Jak zostałam znaną kryminalistką – akt drugi

W poniedziałek, 1 czerwca słoneczko grzało od rana, więc powinnam była wiedzieć, że nic nie jest w porządku.
Tu, w Anglii, trzeba się podejrzliwie wszystkiemu przyglądać, kiedy jest ładna pogoda. Bo słońce oznacza, że limit fajnych rzeczy został wyczerpany i reszta jest do dupy.
Ale ja zawsze daję się nabrać pozorom.

Idę na tę Police Station i szukam wejścia, omijając szerokim łukiem duże, szklane drzwi. Otwarte zapraszająco.
Ale nie jestem głupia, nie weszłam w nie. Prowadziły one bowiem do aresztu.

Znalazłam inne, nie tak szeroko otwarte.
Wchodzę do recepcji, a tam puściutko, bo ranek wczesny.
Nacisnęłam guziczek przy pleksiglasowej szybie i pojawił się życzliwie uśmiechnięty enquiry officer, czyli urzędnik do zadawania pytań. Czyli: ja pytam – on odpowiada i na odwrót.
Chyba.
Bez tego rynsztunku do obezwładniania i zabijania, normalnie: człowiek – bez – pały.
To lubię i wtedy się nie boję.
Bo tak ogólnie to się boję. Nigdy nie wiadomo, jakiemu psychopacie dają do łapy broń i kajdanki.
Spoko, to tylko stres pourazowy z lat osiemdziesiątych, Ludzie.
A, no i przecież jestem w Anglii.
Tu się kocha policję.

– Przyniosłam papiery i mam tu mandat – uśmiecham się uroczo do pytanioficera.
Przecisnęłam papierzyska przez szczelinę w pleksiglasie, rozsiadłam się na krześle, aż jęknęło ze zgrozy i czekam.
Urzędoficer odpalił komputer i stuka, stuka, stuka.
Później zabrał się za moje papierzyska i czyta, czyta, czyta.
Obserwuję go, bo co tam jest niby do czytania, żeby to tyle trwało?

– Nie masz ważnego ubezpieczenia – mówi do mnie po dwudziestu minutach, patrząc surowo.
Patrzy na mnie przez ten pleksiglas i przez swoje okulary, a ja na niego z otwartą gębą.

– No jak – nie mam? What are you talking about? Przecież co miesiąc ściągają mi z konta pieniądze, a poza tym masz tam całą teczkę papierów! Trzymasz je w prawej ręce
– podpowiadam mu dla pewności.
– Tu jest dużo różnych papierów, ale żaden z nich nie jest certyfikatem – odpowiada spokojnie pan zapytajnik.

Nie kumam.
Co roku dostaję taką samą teczkę i w środku zawsze jest kupa papierów, broszurek, ulotek i polisa.
Chyba.
No bo jak inaczej?
Jeszcze nigdy nie była mi potrzebna.
Nie sprawdzałam. Pakiet, to pakiet.

– To gdzie moja polisa? – pytam z nadzieją, że on jest jakimś telepatą-jasnowidzem i wie.
– I do not know – jednak nie jest, cholera. Tym telepatą.

Za ładna pogoda – przypominam sobie.
Za ładna, żeby sprawy toczyły się gładko.

– Zadzwoń do ubezpieczyciela, może oni wiedzą. Masz kilka dni, zanim minie siedem dni – pociesza mnie policpytacz.
– A jak nie znajdę na czas? – niepokoję się.
– Musisz. Tu jest napisane, że musisz pokazać, więc musisz. Termin mija… – pan sprawdza w komputerze –  we Friday midnight.
Zapamiętuję sobie ten Friday midnight, powtarzam w myślach, żeby nie zapomnieć.

Pędzę do domu i dzwonię do Allianz.
– Czy wy mi przysłaliście moją polisę? – pytam po czterdziestu ośmiu minutach słuchania Mozarta w słuchawce. I po dziesięciu minutach udowadniania, że ja to ja i to właśnie ja dzwonię, w swojej sprawie.
– Hold on – poleca mi Głos Allianza i włącza się Mozart na kolejne siedemnaście minut.
W tym czasie zakładam się z Krzyśkiem, że pierwsze zdanie będzie zaczynać się od słów: we are sorry, but.
Co prawda oboje się zgadzamy, więc oboje wygramy albo przegramy, ale co z tego?

– We are sorry (wygraliśmy!). Nie wysłaliśmy ci polisy. Wysłaliśmy w lutym całą teczkę, ale polisy nie.
– A to z jakiego powodu? – pytam profesjonalnie.
– I do not know – brzmi równie profesjonalna odpowiedź. – Ale jeszcze dziś po południu wyślemy. Pierwszą klasą, to jutro rano dostaniesz.
Uspokajam się zatem, chociaż Krzysiek usiłuje mnie zdenerwować, wyczytując na portalu BBC, że brytyjska poczta ma ogłosić strajk.
Patrzę na niego tak, jak tylko wredna suka potrafi i odechciewa mu się proroctw.

Jest jeszcze kwestia nieszczęsnego mandatu, o który w tym wzburzeniu nie zapytałam. Przecież i tak nie będę miała go z czego zapłacić, do diabła.
Nawiasem mówiąc, to mój drugi mandat w życiu. Pierwszy, to był bilet na pokutu, otrzymany na Słowacji w 2003 roku. Za wjazd na głębokość 13,5 metra do lasu. Wolno było wjechać tylko na dziesięć metrów, Ludzie. Wysikaliśmy się wtedy za trzysta koron, co majątkiem nie było, ale zawsze. Czułam się jak jakaś dama, płacąc tyle za kucnięcie w krzaku. Na dodatek w krzaku jeżyn.

Czekając na obiecaną polisę, zajęłam się przyjemniejszymi myślami. W końcu nie można mieć aż takiego pecha, żeby na  poczta zastrajkowała właśnie wtedy, kiedy ja czekam na super-hiper ważną przesyłkę, co?

A ponadto: żaden pech nie istnieje. Do licha. Nie istnieje, powtarzam.

Akt trzeci nastąpi…

Jak zostałam znaną kryminalistką

Najpierw odpowiem na pytania:
Tak, Iza. Wiem.

Nie, B**A, nie zostałam zjedzona (czy tylko rozszarpana) przez kosmicznych kolesi o wyłupiastych oczach i cuchnącym oddechu.
Chociaż…czekaj.
Zależy, jak na to spojrzeć.
Właściwie, to owszem.
Zostałam zjedzona i właśnie przechodzę przez układ trawienny.
Stwora.
Zwanego systemem.

***

Akt pierwszy

28 czerwca rano pojechałam do mojego dżi-pi. Jakieś pół mili (patrzcie, jaka jestem cholernie angielska!) od chałupy. Coś się za mną wlokło przez całą drogę, ale dopiero na parkingu zwróciło moją uwagę. Granatowy Peugeot przyblokował mi wyjazd, stając prostopadle do mojej dupy. Wysiadłam, kląsknęłam zamkiem centralnym i słyszę:
– Ana Nuokasko?
Coś, jakby o mnie, Ludzie.
W powietrzu rozległ się ten głos.
Rozglądam się, patrzę w niebo, ale tam nic, tylko niebo.

Z Peugeota wyłazi dużego rozmiaru kobieta.
Na niej czarna kamizelka kuloodporna z napisem POLICE, u biodra gnat i obrączki-na-rączki, przy ustach łoki-toki na krętym kablu.

– Ana Nałuwkoski?- pyta, otwierając zapraszająco tylne drzwi cywilsuki.
Nie mam szans wyparować ani się obudzić, więc wsiadam grzecznie.
Drzwi bez klamki – bęc – i już jestem więźniem, bo sama nie wysiądę – uświadamiam sobie. Muszę zostać wypuszczona.
Robi mi się słabo, bo w środku pachnie pachami.
I jeszcze to, że nienawidzę być zamknięta. Dostaję wtedy lekkiego pierdolca i system mi się zawiesza, ten centralny-nerwowy.

– Czy wiesz, że jazda bez ważnego MOT jest nielegalna? – pyta policja, dźgając palcem ekran komputera na desce rozdzielczej.
– No… – stękam po polsku.
– To, że nie wiesz, nie zwalnia cię w tym kraju od odpowiedzialności – przestrzega surowo władza.
Kiwam łbem monotonnie, osuwając się z lekka w stronę podłogi.

Z tego, co pamiętam, to jeszcze rozmawiamy przez jakiś czas. No tak, tłumaczę się głupawo, choć prawdziwie, że kiedy opłaciłam podatek drogowy i ubezpieczenie, to zabrakło mi na MOT, ale przecież to tylko kilka dni, niech tylko przyjdzie moja renta, zaraz całą wydam tylko na przegląd, bo jeździć muszę, bo, bo, bo.
No bobo.
Popłakałam się, kurwa, jak bobo.
Wystraszyły mnie te policewomen, bo druga była jeszcze większa, ta, co nie wysiadła.
I to zamknięte ciasne wnętrze, Ludzie.

Usmarkałam się po pas, aż stanęło na tym, że mi wypisały mandat. Duperelka, w wysokości mojej dwutygodniowej renty. Mogły tego nie robić.

Mogły poprzestać na ostrzeżeniu.
Ale.
Z drugiej strony:
Mogły też odholować mnie na parking policyjny i puścić piechotą do domu.

Czyli źle, ale nie aż tak źle.
Jak mogło.
Być.

Dostałam też pisemne polecenie, żeby w ciągu siedmiu dni stawić się na posterunku policji i okazać:
1.    Ważne MOT.
2.    Certyfikat ubezpieczenia auta.

Upewniłam się jeszcze (szlochając), czy jest gdzieś jakaś instancja, do której mogę pójść na kolanach i błagać o umorzenie mandatu.

– Gdzieś jest – brzmiała odpowiedź.
Ucieszyłam się.
Pierwsza duża wysiadła i otworzyła mi drzwi, za co miałam ochotę pocałować ją w rękę.
Ulga jest tak przejmująco radosnym uczuciem, że ma się ochotę całować w dupę cały świat, co nie?

Kochani Ludzie, moja wina, moja bardzo wielka wina.
Najadłam się strachu i wstydu, należało mi się.

Jeszcze tego samego popołudnia rozpoczęłam rozpaczliwą akcję „kto mi zrobi przegląd techniczny za małe pieniądze i na raty”.
Nie znalazłam takiego, ale znalazłam inne rozwiązanie. Miałam coś wartościowego, małą pamiątkę lepszych czasów i wymieniłam ją u pewnego Polaka, który znał innego Polaka na pewną przysługę (ocenzurowano). Wystarczy, jak powiem, że już w sobotę rano miałam ten cholerny przegląd.
Dzięki czemu w niedzielę śmigałam po Peak, jak pamiętacie.

Przy okazji mojego kontaktu z Dobrym Człowiekiem z Polski usłyszałam to:
– Ale ty, kurwa, to jakaś pechowa jesteś. Tu, kurwa, Angole jeżdżą miesiącami bez MOT, bez taksu i bez inszuransu. Ty to, kurwa, jakaś pechowa jesteś, ale jaja. Chachacha.

Chachacha, Ludzie.
I jeszcze: uchachacha.

W poniedziałek, pierwszego czerwca – całkiem spokojnie – zabrałam moje nowiusieńkie papiery MOT oraz paczkoteczkę z papierami od ubezpieczyciela wozu. Pojechałam na Police Station, pewna, że moje kłopoty prawne dobiegają końca.
Pomyliłam się, bo ja zawsze się mylę.
Moje prawdziwe kłopoty właśnie się zaczynały.

Akt drugi jutro, czyli cdn.

Pielgrzymka do słońca po zdrowie

Mój lekarz, ten od słupa z kręgami, nakazał mi chodzenie terapeutyczne. Orzekł, że obejdziemy się bez operacji, jeśli łaskawie ruszę my arse, zamiast godzinami tkwić w pozycjach komputerowych.

Porozmawiałam poważnie z moją prawą nogą, która jest odmiennego zdania. Zagroziłam jej, że jeśli będzie kuśtykać i boleć, to ją utnę i wstawię sobie gustowną protezę.

Dowiedziałam się od Doroty, że w niedzielę jest ważne święto: Zielone Świątki. Są w Kościele Katolickim takie kapitalne święta, a ja nic o tym nie wiem. To, że nie jestem ochrzczona, nie oznacza, że nie mogę korzystać, co?

No i Dzień Dziecka za pasem, mój ulubiony dzień – od 49 lat świętuję go w sekrecie. To moje święto, Ludziska.

Z tego powodu i ze stu innych zapragnęłam obejrzeć wschód słońca w górach. Spore wyzwanie, jak na takiego połamańca, ale ja już nie takie góry przenosiłam w życiu i żyję. Nadal. Jeszcze.

Postanowiłam poprosić tego Ducha Świętego, co był zesłany, żeby się za mną wstawił do Prezesa i wynegocjował jakieś fajne zakończenie mojej misji w Anglii.

Wprawdzie mieszkam na brzydkim zadupiu, ale za to do gór i do morza jest stąd o rzut skarpetą.
Piękne miejsca są tak blisko, że wstyd powiedzieć.
Łatwo i szybko.
Jeden śmig.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Wspomnę tylko, żeby było jasne, że pogoda w Anglii zrobiła się hiszpańska.

Było tak:
Sobotnia noc była gwiaździsta, że oczy bolały. Kiedy mój stękający samochód wspinał się uroczym Snake Pass (zwanym cmentarzem motocyklistów), połówka pomarańczowego księżyca zwisała na Manchesterem i Glossop. Jakby Prezes cisnął nadjedzoną pomarańczą, mniam.
O drugiej nad ranem byliśmy już na cudownie pustym (i jeszcze cudowniej bezpłatnym) parkingu w Peak District, przy tamie na rzece Derwent. Przy sztucznym jeziorze Ladybower.

Latarki na głowy, plecaki na plecy, kijki w dłoń.
Szliśmy ciemną i cichą Derwent Valley, wzdłuż rzeki, łagodnie w górę. Ścieżka wiodła przez  kilkusetletni bukowy las na zboczu góry.
W ciemności mlaskały głodne stwory, ale odpędzałam je moją laską i groźną miną.
Krzysiek ich nie słyszał, bo to moje osobiste stwory. Ale za to, kiedy jakieś nocne ptaszydło frunęło mu z wrzaskiem nad głową, o mało nie spadł do rzeki. A skarpa była wysoka, Ludzie.

Przystawałam, żeby popatrzeć w gwiazdy (i odpocząć, ale to tajemnica).
Spadały meteoryty, każdy z jakimś życzeniem, jak liściki do Prezesa.

Z góry spływały strumyki hałaśliwie, jak mikroskopijne wodospady, wyszliśmy z lasu na ścieżkę wśród łąk. Cała droga obsadzona była kwitnącym głogiem, zapach taki, że aż zawrót głowy.
Od strony rzeki rósł szpaler dębów, takich na oko trzysta – czterysta lat. Ogromne, niektóre miały po cztery, pięć potężnych pni zebranych w jedno drzewo. Przypomniały mi się legendy o miejscach mocy, w których drzewa mają wiele pni.

Do świtu było daleko, ale oczy już przywykły do ciemności i rozpoznawały niesamowite kształty, poskręcane konary, korony wytargane wiatrami, pokracznie piękne i godne.

Zaczęliśmy piąć się w górę. Wąska kamienna ścieżka miała nas zaprowadzić do słońca, hen daleko-wysoko, na najgórszą górę, żeby zobaczyć, jak rodzi się dzień.
O trzeciej trzydzieści gwiazdy już wyblakły, a niebo na wschodzie zrobiło się niecierpliwie różowe.
Przechodziliśmy przez podwórze opuszczonej kamiennej owczarni z 1642 roku. Przysiadłam sobie na tym ciasnym podwórku z widokiem na rzekę i lasy w dole, a wszystko we mgle, nierealne i piękne.
Śmiertelnie wystraszona, zaspana owca z maleńkim jagniątkiem u cyca, poderwała się spod kamiennego murku.

Później ścieżka zrobiła się stroma i trzeba było się śpieszyć, bo słońce zazwyczaj nie czeka ze wschodem na kulawych maruderów.
Spod naszych nóg z dzikim wrzaskiem podrywały się bażancice, wściekłe jak sto tysięcy i niespokojne o swoje malutkie bażanciątka. Większość leniwych ptaków jeszcze spała, tylko na moment obudził się słowik w świerkowym zagajniku, coś tam załkał, czknął i zamilkł.

Zza kamieni co kilka metrów wyłaniał się zaspany owczy łeb. Z rogami i bez. Większy lub mniejszy lub całkiem maciupeńki. Białe owieczki z czarnymi pyskami, fikuśne.

Kilometr za kilometrem, kamień za kamieniem, owca za owcą, góra za górą.
Kiedy już sądziłam, że jesteśmy na szczycie, wyłaniał się następny, zasłaniający horyzont.
Jak to w życiu, Ludzie. Wciąż dalej i wyżej, dla tej jednej niepowtarzalnej chwili.

I wreszcie.
Doszliśmy.
 
Widziałam wschodzące słońce, wielkie – kiedy już wydostało się z oparów mgieł. Było ogrrrromne, w pasy. Pomarańczowy pas na górze, jasnoczerwony w środku i purpurowy na dole.
Tego, co widzi oko, nie rejestruje fotografia.
Tylko oko jest w stanie dostrzec cud i magię chwili.

Krzysiek został na górze, żeby pstrykać fotki, ale ja musiałam zejść niżej. Wyczerpałam wszystkie zasoby energetyczne, Ludzie.
Jak mnie zaczęło telepać i trząchać, to myślałam, że już zostanę na tej górze jako dygotliwy posąg. Założyłam na siebie wszystkie łachy swoje i to, co Krzysiek z siebie zdjął.

Zeszłam na kwitnące łąki nad rzekę i położyłam się z głową na plecaku, skulona jak embrion, obolała i szczęśliwa.
Pod wielkim dębem, Ludzie.

Na łące pasło się spore stado owiec. Popatrzyły na mnie i zajęły się sobą.
Maleńkie jagniątko ssało maminego cyca, ale chyba nie było zadowolone, bo szturchało mamuśkę pyskiem z takim impetem, że się zataczała. W końcu ona je szturchnęła, aż przysiadło.
– Nie bij dziecka – powiedziałam stanowczo, ale tylko popatrzyła lekceważąco. Jestem pewna, że gdyby miała ramiona, to wzruszyłaby nimi pod moim adresem.

Coś zaszeleściło.
Metr od mojej głowy usiadł szary królik wielkości szczura (Prezesowi chwała, że nie odwrotnie). Króliczek najwyraźniej wylazł na świat po raz pierwszy w swoim króliczym życiu, bo wcale się nie bał. Nie nauczył się bać, jeszcze. Gapiąc się na niego, zapadłam w głęboki sen.
Obudził mnie zdenerwowany Krzysiek.
Musiało minąć kilka godzin, bo słoneczko grzało, aż miło.
– Myślałem, że nie żyjesz – wykrzyknął mój mąż, szarpiąc mnie za warkocz. – Leżysz w owczych gównach!
No, fakt.

Ale to nie wszystko.
Nade mną stało osiem małych czerwonych byczków. Jeden był jaskrawopomarańczowy nawet. A inny miał biały łeb.
Żuły trawę, kręcąc mordami, a w ich oczach było całkiem ludzkie zdziwienie.
Rozejrzałam się, czy nie ma gdzieś tatusia, bo mógłby być mniej przyjacielski. Nie było. Byczątka pasły się bez opieki rodzicielskiej, łaska Prezesowa.

Dłuższą chwilę dochodziłam do przytomności, ale kiedy doszłam do niej na dobre…
Zauważyłam, że nic mnie nie boli.
Ani plecy, ani noga, ani gęba.
Nic.
Wyzdrowiałam, albo umarłam.
Nie jestem pewna, która wersja jest bardziej prawdopodobna.

Później chodziliśmy jeszcze wiele godzin.
W końcu lekarz kazał mi chodzić, prawda? Nie sprecyzował, czy mam chodzić godzinę dziennie, czy piętnaście godzin raz na jakiś czas, prawda?

Widziałam jeszcze dużo rzeczy, Ludzie. Widziałam zatopioną wieś, po której zostały tylko kwitnące magnolie i trochę gruzu.
Widziałam starą tamę, wyglądającą jak twierdza.
Rogaty facet pozował nam do zdjęcia, musiałam tylko przyciągnąć jego uwagę, żeby podniósł łeb. Nic wielkiego, zaśpiewałam mu piosenkę ze słowami: świat się zmienia, lasy rzedną, coraz trudniej o jelenia.
Po łąkach spacerowały bażanty – samce, mieniąc się w słońcu czerwienią i złotem. Od czasu do czasu wrzeszczały do nas opryskliwie. Jak to samce. Skojarzyły mi się z przepisem na bażanta orbitująco-sufitującego, autorstwa ojca Dziuni.

I nadal nic mnie nie boli.
Co to może oznaczać?
Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka, Ludzie.

Wasza

Ania (zdrowa jak osiem młodych byków, w tym jeden pomarańczowy, a inny z białym łbem)

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

News, Felieton

Bez sensu

Domysły, że porwali mnie obcy w odwecie za publikowanie kompromitujących zdjęć z kosmosu są chybione.

A szkoda.
Wolałabym teraz bujać się na jakimś Obłoku Magellana i snuć się po przestworzach jako sympatyczna antymateria.

Tymczasem jest akurat przeciwnie.
Mój wszechświat skurczył się gwałtownie do jednego centymetra kwadratowego i stał się ciasnym więzieniem.

Takie więzienie nazywa się ból i jego główną cechą jest to, że boli.
Już siódmy dzień.
Dzień siódmy, Ludzie.

Boli przy stukaniu w klawiaturę, chodzeniu, mówieniu i innych – pozornie oczywistych – czynnościach.
Dlatego nie stukam, nie mówię, nie chodzę i nie robię innych – pozornie oczywistych – rzeczy.
W zamian studiuję ból i jego odmiany.
Będę mogła w przyszłości napisać dysertację na ten temat.

A także na temat:  jak zdechnąć uprzejmie, nie zawracając głowy służbie zdrowia NHS w czasie Bank Holiday i ogólnie w maju.
Za karę za potraktowanie mnie jak intruza, zakłócającego błogi wypoczynek w słońcu, Prezes zesłał na północną Anglię deszcz i wichury.
Ogłaszam koniec holideja.

W ramach poprawiania wizerunku lekarza  we własnych oczach obejrzałam sobie film Patch Adams. Oparty na faktach.
Cool!
Kłopot w tym, że Patch jest w Ameryce a ja tutaj.

Na dodatek:
Doktor House
poszedł na odwyk i chwilowo nie przyjmuje.

Natomiast:
Doktor Audrey O. jest nacjonalistką i zamiast mnie zbadać pytała, po cholerę przyjechałam do tego kraju. I dlaczego jeszcze nie wyjechałam do mojego kraju.
Piętnaście pytań, każde z kategorii: a co ty tu robisz w tym kraju?
Zamiast wizyty lekarskiej odbyłam rozmowę z immigration control.

Zaczynam myśleć o swoim życiu w kategoriach paranoi.
Bo:
Jeżeli jakiś – dajmy na to – lek powoduje różne objawy uboczne u części pacjentów, to u mnie spowoduje wszystkie i jeszcze doda nowe, dotąd nieznane.
Jeżeli gdzieś żyje jakiś rasista, nacjonalista lub zwykły cham – to ja go z pewnością spotkam na swojej drodze.
Jeżeli coś może się opóźnić, zaginąć, wywołać serię pomyłek – to mnie się to przytrafi.

Zabawne.
Chyba.
Albo i nie.

W końcu kiedyś – w ten czy inny sposób – przestanie mnie boleć.
Wtedy wrócę do – pozornie oczywistej – czynności pisania.
Tyle się wydarza, tyle mam do powiedzenia, że ho ho.
A jeszcze Dziunia.

Ale chwilowo stragan z literkami jest nieczynny.
Ciąg dalszy – w ten czy inny sposób – nastąpi.

Salut, Ludziska

Ania

Na skrawku liścia, nurtem rwącej rzeki płynę

Mam swoje niewielkie dążenia, mylnie postrzegane jako ambicja.
Nauczyłam się mieć potrzeby wyższego rzędu, bo powiedziano mi, że tak wypada.
W pewnych sferach.

Ale co?
I po co?

A ponad wszystko: dlaczego?

Dlaczego to wszystko jest?

To pytanie zadała mi moja córka, tuż po tym, jak nauczyła się mówić. Czyli w 1984, pod koniec. Wyglądało na to, że nauczyła się mówić szybko tylko po to, żeby mi je zadać.
Bo poza tym nie była zbyt rozmowna.

– Mamusiu, dlaczego to wszystko JEST?
A ja na to:
– No… bo…jest.

Dlatego moje dziecko było zmuszone studiować filozofię.
E, nie od razu.
Jak urosło.
Ale wciąż nie zadowoliła jej żadna z uzyskanych odpowiedzi.
Na pierwsze z zadanych pytań.

No, Ludziska.
Spędziłam i ja trochę czasu, snując się po różnych uczelniach, żeby nauczyć się stawiać właściwe pytania. Albo żeby odsunąć czas, w którym normalni ludzie podejmują decyzję, kim chcą być, jak dorosną. Zależy, jak na to spojrzeć.
Nie mogę powiedzieć, że był to czas doszczętnie zmarnowany, bo z pewnego punktu widzenia nie był. Z innego był. Więc ogólnie: a co mi tam.
Pytania wciąż mam, ale ten, któremu je zadaję, milczy. Wiem czemu milczy. Po prostu nie jestem w żaden sposób gotowa, żeby zrozumieć odpowiedzi. To jasne.

Dobrze zatem, zapytam Was, Ludziska:
Jeśli (nie daj Prezes) grawitacja się zawiesi, to czy my będziemy się wznosić, czy spadać?

I po czym to poznać, jakby co?
Hę?

I jeszcze jedno:
Ludzie, dlaczego to wszystko JEST?

Dziękuję autorowi tych fotografii za zgodę na ich wykorzystanie.
Dziękuję za ich zrobienie i za to, co z tego wynika.
Cokolwiek wynika.

zdjęcia: Adam Jesionkiewicz

Pod zdjęciami zamieszczam zaledwie fragmenty opisów, ale więcej wiadomości i więcej tych kosmicznie pięknych zdjęć znajdziecie klikając w link z nazwiskiem ich autora.

Idźcie zwiedzać kosmos, Ludzie.
Do miłego

Ania

Felietony

Ach, wszystko świetnie

How are you today? – zapytał mnie na powitanie mój dżi-pi.

Nie, żebym dopraszała się wczoraj jego uwagi.
Poszłam do przychodni skopiować niewielki wycinek mojej dokumentacji medycznej. Weszłam na chwilkę do gabinetu, dosłownie na sekundę.
Odpowiadam zatem grzecznie, jak przyjęte jest wśród kulturalnych ludzi – I am fine, thank you.
I łuszczę mu, że dziś nie zajmujemy się moim zdrowiem, tylko kopiarką, bo mój lojer czeka na dokumenty. Employment Tribunal, bla, bla.
A on na to: to ja ci zmierzę ciśnienie, by the way.
Nie odmówiłam, bo nie lubię odmawiać, whatever.

Mój General Practicioner jest uroczym staruszkiem, który zawsze zaczyna od: how are you today?
Następne pytanie zawsze brzmi: what can I do for you?
Na początku okropnie mnie to wkurzało i myślałam wrednie: gdybym wiedziała, co możesz dla mnie zrobić, to sama bym sobie to zrobiła.
Ale dotarło do mnie, że on mnie nie pyta o instrukcje postępowania medycznego, tylko o to, z czym przychodzę. No, angielska ekspresja. Może nawet milsza, niż polskie: czego?… pani sobie życzy.

Więc mi mierzy. To ciśnienie.
Ups! – powiada. – Wow! – dodaje.
I – zamiast zapytać jak zwykle, co może dla mnie zrobić – dzwoni telefonem w świat.
Potem patrzy na mnie: musisz jechać do szpitala – mówi z sympatią lecz bez wzruszenia.

I daje mi letter, żeby mnie prędko i bez kolejki upchnięto na oddział przypadków nagłych.
Buuu.
Nagły szlag.

Siedzę w tym szpitalu, bo nie dam się położyć bez użycia siły. Koło łóżka stoi wygodny fotel i ja sobie w nim siedzę wygodnie.
Kręcą się koło mnie trzy pielęgniarki i mierzą mnie, ważą, wtykają mi coś do ucha, coś zakładają na palec, coś na łokieć. Cała jestem w oplotach sprzętu i pikania.
Ale siedzę, nie daję się położyć.

– Jak się czujesz? – pytają mnie razem i z osobna.
– Świetnie – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– A w klatce piersiowej cię nie boli?
– No… boli. Ale mnie zawsze boli. Od stycznia mnie tam boli i żyję.

Przychodzi lekarka, na oko ma ze dwanaście lat.
Sympatyczna, jak nie wiem co.
Zatroskana.
– Musimy zrobić trochę więcej badań. Wieczorem i jutro o szóstej rano. Bo nie wiadomo. Może coś ci jest. Już wreszcie się połóż
– proponuje dziecinka.
– Nic mi nie jest – obrażam się śmiertelnie. – Poszłam do lekarza po kopię dokumentów i grzecznie pozwoliłam mu zmierzyć ciśnienie. Tak to jest z uprzejmościami!
– Przykro mi, ale jest podejrzenie…
– Ja chcę do domu!

No tak, Ludziska.
Jest podejrzenie.
Ja też mam kilka podejrzeń, ale po co ten hałas?

Wypisałam się dyskretnie.
Lekarka – dziewczynka była zmartwiona, ale wyznała, że mnie rozumie. Też wolałaby być w domu, niż tu, gdzie jest.
No i przecież mogę w każdej chwili wrócić. Wystarczy zadzwonić po ambulans.
E… dziękuję, może jednak nie.

Podpisałam oświadczenie, że zostałam uświadomiona. Że jest podejrzenie.
Teraz będę o siebie dbać, żeby podejrzenie zostało tam, gdzie jego miejsce.

Szpital jest ostatnim miejscem na ziemi, w którym z własnej woli spędzę noc.
Jak to się mówi: po moim trupie. Tfu, cholera, odpukać.

Ze mną tak jest.
Po raz pierwszy uciekłam z chirurgii mając 16 lat. Chcieli mi wyciąć wyrostek, czepnęli się tego wyrostka jak rzep psiego ogona. Uciekłam już po premedykacji, więc miałam jeszcze kilka godzin haju. Wyrostek mam do dziś i całkiem go sobie chwalę.
Były i inne udane ucieczki, tylko po urodzeniu córki musiałam spędzić noc na Komarowa, bo nie miałam jak wykraść dziecka.

Czuję się świetnie.
Lepiej, niż kiedykolwiek.
Strach przed szpitalem i ulga po ucieczce z niego uczyniły istny cud. Czuję się lepiej, niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich 18 miesięcy. Nareszcie przypomniałam sobie, jak dobrze można się czuć.

A teraz coś dla wierzących w znaki:
Miałam sen.
Śniły mi się dwa króliki: jeden duży, szary, a drugi malutki, czarny, z jaśniejszymi brzegami uszek. Obudziłam się z obrazem tych króliczków pod powiekami.

Wstałam.
– Chodźtuchodźtuchodźtumisiu, chodź tu szybko – woła Krzysiek.
Idę, patrzę: po ogrodzie skacze sobie mój króliczek ze snu.
On.
Ten sam.
A zobaczcie sobie na zdjęciu, jeśli nie wierzycie.

Napisałam szybko maila do Doroty: słuchaj… królik ze snu skacze mi po ogrodzie. Krzysiek też go widzi!
A Dorota na to: no i dobrze. Przecież to znak, że sprawy dobrze się układają. Króliki są ważne. Ważniejsze niż Psy Pocztowe, właściwie.

Życzę Wam Ludziska wielu skaczących króliczków, żeby Wam się sprawy dobrze układały.

Felietony, Teksty psychologiczne

Wredna siostra

Moją też, Andy.
Siostrą jest.

Do trzydziestego trzeciego roku życia (trwania) nie miałam o tym pojęcia. Podejrzewałam po cichu, że czegoś mi brakuje w klepkach.
Bo skoro:
Żeby się czymś podekscytować musiałam dokonać takiego wyczynu, że wszystkim naokoło dech zapierało ze zgrozy. A mnie nie, ja miałam ubaw po pachy.
A zaraz po nim dół jak lej po bombie.

Ale nie ten objaw, znany powszechnie jako anhedonia, był najbardziej dolegliwy. Ten był przykry raczej dla otoczenia, które musiało mnie znosić.
Najgorzej, że dopadały mnie okresowe spadki energii o takim nasileniu, że umycie zębów graniczyło z cudem. Ni pies ni wydra. Zdrowa baba, dookoła wszystko kwitnie a ta leeeeży jak odwłok i czyta stare kryminały.
Bo nowych nie miałam siły przyswajać.
Miałam ciekawe objawy: napełniało mnie lękiem nakręcanie zegarka albo czytanie programu telewizyjnego. Ki czort?
Później, stopniowo, w ciągu kilku tygodni poziom sero-dziwki-toniny jakoś sam się widać wyrównywał i znowu przędłam swoje życiowe przedsięwzięcia, zastanawiając się tylko nad jednym: co ja do kurwy nędzy tu robię i czegoż ten świat ode mnie chce?

Pamiętam, jak z moją maleńką córeczką w nosidełku kucałam na ulicy, bo nie miałam siły chodzić.
Dosłownie.
Nie. Miałam. Siły.
O gotowaniu obiadu myślałam jak o pójściu na front wojny, a podjęcie decyzji typu: pomidorowa czy żurek i opracowanie planu zakupów, było ponad moje zdolności poznawcze.
Na dodatek, jako jednobiegunowa, nie miałam nawet nagrody w postaci manii.
Tylko dół albo żałosne półtrwanie, żadnych fajerwerków.

Odkrycie SSRI przyniosło dramatyczną zmianę na wszystkich poziomach mojego życia.
Mój pierwszy prozac w 1993 objawił mi prostą prawdę: ja wegetowałam, nawet o tym nie wiedząc. Jak ślepiec (nieświadom, że jest ślepcem), który nagle zaczął widzieć. Jak głuchy (nie wiedzący o swoim kalectwie), który nagle usłyszał coś więcej niż szum. A powiem Wam, że jest w tym pewna dosłowność – kolory i dźwięki też uległy zmianie, stały się wyraźne i przyjemne.
Prezesie – pomyślałam wtedy – więc normalni ludzie TAK czują?

Dowiedziałam się, co to jest przyjemność.
Proste rzeczy – jedzenie, spacer, spotkanie z ludźmi – to były do tej pory obowiązki.
Ludzie tak robią i mają z tego radość – powtarzałam sobie, starając się żyć jak inni.

Nikt nie podejrzewał, że jestem jak zamalowane sprytnie okno na  Edge Lane, za którym kryją się strachy w ciemnych kątach i hula wiatr. Inteligencja pozwala przecież nauczyć się pożądanych reakcji, uśmiechu, entuzjazmu.

Inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny uwolniły mnie od obowiązku udawania, że żyję.
Od tamtej pory radzę sobie, bo wiem, jaki stan jest stanem normalnym. Dopóki się tego nie dowiedziałam, żadne techniki nie mogły pomóc. Po prostu nie miałam pojęcia, do czego mam dążyć.

Teraz mogę sobie pozwolić (nie zawsze) na inne niż SSRI sposoby wychodzenia z czarnej dupy. Zabawne, jak wiele można osiągnąć poprzez traktowanie siebie z odrobiną szacunku.
Mam na myśli zaprzestanie ciągłego zamęczania siebie i otoczenia pytaniami: Czy ja jestem normalna? Czy jestem wystarczająco mądra? Ładna? Interesująca?
Odkąd ujarzmiłam wlokącą się za mną dystymię i okresową depresję, przeważnie gówno mnie to obchodzi. Zmarnowałam 33 lata życia sądząc, że jest ono ciężkie, smutne i pełne ponurych obowiązków. To wystarczająca danina na rzecz bycia jak inni.

Niestety, nic nie jest aż tak proste.
Ona tam jest, przyczajona, ta wredna siostra. Czuję ją, kiedy nocą patrzę przez otwarte okno w ciemne niebo. Czuję ją, kiedy przychodzą ciężkie dni czekania. Kiedy moje myśli rozpędzają się i niosą mnie do domu.
Tak, Ludzie.
To się nigdy nie skończy.

Urodziłam się z niskim poziomem hormonu szczęścia.
Muszę z tym żyć. I nie wpaść w niewolę SSRI. One mają ratować mnie w chwilach, kiedy sama sobie nie mogę pomóc. Czyli wyjątkowo i tylko wtedy, kiedy wiem, że winda jest już w piwnicy.
Resztę muszę zrobić sama.
Zwłaszcza w kwestii pilnowania windy, żeby za nisko nie zjechała, kiedy ja zajmuję się czym innym.

Ale jest w tym pewna wartość, o czym kiedyś napiszę.
Życie w cieniu wrednej siostry ma swoje wartości i nie zamieniłabym go na inne.

Dziś chcę Wam pokazać coś, co zawsze mnie śmieszy. Choćbym miała napad smutku, kiedy na to patrzę, gęba mi się uśmiecha. A od uśmiechu wzrasta poziom sero-tego-co-trzeba.
Na dodatek koleś śpiewa z takim samym akcentem, jak ja mówię. Przedrzeźnia mój angielski, mówię Wam!

A tembr jego głosu przypomina mi śpiew Agnieszki R.
Słowo, Ludzie.
Po każdym szkoleniu dla policji musiałyśmy odreagować. Brałam gitarę, konspekt wykładu Jak korzystać z prawa, albo Psychologia ofiary przemocy i śpiewałyśmy to bluesowo na dwa głosy.
Żałujcie, że nie słyszeliście.

Ale toto poniżej też Was rozbawi. Prawdopodobnie.
Jeśli po wysłuchaniu i – ważne – obejrzeniu nie śmieje Wam się gębusia, to przykro mi, macie niski poziom serotoniny.
Uśmiech proszę.
Czołem, Ludzie.

Felietony, Teksty psychologiczne

Inicjatywa oddolna

Ostatnio doświadczam wiele dobrego od ludzi, którzy mnie nigdy nie spotkali w Realu.
Chciałabym dać coś w zamian.
Nawet jeśli mam wrażenie, że nie mam nic do dania, to nie prawda. Ogołocona z pieniędzy, ale nie z rozumu. I nie z lat pracy z cierpiącymi kobietami.
Cały ten kapitał jest do zagospodarowania.
Ja też coraz lepiej się czuję. Wychodzę powoli z czeluści, która mnie zassała jesienią.
Na zewnątrz więcej światła, mam trochę pracy, przy której mogę siedzieć, sprawy odszkodowania posuwają się naprzód.

Rok temu obiecywałam sobie, że za rok będę wąchać kwitnące bzy u siebie, na wsi. Tymczasem mało brakowało, a wąchałabym je od spodu.
Tak czy inaczej jestem szczęściarą.

Mogę być bardzo użyteczna, jeśli ktoś potrzebuje pomocy w formie porady lub diagnozy. Mam na myśli diagnozę sytuacji, nie choroby.

Zawsze byłam dobra w tworzeniu obszarów interwencji.
Zaraz Wam wyjaśnię, co to znaczy.
Wyobraźcie sobie osobę w depresji. Mam na myśli kliniczną depresję a nie smutek czy znużenie. Osoba chora na depresję jest zwykle przekonana, że jest chora psychicznie. Jeśli nie jest lekarzem (albo jest marnym lekarzem) to nawet nie wie, że depresja nie jest chorobą psychiki.
Niedobrze się stało, że w ogóle znalazła się w klasyfikacji zaburzeń psychicznych. To tak, jakby wpisać tam biegunkę, bo przecież chory wyraża protest, izoluje się w kiblu i marnie się czuje srając co pięć minut. A kiedy dostatecznie się odwodni, zaczyna bredzić i ma jazdy psychotyczne.
Z depresją jest podobnie: kiedy subtelna równowaga neurohormonów zostanie zaburzona, objawy spektakularnie dotykają sfery psychiki, ściągając na chorego diagnozę zaburzeń emocjonalnych. Cholernie niesprawiedliwe i kłamliwe stwierdzenie. To tak jakby biegunkę zdiagnozować jako brak higieny racjonalnego wypróżniania.

Na dodatek stwierdzenie stygmatyzujące. Zdiagnozowany jako zaburzenia nastroju człowiek dostaje to, co jest mu potrzebne jak dodatkowa dziura w dupie: dowód, że jest popaprańcem. Że sobie nie radzi. Z życiem. Ze sobą.
Powiem tak: gówno prawda i bull shit.
Większość ludzi dotkniętych depresją radzi sobie instynktownie, robiąc rzeczy, które potencjalnie pomagają. Przy okazji zabijając z wolna.
Robią rzeczy, które mają wyrównać chemiczną niedomogę: chleją, biorą środki przeciwbólowe (działają jak placebo w depresji), podejmują dziwaczne i ryzykowne przedsięwzięcia, żrą, szukają guza. Długo mogłabym wyliczać, jak normalni ludzie osuwają się w nienormalność, próbując przywołać do porządku zdradliwą biochemię mózgu.
Niestety, robią to na oślep.
Niszcząc siebie i swoje relacje z bliskimi, którzy widzą tylko zachowania a nie to, co się pod nimi kryje. Nie widzą bólu i szamotaniny. Bo zasrana depresja boli.
Ból – określany jako ból emocjonalny – jest prawdziwym bólem.
Jeśli człowiek ma szczęście, to boli go także ciało: stawy, serce, głowa, mięśnie. Wtedy, idąc tym tropem, można wyśledzić wroga, jeśli się trafi na kompetentnego lekarza.
Jeśli. Się Trafi.
W przeciwnym razie można do swojego portretu dorysować hipochondrię. Lekarz chętnie nazwie hipochondrykiem każdego, kogo boli a się nie psuje. To znaczy – psuje się, ale subtelnie i powoli, nie dając obrazu klinicznego żadnej konkretnej choroby.

Padlibyście ze śmiechu, albo ze zgrozy, gdybym teraz zaczęła wyliczać potencjalne przyczyny depresji. Czyli powody, dla których równowaga neurochemiczna zostaje zachwiana. Powszechnie wie się o kilku: brak światła, traumatyczne zdarzenia nie przetworzone przez lewą półkulę, długotrwały stres wyczerpujący zasoby energetyczne. Owszem. Ale nie tylko.
I jeszcze jedno: u kobiet przyczyny i przebieg depresji są nieco inne niż u facetów. Powikłane hormonalnymi cyklami.
Na dodatek objawy depresji u kobiet są silniej represjonowane społecznie, bo kobieta całkiem wypada ze swoich ról: matki, żony, ozdoby męskiego świata. Staje się dziwaczna, nieprzewidywalna, obca i wycofana. W najlepszym wypadku. W najgorszym stacza się lub ginie z własnej ręki.
Dlatego zawsze zajmowałam się tylko kobietami.
Tworząc obszary interwencji i krok po kroku (we współpracy z lekarzami rozmaitych specjalności) dążąc do uzyskania trwałej poprawy.
Taką miałam idee fixe: stworzyć wielodyscyplinarny zespół pracujący z depresją od strony medycznej i psychologicznej jednocześnie. I prawie, prawie mi się udało. O włos!
Ale…
O tym kiedy indziej i w innej obsadzie aktorskiej (Dziunia).

Czy wiecie, że nawet drobne smutki potrafią skumulować się i po latach całych powiedzieć: a kuku!
Już nie będę rozpisywać się na tematy kliniczne. Powiem tylko: nie dajcie z siebie robić wariatów, jeśli kiedykolwiek odwiedzi Was suka depresja. To nie jest ważne, że Waszym najlepszym przyjacielem stanie się psychiatra. Tak się utarło zwyczajowo i on akurat najwięcej wie o leczeniu, bo się przykładał do nauki. Miejmy nadzieję.
Ale to nie wystarczy. Sztuką jest przeżyć depresję i nauczyć się z nią żyć.
Bo ta suka wraca.
Powiem Wam, co uważam za kluczową umiejętność: nauczcie się oswajać swoje smutki.
Psycholog trendy, czyli doradca powiedziałby to nowomową: nauczcie się zarządzać swoimi smutkami.
Ja ujmę to tak: nauczcie się o nich mówić przyjaciołom.

Ta inicjatywa oddolna jest moim wkładem w robienie dobrych rzeczy.
Możecie do mnie napisać, a ja użyję swojej wiedzy i doświadczenia, żeby przynieść Wam trochę ulgi w smutkach. Nikogo nie wyleczę, ale mogę wskazać drogę.
Więc…
Jeśli ktoś chce ze mną pogadać mailowo, niech się oprze na moim ramieniu.
Teraz.
Jutro.
Kiedykolwiek.
Bo przeżyłam wiele a widziałam i słyszałam jeszcze więcej.
Jak w tej piosence, którą dziś dla Was tu umieszczam.
Nie odchodźcie jeszcze, posłuchajcie…

Ania D. Nowakowska