczyny miały wranglery i lewisy. Przywoził je ojciec jednej z nich, jeżdżący na zachód jako kierowca. Aż mnie skręcało, żeby odziać swój tyłek w takie cudo. A kiedy wreszcie je dostałam… to już opiszę gdzie indziej.

O, zebrało mi się na wspominki, Ludzie.
Typowa przypadłość po wejściu w pięćdziesiąty rok życia.
Wybaczalne.
Rozumialne.
Tak?

Teraz popatrzcie na Starą Babę Kensington – Kenny, jak próbuje wdzięczyć się podmalowanym okiem zombie. Czy ktoś dostrzeże jej urok i ukryty potencjał, czy ktoś polubi tę leciwą i zmęczoną laskę z charakterem, tak ja ją lubię?

Ostatnia fotka to taki pstryk mojego paparazzi, który lubi wyławiać z tłumu bratnie dusze. Czekając na mnie na deszczu wyłowił gitarzystę, jak widać.
Miłego dnia, Ludziska
Dziękuję Wam za życzenia, ponieważ wiem, że się spełnią.
A dla Was dwa razy tyle tego, czego mnie życzycie.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

Dzisiaj jest dzień…

Zanim nadeszło dzisiaj, było wczoraj.
I powiem Wam, Ludzie, że ono było dobre, lepsze niż dzisiaj. Czemu nie mogłam tam zostać i napawać się jak paw dobrymi wiadomościami?
Zamiast spotykać się o poranku z przykrościami, jakie zafundował mi dziś w prezencie brytyjski system socjalny.

Wczoraj spotkałam się z Elaine Donnelly, która jest moją prawniczką. Nadałyśmy moim zeznaniom kształt ludzkiej mowy. Jesteśmy przygotowane merytorycznie do aktu pierwszego, czyli do Case Management Discussion.
Akt pierwszy ma już wyznaczone miejsce i czas we wszechświecie: Liverpool, 26 maja 2009.

W Dzień Matki, polskiej matki, bo angielskie obchodzą go w marcu. Jako, że wierzę w znaki, wiem, że to znak.
Ponieważ nie umiem odczytywać znaków, nie mam pojęcia, co ten znak oznacza.
Moja prababcia po kądzieli była szeptuchą. Ona wiedziałby, co się święci.
Ja  – choć mam w sobie sporo z wiedźmy – nie umiem czytać znaków.
Dopiero po fakcie umiem powiedzieć: a… już kumam, to o to chodziło.

Elaine Donnelly jest ze mnie zadowolona. Z tego, że nie jęczę, nie narzekam i nie serwuję jej trudnych do strawienia emocjonalnych wybuchów. Ani żenujących napadów użalania się nad swoim losem. To zostawiam sobie na deser, kiedy już będzie po.
Wszystkim.
Cokolwiek to oznacza.
Jestem klientką idealną. Mówię o faktach, pomijając swoje uczucia. Umiem to zrobić niewielkim kosztem: mam wprawdzie dziurę w żołądku i koszmary, po których boję się zasnąć, ale wciąż jestem opanowana.

W drugą stronę:
Jestem zadowolona z Elaine. Jest prawniczką idealną. Prowadzi mnie przez meandry mętnych wspomnień, nadaje moim przeżyciom kategorie prawne. A kiedy słyszy, że – przy jakimś szczególnie dla mnie trudnym fragmencie – brzmię jak brzuchowmówca, dotyka leciutko mojej ręki, dla przypomnienia, że wprawdzie jest inny czas, inne miejsce ale ona rozumie, że wciąż jest mi trudno o tym  mówić. Empatyczna prawniczka.
Tak.
Słowem: Elaine została mi dana przez Prezesa w ramach rekompensaty za przejście ścieżki zdrowia. Nie wymyśliłabym lepszego scenariusza, Prezesie.

Chociaż kategoria Nowakowska versus W. jest wciąż zawieszona, krążą mi po głowie fragmenty godnych opisania zdarzeń. Jak kadry z filmu Daleka Północ.
Mam nadzieję, że nie będę musiała tego robić, jest tyle piękniejszych rzeczy do opisania.
Na przykład Liverpool w deszczowy dzień. Krzysiek już szykuje dla Was kolejną porcję zdjęć. Zgodnie z obietnicą, będzie to Liverpool o oczach pustych jak sama śmierć, ale kolorowych. Dziwaczny i niepokojący fragment miasta. Liverpool – zombie.
Może jutro będziemy mogli to wstawić.

A dzisiaj…
Urodziłam się dokładnie czterdzieści dziewięć lat temu.
Bunia twierdzi, że to dobrze.
Bunia uważa, że urodziłam się po to, żeby ona miała przyjaciółkę.
Ja myślę o niej to samo. Urodziny Buni będą czwartego maja. Wtedy napiszę jej w mailu, jak bardzo cieszę się, że ona się urodziła. Tak jak ona napisała do mnie dziś rano.

Czterdzieści dziewięć lat temu urodziłam się trochę za wcześnie i w dość ambarasujących okolicznościach…
Wtedy wszystko się zaczęło, ale przecież już to wiecie.
Choć nadal upieram się, że nie jestem Dziunią a Dziunia nie jest mną.
Ale.
Może jest między nami pokrewieństwo większe, niż mogłabym sobie życzyć.
Niestety.
Stety.
Cokolwiek.

Dziękuję Wam Ludziska za wszystkie komentarze.
Miłego dnia, Ludzie Dobrzy.

Ania

Felieton

No i czego, ja się pytam z poziomu zen?

Dochodzą mnie jakieś subtelne pretensje i zgryźliwe żarty.
Wieść niesie, jakobym ocipiała, w związku z czym nie potrafię już  wysłowić się na własnym blogu.
A dowodem tego jest moje uporczywe, trzydniowe milczenie.
Inni twierdzą, że porwano mnie dla okupu.

Prawda leży po środku, bo gdzie ma leżeć?
No, gdzie?

Owszem, ocipiałam wiosennie i oddaję się obserwacji ptaszków, kiedy mi się sprzykrzy obserwacja mrówek kuchennych.
Ale także pracuję ciężko nad przetłumaczeniem tekstu, który już raz został przetłumaczony, czyli – po prostu – redaguję.
Redagowanie cudzego tekstu przypomina picie wody, która już raz została wypita. Jako takie, wymaga ode mnie w trakcie pracy praktykowania filozofii zen.
Kroki zen, jak wiadomo, służą wyłącznie rozwinięciu świadomości tu i teraz.  Na dodatek w taki sposób, żeby to, co jest tu i teraz było dokładnie  tym, czego pragnę.
Nawet jeśli tego nie pragnę.
Nie pragnęłam.
Nie będę pragnęła.
Ani pragła.

Ma być tak, jak jest.
I już.

A tu i teraz jest tak:
Nie twierdzę, że mierzi mnie poprawianie cudzego tekstu i nadawanie mu formy czytalnej. Wręcz przeciwnie, zdecydowanie to lubię.
Problem z tu i teraz jest całkiem innej natury:
Otóż wolałabym, żeby mi płacono za to co sama napiszę.
A nie.
Za to.
Że uczynię czyjś tekst zdatnym do użytku.

Rzecz nie polega na tym, że nie mam nic do zaoferowania.
Ależ mam.
Kłopot w tym, że brak mi umiejętności wślizgiwania się w objęcia wydawnicze i pozostawania w nich dostatecznie długo, żeby mnie zauważono.

Kiedy wydawałam swoją pierwszą książkę w wydawnictwie Zwierciadło, kosztowało mnie to masę energii wyrzuconej w błoto. Książka sprzedała się natychmiast – jak się okazało – ale zanim została wydana musiałam wysłuchać całej litanii o tym, kim nie jestem.
Dowiedziałam się, że nie jestem Eichelbergerem.
Nie jestem Cohello.
Nie jestem Jandą.
Nie jestem Kopernikiem.

W ogóle nikim nie jestem i powinnam być wdzięczna, jeśli ktokolwiek raczy spojrzeć na moją książkę.
A nie.
Poganiać.
Marudzić.
I żądać zapłaty.
Którą zresztą po latach czterech otrzymałam.

Tu i teraz nadal nie jestem nikim z wyżej wymienionych, więc moja książka zalega w śmietniku zaprzyjaźnionego (ale nie ze mną) wydawnictwa. Ponieważ jest świetnie i dynamicznie napisana (opinia nadesłana z innego wydawnictwa) więc nie zostanie wydana, bo po co. Jest tyle gorzej napisanych książek, które ja mogę zredagować.

Alleluja, Ludzie.
Ja muszę z czegoś żyć ewentualnie.
Jeśli zdecyduję się żyć.
Z tego powodu nie mogę pisać tak często, jakbym chciała. A chciałabym cały czas, bo nic innego nie potrafię robić. Nawet jajek ugotować na miękko.
Fizycznie też nie będę już pracować, choć prostota zamiatania zawsze mnie pociągała. No ale ten słup z tymi…kręgami.
Nie teges.

Jak wiecie chwilowo mam zatkany pysk, jeśli chodzi o sprawę Nowakowska versus W. Ale jeśli znowu doznam bolesnego zawodu, to…
Nigdy więcej nie chcę o sobie myśleć w kategoriach naiwnej cipy, którą każdy może przelecieć i podać dalej. Moralnie. Intelektualnie. I na inne – ogólnie przyjęte – sposoby dymania naiwnych cip.
Dlatego moją umowę z Dyrektorem J.S. traktuję owszem, poważnie, ale się do niej nie przywiązuję emocjonalnie.
Bo może okazać się, że znowu pozwoliłam wmanipulować  się w opowieść o sierotce Marysi, której krzywdę robi zła czarownica Nowakowska. A tą Marysią jest firma W. opisywana w kategoriach obozu pracy.
A ja pytam grzecznie, czy ja to wymyśliłam?
No, no, niechże mnie nie ponosi.
Spokój!
Peace.

Reasumując, ja piszę cały czas, choć nie zawsze to, co chciałbym pisać.
I z punktu widzenia filozofii zen, nie ma to żadnego znaczenia.
Ani dla mnie, ani dla moich hodowlanych mrówek.
No, chyba że nadam temu jakieś znaczenie, wtedy natychmiast poczuję się źle.

Post scriptum: Osobie, która nadesłała mi przepis na pozbycie się mrówek z kuchni odpowiadam, że nie mam takiego zamiaru. One mi tu w niczym nie przeszkadzają, są czyste a przede wszystkim ciche. Czego nie można powiedzieć o dzieciach sąsiadów.
Macie jakiś przepis?

Pozdrawiam Was Ludzie najserdeczniej, jak potrafię.

Ania

Emigracja – Księga Przyjścia


Ilustracja: Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

Przeszłam bardzo długą drogę.

Na początku szło nas więcej, ale droga była trudna. Wyczerpujące szlaki i nieprzyjazne krajobrazy, susza, a gdzie indziej powodzie, drapieżniki – głodne i niecierpliwe.

Raz po raz ogarniało mnie zwątpienie.
Po tysiąckroć przeklinałam los, który każe nam wędrować tak daleko, nie dając w zamian żadnej pewności jutra.
Tylko nadzieję.
Nadzieja musi wystarczyć.

Wiele razy myślałam, że nie podołam. Kiedy jedna z moich sióstr zwolniła swój marsz, zatrzymałam się, żeby dodać jej otuchy. Ale było już za późno na taką pomoc. A nieść jej nie miałam siły. Ledwie wlokłam za sobą nogi. Musiałam ją tam zostawić, w tym obcym świecie.
Po tej pierwszej siostrze inne też zaczęły zostawać.
Na zawsze.

Powoli docierało do mnie, że to może być daremny wysiłek. Daremna droga donikąd.
Upadałam na duchu, lecz uparcie szłam.
Noga za nogą, do przodu.

Tak, przeszłam długą drogę.
I jeszcze kilka z nas, zbyt mało, żeby nazwać nas grupą.
 
Wyszłam na światło z ciemności.
Wyszłam na otwartą przestrzeń z ciasnoty dusznych korytarzy.
Stanęłam w zachwycie, jeszcze nie wierząc szczęściu.

Choć moje nogi nie chciały nieść mnie dalej, zawróciłam jeszcze, żeby dać nadzieję tym, co wlokąc się z tyłu nie dostrzegają, że już są u celu. Poniosłam radosną wieść i na własne oczy widziałam, jak siły wstępują w ledwie żywe ciała.
– Jesteśmy – zawołałam najgłośniej jak potrafię. – Jesteśmy u kresu drogi, w domu!

Nie pamiętałam skąd wyszłam i skąd wiedziałam dokąd iść, ale miałam pewność, że do tego właśnie miejsca zdążałam.

Kiedy ochłonęłam trochę, a pot wysechł na moim obolałym ciele, przyszedł czas znaleźć bezpieczne schronienie.
To nie muszą być luksusy, my nie żyjemy ponad stan, ale musimy czuć się bezpiecznie.

Lecz najpierw musiałam zdobyć coś do jedzenia i to nie tylko dla siebie.
Cóż, los uczynił mnie najsilniejszą, to zobowiązuje.

Przemierzałam właśnie zupełnie płaską, białą równinę, kierując się w stronę ciemnych gór. Ich sylwetki rysowały się w oddali na tle jasnego światła. Lekki wiaterek niósł stamtąd słodki, upajający zapach.
Zapach jedzenia.

Nie jadłam od tak dawna, że zakręciło mi się w głowie.
Postanowiłam, że zjem pierwsza, żeby mieć siłę nakarmić resztę.

To stało się nagle.
Nie było żadnych ostrzeżeń.
Żadnych pomruków nadchodzącego nieszczęścia.
Moje serce też milczało – zawiodła mnie intuicja, która tyle razy ratowała mi życie w drodze.

Coś śmignęło z okropnym podmuchem, porwał mnie straszliwy wir i cisnął mną o białą, twardą powierzchnię. Aż zaparło mi dech z bólu i ze strachu.
Tuż obok mnie ziała straszliwa czeluść bez dna.
A moje nogi – kiedy już udało mi się na nich stanąć – drżały i odmawiały mi posłuszeństwa.
– Uciekać – chciałam krzyknąć, ale zabrakło mi oddechu i słowa zostały w mojej głowie.
Mojej otępiałej głowie, na którą właśnie zaczął padać ulewny, cuchnący deszcz.
Wielki Boże! – żrący deszcz.

Straciłam orientację i kręciłam się w kółko, a deszcz siekł moje ciało i chyba wypalał we mnie dziury, tak to bolało.
– Więc tak to się skończy – pomyślałam i ogarnęła mnie rozpacz.
A zaraz po niej wściekłość.
– Boga nie ma! – krzyknęłam bezgłośnie. – Nie ma cię, nie ma cię, nie ma cię!

Wtedy jakaś siła – nie wiem jak, nie pytaj mnie jak – wydobyła mnie ze środka trującej kałuży a deszcz przestał padać.
Stałam na trzęsących się nogach, otępiała z bólu i oszołomiona tym, że nadal żyję.
Wciąż żyłam, choć nie umiałam pojąć tego cudu.
Bo to przecież cud, to cud.
Cud.

Zobaczyłam nad sobą To.
Było jasne i miało różne Te.
Wydawało mi się, że To Coś mnie widzi, ale nie umiem wyjaśnić tego wrażenia.
Jak i tego, że zaczęłam do Tego mówić.
Opowiadać.
O drodze, o nadziejach i o umieraniu ze zmęczenia. O nas – że nas tak mało, a na początku było nas tak wiele. O głodzie i o słodkim wietrze zapowiadającym wielką ucztę.

Opowiedziałam wszystko, mając poczucie, że jestem słuchana.

A później zostałam sama i odnalazłam drogę powrotną do słodkich gór.
Najadłam się i za chwilę nakarmię resztę z nas.
Później znajdziemy jakiś przytulny, bezpieczny zakątek.

Niedługo będzie nas znowu wiele.
Jeśli los będzie łaskawy.

Opowieść mrówki zanotowałam dla Was, Ludzie.
Starałam się niczego nie uronić. Byłam jej to winna, bo omal jej nie zabiłam myjąc kuchenny blat sprayem ze żrącym komponentem.
Pewnie domyślacie się, że To, co miało różne Te, to moja gęba gapiąca się na to nieszczęsne stworzonko.

I też dobrze, Ludzie.

Co ma wisieć nie utonie

Niniejszym.
Powiadam Wam.

Nie szukajcie żadnych informacji o sprawie Nowakowska versus W.
Ponieważ.
Nie znajdziecie.
Felietony z tego cyklu zostały zawieszone (nie: skasowane) na czas trwania negocjacji.
Zostały zawieszone i wiszą na serwerze.
Negocjacje prowadzi Nowakowska we własnej osobie z wyższego szczebla managerem.

Sama je prowadzę, ponieważ chcę mieć kontrolę nad swoimi sprawami i nie będę ich powierzać nikomu. Nawet prawnikowi. Prawnik doradza. Ja rozmawiam.
Jestem zupełnie zadowolona z mojego angielskiego i powoli pozbywam się szkocko-chińskiego akcentu, psującego mój image.

Nic więcej nie mogę powiedzieć ani napisać. Do chwili, w której będę mogła.
Wtedy napiszę czy i w jakim kierunku sprawy się toczą.
Do tego czasu tknę jakieś przyjemniejsze tematy.
Na jutro planuje coś z życia.
Mrówek.

Lenistwo mnie ogarnęło niesłychane. A wraz z nim poczucie winy.
Ale może ja po prostu potrzebuję wytchnienia?
A może więcej samodyscypliny?
Kto to wie…

Do zoba.
Czenia jutro.

Anna Małpa

Wycieczka, Ludzie!

Nie powinnam podejmować zobowiązań, które mnie przerastają.
Takich jak: napiszę coś wesołego.

Moja odmiana poczucia humoru czyni mnie raczej jędzowatą zołzą niż wesołą paniusią w średnim wieku.
Jakim tam wieku, Ludziska!
Ja wciąż zastanawiam się, co chciałbym robić, kiedy dorosnę.

Jako zołzowata jędza mogę wyrazić pierdylion jadowitych opinii o wszystkim naokoło, bo w zasadzie nic mi się nie podoba. A nawet jeśli mi się podoba, to z zastrzeżeniami.
Więc – pytam grzecznie a retorycznie – co wesołego?

Powinnam (gdybym była tym, kim zawsze chciałam być) konsekwentnie pisać kolejną część Curriculum Curiosum, zanim stracę impet na kolejne trzydzieści lat.
I co?

Ręka do góry ludzie: kto coś powinien i ciągle zwleka?
A niech rzuci kamieniem ten.
Kto zawsze robi to.
Co powinien.

AUĆ!!!

Zamiast dziś dalej smęcić ponuro, zabieram Was Ludziska na wycieczkę po Liverpoolu. Świeżutka wycieczka, bo wczorajsza. Oczywiście wycieczkę miał Krzyś, kiedy ja dukałam moje zeznanie wobec anielsko cierpliwej, empatycznej (sic!) Elaine.

Liverpool jest miastem nieziemskich kontrastów.
Szkło i stal nierdzewna królują tam, gdzie można było upchnąć jakąś nową, ażurową budowlę, ale kamienne wąwozy starych części nadbrzeżnych wzdłuż Strandu sprawiają, że ludzka mrówka czuje się jeszcze bardziej krucha i nieważna.

Oprócz tego Liverpool, to całe kwartały opuszczonych wiktoriańskich kamienic, z oknami zabitymi dyktą. Dla ozdoby dyktę w oknach pomalowano na pastelowe kolory w rzucik.
Można by tam kręcić filmy według Stephena Kinga.

I rozległe, senne dzielnice mieszkalne, typowo angielskie bliźniaki z ogródkiem wielkości dywanu.
Słodziutkie i mieszczańskie.

Ale co ja tu będę ględzić z mętną rozlazłością menopauzalną.
Wy zobaczcie zdjęcia, a ja się przymknę czasowo.
Ale to za chwilę.

Na jednym ze zdjęć jest – u kuku! – no kto?
Ta – no – właśnie – jak najbardziej – w rzeczy samej.
Wasza oddana gospodyni tej strony stercząca na środku ulicy prowadzącej do…

Do miejsca, gdzie fajne laski pędzą kupować fajne ciuszki.
Widziałam na wystawie dżinsy w kwiaty i przyznam, że dałabym się za nie przewlec koniem przez Liverpool.
Zajefajne dżinsy w kwiatki!
Nie wyrabiajcie sobie opinii o mnie na podstawie moich pragnień. Większość z nich pozostanie pragnieniami, tak jak włosy w kolorze khaki. Nigdy nie znalazłam takiej farby.

Na innej fotce widzicie stragan z koszulkami dla kiboli.
Krzysiek twierdzi, że to ważne, bo akurat wczoraj grał Arsenal z Liverpoolem. I żeby to napisać. Cokolwiek to oznacza.

Dziś kawałeczek Liverpoolu dla turystów. Następnym razem pokażemy jego smutniejszą ale ciekawszą twarz.
Salut, Ludzie Kochani.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

Psy Pocztowe

Śniły mi się dwa Psy Pocztowe. Jeden większy, drugi mniejszy.
Jeden kudłaty.
Drugi gładkokudły.

Spytacie mnie, co to są Psy Pocztowe?
Oj, to dobrze, że nie spytacie.
Bo ja nie wiem.
We śnie wiedziałam.
Ale po przebudzeniu.
Już nie.

Moje sny często są takie, jakby scenariusze do nich pisał David Lynch.
Zwłaszcza te migrenowe sny, kiedy śpię 15 godzin, albo więcej. Staram się przespać ból i mdłości. I śnię takie sny, że…
Przespałam sobotę i niedzielę.
Zgubiłam dwa dni, jakby ich nie było.
Może ich nie było, skoro ja spałam bezprzytomnie.
Były?

Mój umysł wciąż pracuje w trybie awaryjnym, a ja muszę być jutro przytomna i rzeczowa.
Mam jeszcze trochę czasu, żeby się pozbierać.

Mam nadzieję, że jutro będę gotowa.
Opowiedzieć raz jeszcze całą swoją historię.
Wolałabym już o tym zapomnieć, ale wtedy nie mogłabym działać.

18 kwietnia minął rok od mojego wypadku. Pewnie stąd ta paskudna migrena.
Bo starałam się o tym nie myśleć.
Może lepiej nie uciekać od przykrych wspomnień?
Niech lepiej boli serce, a nie głowa.
A najlepiej – niech nic nie boli.

Dwa Psy Pocztowe w moim migrenowym śnie właśnie zamierzały mi odpowiedzieć na kluczowe pytania.
Jedno z nich brzmiało: czy wszystko będzie dobrze?
Już, już – ten długowłosy otwierał pysk, żeby mi udzielić odpowiedzi.
I się.
Obudziłam.

Nie w porę.
Ale ja wszystko robię nie w porę.
Za wcześnie.
Albo za późno.

Zresztą ja znam odpowiedź na to pytanie i nie potrzebuję żadnego Pocztowego Psa, żeby mi szczekał we śnie.
Ja sama wiem, że wszystko będzie dobrze.

Wszystko się uda i będzie dobrze.
Nic się nie uda i drugie dobrze.

Tak dobrze – i tak dobrze.
Z najgorszych rzeczy, które mi się w życiu przytrafiały, wynikały rzeczy najlepsze.
Teraz też tak będzie.
Cokolwiek.
Się.
Wydarzy.

Uśmiech, Ludzie.
Trzymajcie kciuki, żeby mnie opuściły wątpliwości, lęki i migreny.
Na ich miejsce niech pojawi się ciekawość.
Najlepszy ze znanych mi stanów.
Ciekawość: jak będzie?