Bazyliada zakłada sukienkę

Jak zapowiadałam kilka dni temu, raz na jakiś czas będę udostępniać przestrzeń blogową moim przyjaciołom, którzy mają coś do powiedzenia/opowiedzenia/zakomunikowania/zauroczenia czytających czymś własnym.
Nie dajcie się prosić, Ludziska.
Pisanie jest łatwe.
Trzeba tylko usiąść i wyobrazić sobie, że chcemy coś powiedzieć gronu życzliwych przyjaciół. Koniecznie: życzliwych przyjaciół.
Jeśli będziecie w czasie pisania myśleć o krytykach (czyli o większości populacji na świecie), to dostaniecie dupościsku i napiszecie wypracowanie a nie gawędę, opowieść czy poezję.
Mamy setki możliwych środków wyrazu, ale jedno zalecenie jest uniwersalne i to ono kreuje artystę pióra i odróżnia go od reszty: artysta się nie boi, że się ośmieszy, ponieważ potrafi śmiać się z siebie.

Dziś przedstawiam Wam Bazyliadę.
Napisała dla Was taką oto humoreskę z morałem:

Zdarzyło się pewnego razu, że dostałam zaproszenie na komunię.
Wiadomo, będzie masa ludzi – tych znanych i mniej znanych. Będą się gapić.
Trzeba jakoś wyglądać!
Na długo przed wyjazdem przeglądałam tysiąc razy moją szafę i zawartą w niej garderobę, aby wybrać coś nowego. Nowe powinno wyróżniać się całkowitym nieopatrzeniem, wiecie  jakie to ważne dla kobiety, żeby nikt jej wcześniej w tym stroju nie widział!
Pod lupę wzięłam dwie nieopatrzone sukienki.
W dniu przymierzania zdjęłam je z wieszaka i poszłam do łazienki, ponieważ tylko tam mam: dobre światło i lustra, żeby się dokładnie obejrzeć.

Sukienka pierwsza miała długi suwak z tyłu i właściwie przydałaby się jakaś pomocna ręka do zasuwania, ale jestem dzielna, czytaj: mam długie ręce, i dałam sobie radę. Obejrzałam się ze wszystkich stron żałując, że nie widzę całości z butami. Cóż, nieźle, całkiem ładnie.
Ale była jeszcze jedna sukienka, szczerze mówiąc ładniejsza.
Zaczęłam ją zakładać z błogim uśmiechem, ale…
Ta sukienka ma z tyłu  sznurowanie przypominające gorset. Sznurówka jest śliska i długa, wiązana na kokardkę na końcu.
Uznałam, że najlepiej będzie założyć ją przez głowę. Uśmiech zniknął mi natychmiast po utknięciu w połowie drogi. Ups!

Lekko zdenerwowana ściągnęłam ją z siebie i uznałam, że ją zajdę z mańki i włożę metodą oddolną, czyli przez nogi. Uważając się za niezwykle sprytną rozwiązałam sznurówkę i zaczęłam operację nogi-biodra-reszta świata. Utknęło na stacji biodra. Ups!

Zaklęłam szpetnie i nerwowo zaczęłam oglądać tył sukienki. Wtedy właśnie odkryłam suwak pod wiązaniami, a kuku!
Rozsunęłam go z satysfakcją i przystąpiłam do ponownej próby. Przeszło gładko a ja – jakże szczęśliwa – sięgnęłam do tyłu po sznurówki.
I…w tym momencie przestałam być szczęśliwa a nawet zadowolona, bo sznurówki wylazły po chamsku ze wszystkich pętelek. Wyobraźcie sobie wciśnięcie ich na swoje miejsca z rękami do tyłu i na ślepo!

 Zdjęłam sukienkę, zasznurowałam gorsecik i sprytnie zrobiłam supełek na samym końcu, żeby wolne końce były jak najdłuższe.
Podjęłam następną próbę i utknęłam, ponieważ okazało się, że od dołu można sukienkę założyć, owszem, ale… tylko rozsznurowaną.

Dotarło do mnie, że potrzebuję wykwalifikowanej asysty w tym przedsięwzięciu, a ja przecież postanowiłam być twarda i samodzielna.
W nędznym humorze, jeszcze raz założyłam suknię przez głowę. Kiedy wreszcie wszystko wydawało się być na miejscu, przystąpiłam do sznurowania. Właściwie jest to całkiem proste – ucieszyłam się – wystarczy umiejętnie pociągnąć za końcówki sznurówek.
Pociągnęłam, poczułam, że wszystko znalazło się na miejscu i zaczęłam oglądać swoje szczęście w lustrach.
A tam, z tyłu…

Otóż sukienka ma zakładkę, czyli kawałek materiału maskujący gołe plecy za miejscem sznurowania. Coś jak język w bucie, tylko z lewej na prawą.
I tu niestety moja samodzielność padła plackiem i leży do dzisiaj. Nijak nie mogłam wykręcić rąk aby ten kawałek materiału ułożyć, nie pomogły ani gromy, ani pierony, ani nic innego.
Dlatego ta ładniejsza sukienka wylądowała w szafie i nie pojechała ze mną na komunię. Bo ja życzę sobie być samodzielna, kiedy zakładam piękną suknię.
Doszedł mi tym samym nowy punkt w spisie, czym kierować się podczas zakupu sukienki: ma dać się założyć bez fachowej pomocy.

Autorka: Bazyliada


Komentarz:

Hej, zgadzam się z morałem!
Pomyślcie, co to za przyjemność, prosić męża (albo sąsiada) o zapinanie szałowej kiecki na plecach.
A gdzie efekt: TaDa!!!! Popatrz jaka jestem śliczna!!!, no gdzie?
Ten moment, kiedy wychodzimy ubrane i promiennie piękne? Gdzie to osłupienie faceta w zachwycie, gdzie pożądliwie rozdziawione, sapiące męskie usta?
Jeśli przed chwilą ktoś widział nas w tak…no… saute?
To po co w ogóle się ubierać?

Bazyliado, urzekłaś mnie opisem swoich zmagań. Widzę Cię miotającą się w łazience, kręcącą dookoła, żeby zobaczyć, co do cholery jest grane. Wprost słyszę Twoje mamrotanie pod nosem i nawet domyślam się, co tam mamroczesz.
Serdeczności i dziękuję

Ania

Świt tupiącego królika, czyli co robiłam pod latarnią

I nie tylko pod latarnią.
Robiłam.
Różne rzeczy.

Zapraszam do północnej Walii na wschód i zachód słońca w dniu Świętego Jana.
Już tam ze mną byliście, Ludzie. W drugi dzień Bożego Narodzenia, w mroźny i słoneczny poranek renifera. Czyli psa ubranego w reniferze różki. I pań w czapkach Świętego Mikołaja, pamiętacie?

Teraz wyspa-nie wyspa Llanddwyn wygląda inaczej. Ona kwitnie, pachnie, śpiewa i gada głosami tysięcy stworzeń.
Które latają, furczą, biegają, skaczą i co tam jeszcze stworzenia robią, kiedy świeci słońce, a noc trwa tyle, co mgnienie oka.
Zaś takie stworzenia jak my wsiadają w samochód wieczorem, aby na długo przed świtem zająć miejsca w Teatrze Prezesa Wszechwszystkiego. 
Żeby chłonąć świat i to, co na nim.
Przez kilka godzin mamy ten świat tylko dla siebie i nikt nie zakłóca spokoju: cała reszta ludzi śpi i bardzo dobrze.
Niech śpią.

Jest druga trzydzieści, czyli nie ma pośpiechu. Wschód słońca jeszcze daleko. Do wyspy-nie wyspy idzie się plażą lub przez las. Jest noc, więc plażą bezpieczniej.
Chwytam mój lekki, ale opasły plecak ze śpiworem i jakimiś ancugami na wypadek deszczu. Ruszam pierwsza, gdy Krzysiek jeszcze grzebie się przy samochodzie ze swoimi statywami i tym całym fotograferskim majdanem.
Ja jestem bardzo odważna, wręcz słynę z tej odwagi i ciemności się nie boję. Zresztą tu nikogusieńko nie ma.
Zwlekam się na plażę i natychmiast wydaję z siebie przeraźliwy skowyt na widok strasznego dziada. Dziad sterczy tuż przy wydmie, ma wielki łeb i wcale się nie rusza. Czyha najwyraźniej na takich jak ja.
Na szczęście Krzysiek jest już w połowie zejścia, rzuca się więc na pomoc, ciskając w wydmę (czy może być większy dowód miłości?) swój plecak z aparatem.
– O Boże, Misiu – jęczy mężnie. – Co? Gdzie?
– Ktoś tu stoi – wykrztuszam z siebie – łoooo, tuuu…
Krzysiek ma na czole latarkę, więc ją włącza, oświetlając stojącą na słupku instalację pogotowia wodnego: koło ratunkowe w jadowicie pomarańczowej osłonie.

Bujamy się plażą dysząc ciężko, bo piasek mokry i zapadamy się po kostki.
Jest odpływ, morze poszło w czort na pięćset metrów. Niebo jest usiane gwiazdami, chmurek niewiele i wysoko. Niepotrzebnie targam te łachy, zapowiada się piękny dzień.
Przystajemy odpocząć i – kiedy przestajemy sapać – słyszę, jak rzęsisty deszcz z szumem pada na piasek. Tyle, że nie pada żaden deszcz. Macam się po głowie – jestem sucha. Wyciągam rękę – nic nie pada, a pada. Bo słyszę deszcz.
– Poświeć no – proszę grzecznie – na ten piasek, do cholery.
– Błeee – otrząsa się Krzysiek. – Uciekajmy stąd!
Ludzie, co ja widzę w tym świetle: miliony insektów dziwnej maści, jakieś piaskowe tałatajstwo wielkości muchy. Podskakują, biegają, drążą tysiące piaskowych tunelików. I te ich tańce dają taki efekt akustyczny na piasku, jakby była ulewa.
Chcę się z nimi chwilę zakolegować i sprawdzić, co to za stworzenia, ale mój fotograf nagle odzyskał władzę w nogach i – nie bójmy się tego słowa – spieprza ile sił. Mężczyźni!

O trzeciej piętnaście wchodzimy na wyspę, która akurat jest półwyspem, no bo odpływ.
Na wschodzie widać już seledynową poświatę, zapowiedź świtu.
Niebo powoli szarzeje, a wysokie chmury wyglądają jak rozlany atrament.
Panuje taka cisza, jakby Prezes właśnie stworzył ten świat i jeszcze go nie ożywił.

Krzysiek szuka najlepszych ujęć, żeby się ustawić z gratami. Ja natomiast szukam miejsca leżącego w loży, czyli widoku na wschodzące słońce z wygodami. Znajduję je pod latarnią, włażę w śpiwór, plecak pod głowę. Jestem gotowa na nadchodzące wydarzenia.
Próbuję wywołać u siebie rozbieżnego zeza, bo jest problem: chcę patrzeć na wschodzące słońce, ale też na to, co ono będzie oświetlać – na góry Snowdonii. W tej chwili wyglądają jak wycinanka. Światełka wiosek i miasteczek na zboczach przypominają błyskotki rozrzucone na czarnym aksamicie.
Ciężko wywołać tego zeza, więc kręcę głową z prawa na lewo i nazad, żeby nie uronić żadnego drgnienia światła, żadnego obrazu. To niesprawiedliwe, że nie mam oczu po obu stronach głowy. Na przykład zamiast uszu. Uszy mogłyby być gdzie indziej…

Na co patrzeć?
Musze dokonać wyboru, a nie cierpię tego robić.
Wybierając jedno, tracę wszystko inne. Nie znoszę wybierać, nigdy nie lubiłam.

Gdy tak użalam się nad sobą, gapiąc się raz na wschód, raz na zachód, nagle słyszę złowrogi tętent i krew mi zastyga. Przez moje ramię i twarz z prędkością nadświetlną przebiega królik i znika w norce tuż za moim plecakiem. Nie zdążam nawet mrugnąć, nie wspominając o wrzaskach, a zresztą zatyka mnie na amen. Przez chwilę umieram na atak serca, a później przez dłuższy czas trzęsą mi się ręce. Naoglądałam się ostatnio Harper’s Island, Ludzie.

Kiedy wstaje świt, mam wrażenie, że jestem we wnętrzu obrazu. Wessał mnie malarski szkic w delikatnych fioletach, szarościach i bladych różach. Zapiera mi dech z zachwytu.
Szare strzępki chmur nad moją głową z minuty na minutę oblekają się w łososiowy róż. Woda odbija ten obraz i nadaje górom odcień fioletu, a mgiełka otulająca daleki drugi brzeg staje się kremowa i delikatna.
Jestem we wnętrzu obrazu i chłonę piękno jak lekarstwo, jak eliksir życia.

Słońce podnosi się wyżej, lecz zanim jeszcze tarcza pojawi się na horyzoncie, chmury na wschodzie rozpalają się głębokim różem a po chwili czerwienią, jak żar. Płoną chmury i wstaje dzień.
Wtedy nad horyzontem zapalają się pierwsze promienie i pojawia się trzeci wymiar świata. Oto Snowdonia nie jest już aksamitną wycinanką, jest masywem, potężnym i dostojnym. Gasną światełka, pojawiają się przełęcze. Na moich oczach z obrazu powstaje rzeźba, rodzą się nowe kolory i głębia.
Wstaje dzień Świętego Jana, nad Krzyśka głową krąży mewa i krzyczy: hej, hej, hej, po czym wybucha urągliwym chichotem.

W dzień Świętego Jana zawsze wchodzę do wody, na dobry początek. W którymś wcieleniu musiałam być foką, albo inną wodną dziunią. Na widok wody tracę rozsądek i muszę, po prostu muszę do niej wejść. Cóż, morze Irlandzkie ma o tej porze temperaturę… hmm…niską.
Te maleńkie niby-to-własne plaże ukryte wśród skał, te drobne kamyki na dnie, wiry wokół maleńkich skalistych wysepek jak lodowate jacuzzi…oj, Ludziska, mówię Wam i powiadam.

Teraz spacer po wyspie, która jest jedną wielką kwitnącą łąką na skałach, pełną pszczół i motyli.
Pachnie słodka różowa koniczyna i dzika róża, zioła i kwiaty są w takiej mnogości, że zawrót głowy: fioletowe, różowe, żółte, białe, liliowe połacie – baśniowa łąka z marzeń dziewczynki.
Nad głową ptaki – młode – uczą się latać i świergolą. Spotykam gołębia – stoi na skale, nie ucieka, patrzy na mnie z takim spokojem, jakby miał dla mnie wiadomość. Staję koło niego i patrzymy na wyspę ptaków – skalną formację dwieście metrów od brzegu, gdzie gniazdują mewy, maskonury i czaple.
To dziwne, ale kiedy wracamy na wyspę, żeby obejrzeć zachód słońca, gołąb wciąż tam jest.

Udaje mi się dojrzeć z bliska maskonura – dziwadło z wielkim pomarańczowym dziobem, niesłusznie zwane (przeze mnie) masturbantem. Wiecie, nigdy nie mogłam zapamiętać właściwej nazwy, nawet teraz musiałam sprawdzić w guglu.

Kawał dnia spędziliśmy łażąc po lesie, a trzeba wiedzieć, że prawdziwy las w Jukej to rzadkość. Niestety, nie znalazłam poziomek, zresztą nic jadalnego, bo jeżyny dopiero kwitną.
Za to sosny oplecione bluszczem, ogromne naparstnice, kwitnące na żółto kolczaste krzaczory, całe polany dzikich orchidei, jakieś przepiękne hiacyntopodobne kwiecie, paprociowe dżungle – szczerze mówiąc, mogłabym tam zostać. Na zawsze.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

News, Felieton

Something like that

Cześć, Ludziska.
Słońce rozgrzało mi czerep i mieszają mi się języki, jak Ojcu Dziuni wyznania.
Cóż, kiedy jest się Żydem ochrzczonym w cerkwi, biorącym mezalians w katolickim kościele, to można dostać zwojopląsu, nie?
Nieważne, Dziunia leży odłogiem, bo ja jestem zajęta wymyślaniem strategii dożycia do chwili, kiedy Royal and Sun Alliance wypłaci mi odszkodowanie. O tej wiodącej na rynku ubezpieczeń firmie jeszcze napiszę, ale nie teraz.

Teraz mam co innego na głowie.
Kiedy w poniedziałek nastąpiła przerażająca i dramatyczna zmiana pogody na słoneczną i gorącą, natychmiast pojechaliśmy robić zdjęcia. Jesteśmy pasjonatami podróży a bieda trzyma nas w chałupie. Dla mnie to gorzej niż siedzieć w pierdlu. To tak na wyrost mówię, że gorzej. Będę miała okazję zweryfikować ten osąd wkrótce.
Ale – choć dla wielu osób jest to skandaliczne – wolę jeść suchy chleb raz na dwa dni, niż zrezygnować z wyjazdów, choćby tylko na jedną-dwie doby, ze spaniem w samochodzie i jedzeniem tego, co rośnie w lesie. Taka już jestem. Poza tym umiem jeść rzeczy niejadalne.

Ta wycieczka była nadzwyczajna.
Wszystko Wam opowiemy i pokażemy, jak tylko mój Baranek-Artysta opracuje fotografie.
Ponieważ padł nam na amen drugi komputer, jestem teraz w ciężkiej rozterce, muszę bowiem wpuścić tu mojego artystę z jego kartami pamięci i innym osprzętem. Zatem zalega mi tu i jęczy, że mój komputer jest taki powolny. A ja na to: twój jest wolniejszy, bo martwy.
Ludziska, musicie poczekać, aż on się z tym wyteges.
Ja mam opis gotowy, zrobiłam go już w lesie, na kartce. Przy okazji zauważyłam, że wciąż potrafię pisać ręcznie. Duża rzecz!

Z innych spraw, to powiem Wam, że wdałam się w wirtualną awanturę i pyskówkę, broniąc czyjejś tożsamości i jestem z tego zadowolona.
Nie z pyskówki, tylko z jej skutków, bo poznałam nową bratnią duszę, Bazyliadę. Jeśli czytaliście komentarze do poprzedniego wpisu, to sami widzicie, że Bazyliada jest kapitalną dziewczyną.

Jeszcze, jakby na zamówienie po trudnym dniu, dostałam mailem coś pięknego i poetyckiego do poczytania od innej kapitalnej dziewczyny.
I wtedy wpadłam na pewien pomysł.
Mam kilka wirtualnych kumpelek, już o nich pisałam. Ange, Victoria, Amabilis i Pikfe prowadzą własne blogi, do których linki macie po prawej stronie. Flanela chwilowo ulotniła się z blogosfery, ale wróci (liczę na to).
Ale mam też kilka przyjaciółek, które nie prowadzą blogów, a mają do powiedzenia bardzo mądre, zabawne, życzliwe i pomocne rzeczy. Żal mi, żeby te perły upychać w komentarze, zamiast dać im przestrzeń blogową.
Na przykład:
Nie znacie Doroty tak dobrze jak ja, bo nie prowadzi bloga. Powiem tylko, że jest to dziewczyna niezwykła.
Nie tylko dlatego, że pisze takie opowiastki, od których nie mogę się oderwać, lub padam ze śmiechu. Taka historyjka o świńskiej głowie w galarecie… Ludzie, wierzcie mi, cymes.
Znam Ewunię, która napisała książkę – czytadło a teraz szykuje niespodziankę dla kobiet w sieci. Jak już będzie gotowa, to Wam powiem i polecimy tam razem na miotłach.

Chcę Wam zaproponować taką zabawę, żeby gościnnie pisać u mnie, jeśli macie ochotę na coś dłuższego niż komentarz.
Felieton, opowiastkę, poezję, monolog, cokolwiek, byle życiowe lub piękne.
Albo życiowe i piękne.
Albo życiowe, piękne i mądre.
To nie są wielkie wymagania, prawda?
Zapewniona życzliwość i żadnych paskudnych komentarzy.
Co Wy na to, Ludziska?

Ja mam na dzisiaj opowiastkę o stereotypach myślenia.
Tak, znowu.
To jeden z moich ulubionych tematów. Uwielbiam badać, jak używamy skrótów, zamiast myśleć. Ja sama jestem najwdzięczniejszym obiektem moich badań, bo myślenie mnie męczy.

To wydarzyło się w roku 2006.
Pojechałam do Polski, oczywiście samochodem.
Oczywiście nie latam samolotami, bo jestem osobą świadomą. Jako osoba świadoma, zdaję sobie sprawę, że dać się zamknąć w skorupce i unieść kilka kilometrów nad ziemię jest szaleństwem. Ja nie robię takich rzeczy. Dlaczego miałabym robić?

Tak czy siak pojechałam, zakotwiczyłam w Warszawie i natychmiast zapragnęłam spotkać moją córeńkę, studiującą w Krakowie.
Pojechałam do tego Krakowa na jeden dzień, bo mało czasu, kiedy się nie lata samolotami, a ma się 5 dni urlopu.

Spotkałyśmy się na Plantach, poszłyśmy na wypaśny obiadek do Wierzynka (ohyda, ohyda), kupiłyśmy sobie ciuchy w stylu dziwek z Miami. Wtedy nie byłam jeszcze dziadującą kaleką, Ludzie.
Później w kawiarni dołączyli do nas: ciotka Hanka, moja była szwagierka i mój ulubiony eksmąż. Ulubiony, bo taką piękną córkę zrobić potrafił.

Dzionek zszedł na plotkach, uściskach, całuskach, kupowaniu zbędnych rzeczy i dobrym jedzeniu.
Nadszedł czas odjazdu, więc wypłakałam się, obśliniłam wszystkich po równo i poszliśmy na parking na Dietla.
Zawsze stawiam tam samochód, żeby oszczędzić sobie jazdy przez ścisłe centrum Krakowa. Wszyscy lojalnie poszli ze mną, żeby pomachać na pożegnanie.
Patrzę, rozglądam się, nie ma samochodu. Zniknął, przepadł.
Hania na to: może postawiłaś na innym parkingu?
No, może.
Idziemy na inny parking na Dietla. Nie ma.
Tosiek: może postawiłaś na ulicy?
No, może.
 Szukamy na ulicy. Nie ma.
Ja: idziemy na policję.
Asia: jeszcze poszukajmy, może gdzieś tu stoi.
Szukamy, mija następne pół godziny.
Nie ma.
Hania: przypomnij sobie, którędy szłaś od samochodu.
Ja (płacząc): kurwa, nie pamiętam, byłam taka podekscytowana!
Asia: no to idziemy na policję.
To idziemy.
Na policję.
Wszyscy, jak jeden eksmąż.
Dochodzimy, macam się po kieszeniach, gdzie kluczyki. Nie ma. Też zginęły.
Zgubiłam samochód i kluczyki – płaczę.
Asia (cichutko, z namysłem, nieśmiało): mader… ja cię przepraszam, ale ty przyjechałaś pociągiem.

Właśnie.

Czołem, Ludzie.
Następna będzie fotostory z dnia świętojańskiego w Walii, niech no tylko zwolnię komputer…
Jutro? W sobotę?
zapraszam ponownie

Człowiek – purchawka

Rozbawiło mnie pisanie o typach i typkach, a jeszcze bardziej – powściągliwa reakcja facetów.
Każdy jarzy, że komentarze na tym blogu są ściśle cenzurowane i przechodzą tylko pochlebne albo mądre.
Albo – najbardziej pożądane – pochlebne i mądre.
Normalka, nie?
Do domu też nie wpuszczam każdego, kto zapuka, nie?

Kiedy publikuję felietony na Interii 360, muszę się liczyć z górami błota i psich kup, którymi zostanę obrzucona, to oczywiste.
Jeśli napiszę w komentarzu: facet nie powinien odlewać się publicznie na ścianę, to zostaję uznana za feministkę nienawidzącą mężczyzn, niedoje-baną, pier-dolniętą w łeb, w ostatnim stadium feministycznego rozkładu mózgu.
Co bardziej oczytany dorzuci jeszcze zazdrość o członek (mając pewnie na myśli swój własny).

Dlatego nie lubię ducha Freuda: dał mężczyznom do ręki (sic!) brzydką zabawkę, czyli penis envy.
Kiedy duch Freuda – zgryźliwy, obleśny i nachalny – nawiedza mnie w czasie PMS, oganiam się od niego miotłą, na której latam.

Dziś jednak będę sprawiedliwa i zrównoważona w osądach, gdyż wybieram na ofiarę typ, który nie jest zdominowany przez żadną płeć. Zarówno książę, jak i księżniczka może doznać przerażającej przemiany w… człowieka-purchawkę.

Uwaga:
To nie jest młoda i bielutka purchawka, która pięknie pachnie i można ją usmażyć na masełku. To stara purchawa, po naciśnięciu (nawet najlżejszym) wydalająca z siebie cuchnący miazmat, który trudno zmyć.

Inna popularna nazwa człowieka-purchawki to: Tymnienieruszbojamamkapelusz.

Człowiek-purchawka, cierpiąc na narcystyczne zaburzenie osobowości – rzeczywiście cierpi katusze. Ogarnia go bowiem postępująca paranoja, jeśli dziesięć razy dziennie nie usłyszy, że jest najmądrzejszy, najładniejszy, najbardziej oryginalny i najlepiej czai bazę w całej wsi.
Ale ja – następując purchawce na purchel, jeszcze bardziej cierpię. Moje cierpienia są długofalowe, bo purchawka nigdy nie zapomina obelgi.
A obelgą może być wszystko.
Cokolwiek powiesz. Nie powiesz.
Zrobisz. Nie zrobisz.
Dla purchawki jest to dowód na to, że go nie szanujesz. Nie cenisz.
Czyli – jesteś durnym, zasranym kretynem.
Purchawka łatwo wpada w furię i przestaje się kontrolować.
Wali na oślep, wali na odlew, wali w ciebie jak w bęben – i krzyczy „biją mnie”.
Bo purchawka nie odróżnia siebie od reszty świata. Purchawka JEST całym światem dla siebie. Dlatego purchawka to hucpiarz, jakich mało.
Czasami bezpieczniej jest przyznać purchawce rację i uciekać, co sił w nogach.
Chyba, że nie ma dokąd uciec, bo purchawka jest mężem/żoną, szefem, albo prezydentem.
Tak.
Dokładnie to mam na myśli.

Cieszę się, że żaden z moich książąt nie zmienił się w purchawkę.
Ale.
Miałam kiedyś taką szefową, laboga psychologa, Deczkę zwaną Meduzą.
Jak każdy narcyz, była ciężkim frustratem, bo jak świat światem narcyza nie zaspokoisz.
Wystarczyło się odezwać z propozycją zrobienia czegoś inaczej, żeby usłyszeć: nie jesteś zainteresowana pracą dla mnie?
– Nie pracuję dla ciebie – powiedziałam kiedyś. – Pracuję dla ofiar przemocy, ty cipo.

Cipo – to tylko pomyślałam, ale i tak usłyszała. Za karę musiałam sprzątać szafy.
Ulubionym powiedzonkiem Meduzy, znanej myślicielki, było:
– Trzeba myśleć.
Każdego dnia rzucałam jej jakiś kęs lub kilka: że jest taka mądra, taka niezwykła i taka jedyna w swoim rodzaju. Wchłaniała te bzdety jak mój tyłek krem na cellulit i dało się jakoś żyć.

Kiedy dołączył do niej kolejny szef: piękny Lulu, moje wyrzucenie na zbity pysk było już tylko kwestią czasu. Po prostu nie byłam w stanie wielbić dupka o manierach obwoźnego sprzedawcy odkurzaczy i uśmiechu zbiegłego bigamisty.
Więc go nie wielbiłam, w zamian za co zostałam zwolniona za nie-pasowanie-do-linii (niebieskiej) kierownictwa. I trudny charakter. Który przez pięć lat nikomu nie wadził, a potem wadził.

Niedawno nadepnęłam na purchawkę na pewnym forum.
Ależ było jazgotu, Ludziska!
Potem purchawka zwiędła i poszła prać skarpety. Ale wróci, wróci. Znowu się dowiem, co ze mnie za imbecyl.
Wisi mi to, bo od dawna wiem o sobie rzeczy, których purchawka próbuje dowodzić: że jestem głupia, wredna suka.
Dopóki mojemu barankowi to nie przeszkadza, to mogę sobie być, czym mi się podoba, tak? Nie?

Układy zazwyczaj bywają symbiotyczne:
Baranek z suką.
Purchawa z bluszczem.
Wieprz z matką Polką (Amerykanką, Niemką, Hotentotką).
Knur z ochotniczym workiem treningowym.
Jeździec Bez Głowy z przenośną stacją przetwarzania danych.
Jęczydupa z siostrą miłosierdzia.
You and me, together.

Żegnam, udaje się na spoczynek.
13 stopni plus mżawka jest dostatecznym powodem, żeby zwinąć się w kłębek, przyjąć formę przetrwalnikową i spać.
Lub odjechać.

Kiedyś wrócę, bo jeszcze nie skończyłam.

Wieprze, baranki boże i inne formy życia

Kto wrażliwy na babski szowinizm i suczyzm niech nie czyta, papa, na razie!

To jest felieton dla dziewczyn.
O tym, co czasem przytrafia się dziewczynom.

Znajoma znajomej napisała w mailu: jestem zmęczona sraczką mojego męża.
Tak napisała, wykorzystując króciutką przerwę między sprzątaniem, robieniem zakupów, przygotowywaniem dietetycznych a pożywnych posiłków, słuchaniem o aktualnej konsystencji stolca swego pana, nastawianiem prania, odbieraniem dziecka ze szkoły, inne – temu podobne. Ponieważ ona ma w brzuchu całkiem spore bliźnięta, ten taniec Apacza dookoła sracza jest nie tylko przykry i męczący. Jest też niebezpieczny.

Dlatego to znamienne zdanie: jestem zmęczona sraczką mojego męża stało się zapalnikiem, który uruchomił serię maili, krążących do teraz między Ameryką, Zjednoczonym Królestwem, Polską, Australią i Niemcami.

Tak nam się suczo wyostrzyły klawiatury, że – jak jakiś sabat czarownic na miotłach – przestać nie możemy.
Przestać nie możemy i wciąż się słownie pastwimy nad formami życia, które nam się w chałupach zalęgły.
Nie wiedzieć skąd się one zalęgły, te formy.
Ja tu tylko skrót myślowy Szanownemu Państwu przedstawiam, bo materiał wyjściowy jest znacznie bogatszy. Jędrny w słowach, że tak powiem.

Formy życia, o których mowa, to homo erectus zwyczajny, marki samiec. Inaczej zwany mężem. Jeśli któraś z czytających nie ma w domu samca, ale planuje mieć, nie powinna dalej czytać. Proszę poczytać sobie coś z gatunku fikszyn: Jak miłością i oddaniem zmienić żabę w księcia.
Chodzi mi o to, żeby Was nie zniechęcać i źle nie nastawiać.

Ponieważ.
Ja tu o czymś odwrotnym: że czasem książę zmienia się w żabę albo jeszcze gorszą formę życia. I już nią pozostaje, na wieki wieków, amen.
(To samo mogłabym napisać o księżniczkach, ale to nie mój problem. Z tym niech się bujają mężczyźni)

W kogo zatem może zmienić się książę?
A… to zależy, jak się trafi.

Ene-due-like-fake: BĘC.

Wieprz: domowa forma życia leżąco-siedząca-i-mająca-wymagania. W zależności od statusu i dekoracji wymagania są rozmaicie natężone i różnorako wyrafinowane. Wspólną cechą wieprzy jest kompletna ślepota na cudze zmęczenie, brak empatii i czarna niewdzięczność.
Zdarza się, że wieprz całymi latami wspomina, jak jego mamusia klepała mu chudziutkie cielęce kotleciki i obcinała mu tłuszczyk od szyneczki, bo go – fuj – brzydzi.
Nie zeżre tego, co ma pod nos podane, będzie grzebał w talerzu, szukając dziury w całym. Zawsze znajdzie, więc nie musi się trudzić podziękowaniami albo pochwałami. Zrobił już zaszczyt, bo zżarł w końcu.
Wieprz, który ma sraczkę, to wieprz konający. Należy mu się taka uwaga, jak – co najmniej – rodzącej. Taki wieprz-histeryk.
Forma życia męcząca, ale wcale nie najbardziej przykra w obsłudze. Daje się spacyfikować, bo to forma leniwa, nie cierpiąca konfliktów.

Ekstremalną formą wieprza jest knur, który nie tylko wymaga i rozlicza z efektów, ale obraża, poniża i używa pięści. Jeśli komuś książę zmieni się w knura, to… buuu, koniec bajki.

Baranek boży: forma delikatna, krucha, żerująca na empatii. Często całkiem nieświadoma, że w ogóle żeruje. Jak to baranek: czasem czarujący, czasem wzruszający. Milusi całkiem, ale zagubiony. W efekcie – zawsze gotów przyjąć oparcie silnej i samodzielnej kobiety. Ma swoje odmiany, że wspomnę dwie najoczywistsze.

Baranek neurotyk zapewni każdej kobiecie pełen etat terapeutki-jasnowidza. Ta stękająca, niestabilna forma życia do samej śmierci nie nauczy się wypełniać przelewu, nie zrobi zakupów przez Internet, a na widok urzędnika dostaje konwulsji i szamotania pępka.

Baranek artysta ma wszelkie powyższe cechy, a do tego potrzebuje przestrzeni, spokoju i luzu, więc najlepiej czuje się jako bezrobotny na utrzymaniu pracującej żony/mamusi.

Form życia, w które potencjalnie może zmienić się książę, jest wiele.
Opisałam tylko kilka i to bardzo pobieżnie.
Kiedy przemiana się dokona (zazwyczaj kilka lat po zawarciu kontraktu na bajkę we dwoje), jest już za późno na lament. Trzeba szybko odczyniać urok, zanim zmiana się utrwali, czyniąc z naszego życia dożywotnią służbę Jedynemu Panu i Władcy.

Jedyny sposób, jaki znam, to natychmiast zaprzestać prób tłumaczenia, wychowywania, podlizywania się i starań.
Zamiast tego samej zmienić się z księżniczki w… nie, nie w kopciuszka.

We wredną sukę z klasą, moje kochane.

Felieton

Stereotyp psa i inne stereotypy

Tu na zadupiu leje i wieje.
Co za straszna niedziela!

Żartowałam.
Wiem, że w Polsce dłuuugi łikend był pod zdechłym psem, więc chciałam Was pocieszyć, że tu też.
Opierając się na stereotypowym przekonaniu, że w kupie cierpi się przyjemniej.
Więc chciałam Wam zrobić przyjemność.

Ale to kłamstwo.
Nie cierpię w żadnej kupie, wręcz przeciwnie.
Jest piękna pogoda, strach pomyśleć, co to może znaczyć.

U jednych sąsiadów (Prezesowi chwała, że trochę dalszych) skaczą na głowę do basenu. Basen jest taki dla dzieci, pompowany. Skaczący nie są dziećmi, bynajmniej. Trzymam w pogotowiu telefon z wystukanym numerem alarmowym, na wypadek wypadku. Tylko wcisnąć: połącz.
Z drugiej strony jestem o nich dość spokojna, bo są tak narajani gandzią i naprani piwem, że krzywda im się raczej nie stanie. Tak mówi stereotyp – że jak człowiek wiotki jest, to karku nie skręci.
Czasem któremuś spadają gacie i widać dzyndzelki. Tym samym mogę powiedzieć, że angielska duma narodowa – wielkość przyrodzenia –  jest grubo przereklamowana. To stereotyp, Ludzie. No, chyba że od zimnej wody im się siusiaczki kurczą, nie znam się na tym. Znaczy, na tej kurczliwości.

Drudzy sąsiedzi wystawili do ogrodu grill i przez to mam ślinotok.
Reakcja stereotypowa, pies Pawłowa ze mnie.
Kłopot w tym, że u mnie w lodówce tylko dupa słonia i na dodatek jej centralna część.

U Julie słuchają rapu w ogródku, więc mam okazję poćwiczyć tolerancję i miłość bliźniego. Nigdy za wiele pracy nad sobą, kiedy jest się taką wredną suką jak ja.

Ama słusznie zauważyła, że w poprzednim tekście potraktowałam sprawy dyletancko. Zamiast się przyłożyć, zapisałam mowę psa tak, jak sobie ją tłumaczę, a nie tak, jak brzmi.
Racja, racja i jeszcze raz racja. Użyłam stereotypu mowy psa, zamiast onomatopei.
Za karę siedzę w ogrodzie i – między rapem a nieludzkim wyciem dobiegającym z baseniku – staram się zapisywać fonetycznie dźwięki wydawane przez okoliczne psy. Zdam relację, uczciwą relację a nie jakieś po-łebkach-pitolenie.

Przy okazji nabywam czerwonych plam, które są chyba opalenizną. Bo szczypią jak dotykam.
Moim prapradziadkiem był niejaki Opala Się Na Czerwono, znacie?
A praprababcią Bąble Na Dekolcie.

Poszliśmy kiedyś na Szpiglasową w czerwcu i chociaż śnieg jeszcze leżał wyżej, to słoneczko dawało czadu, że aż – aż.
Posmarowałam się wiec czymś z tubki, którą dostałam do testowania od koleżanki ze Zwierciadła. Z działu kosmetycznego. Taka koleżeńska przysługa, bo przecież nie mogła się smarować czymś na słońce siedząc murem w redakcji.
Wypaćkałam więc na ramionka i dekolt tę próbkę i już się nie zajmowałam ochroną przed słońcem.
Wieczorem miałam 39,8 Celsjusza w najchłodniejszym miejscu ciała i pęcherze na plecach, ramionach i dekolcie.
Miałam ze sobą puste opakowanie po mazidle, bo ja nie śmiecę i zabieram swoje śmieci ze sobą. Przyglądam się więc uważnie, wprawdzie większość jest po włosku, ale drobniejszym drukiem stoi jak wół: przyśpieszacz opalania.
Zatem był to klasyczny przykład użycia stereotypu zamiast myślenia, pokarany surowo.
Tak w ogóle, to stereotypy są pomocne. Aż do chwili, kiedy stają się niebezpieczne. Czasem śmiertelnie.
Ale ja nie o tym.
Ja o psie.
Idę, muszę zapisywać dźwięki, wydawane przez psy.
Pisarz musi być rzetelny, Ludzie.
A nie.
Chodzić.
Na.
Skróty.
Nie jestem jakąś leniwą łajzą – napiszę sto razy i może wreszcie coś dotrze.
A przy okazji opalę się na czerwono, bez przyśpieszacza.

Pozdrawiam Was, Ludziska.

Sąsiedzki język ciała

Wróciłam przedwczoraj z urzędu, nie załatwiwszy niczego w kwestii umorzenia mojego mandatu.
Zła.
Zła
Zła, wrrr.

Powiewając papierzyskami poszłam zamknąć bramę. Akurat sąsiadka stała przy swojej, gapiąc się na inną sąsiadkę, która gapiła się na jeszcze inną sąsiadkę, która… cośtamrobiła.
U nas na zadupiu gapienie się jest popularną rozrywką sąsiedzką.
Też lubię.

Machnęłam w stronę Julie pęczkiem papierów:
– Dostałam mandat!
Rzuciła się do mnie drapieżnie, bo kiedy się coś dzieje, robi się ciekawiej. My tu lubimy, jak się coś dzieje.

(Kiedy ostatnio antynarkotykowi wywalali łomem drzwi u Julie i Tony’ego, to cała wiocha zwisała przy bramach aż do późnego popołudnia. Pisałam o tym kiedyś, Ludzie.)

– Pokaż – zażądała Julie. – Co ci zrobili te fucking bastards?
Zaczynam więc opowiadać  z emfazą, a Julie wydaje z siebie straszne dźwięki, świadczące o empatii.
– Come on girls! – woła do sąsiadek, co to stoją i się gapią.

Podchodzą chętnie i szybko, a z domu wychodzi córka Julie z niemowlęciem Aronem i małą Chloe u nogi. Dołącza też Tony w gatkach i pies Paula. Paul nie dołącza, bo stoi na dachu i montuje antenę satelitarną. Ale wyciąga ucho, żeby nie uronić wiadomości sąsiedzkich.
Stoimy na pozycjach dyskusyjnych: ja opowiadam tę swoją historię – od przyłapania na jeździe bez MOT, aż po bieżące kłopoty z grożącym sądem.
– Bastards! – co chwila któraś wybucha, nie wytrzymując napięcia.
– Fucking bastards – potwierdza chór.
– Fucking big brother – intonuje Julie.
– Big brother – podchwytuje chór.
– Fucking big brother everywhere – woła Paul z dachu.
– Hau, hau errr – włącza się Paula pies.
Tony chce coś dodać, ale akurat łapie go atak papierosowego kaszlu. Co on wciąga, na miłość Prezesa?

Czułam się jak gwiazda, Ludzie.
Tyle sąsiedzkiego wsparcia!

Kiedy trzy lata temu wprowadzałam się do tego domu, właścicielka poprzedniego ostrzegała mnie tymi słowy:
– Każdy na New Street ma criminal record! Zobaczysz! Zabiją cię tam.
Kumacie?
Teraz ja też będę miała rekord. Kryminalny. Czyli kartotekę.
Jestem swojaczka, Ludzie.

Show dobiegł końca, wracam do domu.
Tu rzuca się na mnie Krzysiek:
– Czemu one na ciebie napadły?
– Co?
– Groziły ci, widziałem.
– Że jak?
– Rozczapierzały palce i groziły ci!

O rety, no!
Z jego pozycji w oknie to mogło tak wyglądać, przyznaję.
– To czemu nie rzuciłeś się z pomocą?
– Ich było więcej, nie miałem szans.
– Aśśś ty durny jakiś
– wyjaśniam serdecznie. – One robiły gestykulację ekspresywną. Pozytywnie empatyczną. Nie jarzysz języka ciała, facet.

Ten przerażający gest, to cudzysłów, Ludzie.
Przepis: rozczapierzone palce wskazujący i środkowy, lekko zgięte w stawach, ręce uniesione na wysokość głowy. Lekko zginać i prostować paluszki.
Gotowe.
Cudzysłów do pojęcia big brother, a nie żaden napad.
Nawet Paul na dachu odłożył obcęgi, żeby wzmocnić ekspresję gestem.

Od wczoraj nawet dalsi sąsiedzi wołają do mnie hi, a pies Paula przestał odlewać się na mój samochód.
Jestem swojaczka, laska z New Street z kartoteką, cudzysłów.

Buźka, Ludzie

Jak zostałam znaną kryminalistką – akt trzeci

W ten oto – wcześniej opisany sposób – stałam się osobą czekającą na niezwykle ważną przesyłkę.
Która miała być wysłana w poniedziałek i osiągnąć cel we wtorek rano. Tak zapodał Głos Allianza, no nie?

Czekałam, rytmicznie rzucając się do kuchennego okna:
Wtorek – listonosz był o 12.11 – nie przyszło.
Środa – nie przyszedł listonosz.
Czwartek – listonosz był o 13.12 – nie przyszło.
Piątek – listonosz był o 12.21 – przyszło.
Przy-szło.
Przypełzło.
Bo musiało pełznąć, choć koperta ozdobiona była znaczkiem first class.
Strajku poczty nie było, była tylko ładna pogoda, co wszystko tłumaczy i wiele wyjaśnia.

Dodam, że od wtorku do piątku wsłuchiwałam się w Mozarta, próbując wyjaśnić, gdzie i którędy została wysłana moja polisa. Za każdym razem Głos Allianza pocieszał mnie, że nie ja jedna na coś czekam.
Doceniając filozoficzną głębię tego stwierdzenia, ćwiczyłam jednak na nich mój potoczny angielski: this is very important to get that sheet on time!
Będąc cudzoziemką, pozwalałam sobie wymawiać słowo sheet niepoprawnie, jeśli rozumiecie, o co mi biega.

W piątek o 15.17 znalazłam się znowu w moim ulubionym miejscu: w poczekalni Police Station, St Helens, Merseyside.
Tym razem wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Plastikowe krzesła były zajęte, w środku unosił się zaduch rzadkiej urody: skarpety, old szajs, kupa niemowlęcia, pachy perfumowane i pachy a la naturel, tłusty czizburger z cebulą i merkaptany.
Dopiero po godzinie domyśliłam się, że trafiłam na porę sign in, czyli czas, w którym towarzystwo z zawiasami przychodzi meldować się u konstabla.

Dama, na oko trzysta kilo patrzyła na mnie wrogo, nie wiem czemu. Mogę się tylko domyślać, że chodziło o moją reakcję na jej dezodorant. Bo wiecie, pewne warstwy społeczne tutaj bardzo dbają o to, żeby nie śmierdzieć. Zauważyłam to już w licznych pracach: krótkie powąchanie pachy i obwite spryskanie ciała dezodorantem. Robią to osoby płci obojga. Ja, niestety, reaguję zawsze tak samo: zaczynam rzęzić.

Jak zarzęziłam w tej poczekalni, to dama pomyślała pewnie, że jakaś zasrana księżniczka ze mnie. A przecież to zwykła alergia, Ludzie.
Dama trzymała na podołku niemowlę, które trzymało tę kupę w pieluszce.

Ale tatuaże miała wypas!
Zielono-różowe rękawy z tatuaży, ale bałam się bliżej przyglądać.
Niemowlę od czasu do czasu włączało syrenę, wtedy wielka mama potrząsała nim energicznie i milkło na jakiś czas.
Za to włączały się inne dwa stworki, na oko dwuletnie, trzymane na uwięzi w wózku dla bliźniąt. Ich mama w tym czasie wrzeszczała w komórkę: you fucking lazy bastard, I’’ll kill you!
Kilka innych osób też rozmawiało przez komórki, a każdy czymś komuś groził, albo na kogoś wrzeszczał.

Kiedy przyszła moja kolej podejść do pleksiglasowej szyby, zmówiłam paciorek dziękczynny i z dumą podałam oficerce Neill nowiusieńką polisę, MOT, mandat i uśmiech.

Wyglądała na zmęczoną, więc uśmiech był naprawdę śliczny.
– Jesteś out of time – warknęła na mnie zmęczona oficerka. –  Twój czas minął.
– Nie jestem! – zaprzeczyłam. – Mam czas do dziś do północy.
– Jest po czasie – powtórzyła policjantka. – Miałaś czas do Thursday midnight.
– Ale ja już tu byłam – tłumaczę spokojnie. – Okazało się, że nie mam polisy i właśnie rano ją dostałam…
– Thursday midnight.
– Przecież dopiero dziś dostałam pocztą…
– Thursday midnight.

Nagle poczułam, jak trafia mnie szlag.
Trafił was kiedyś najprawdziwszy szlag?

– Chcę natychmiast rozmawiać z twoim kolegą, który dał mi czas do piątku!

– A ja nie wiem, co to za kolega.
– Nic mnie to nie obchodzi! Dawaj kolegę! – wrzasnęłam cienko.
– Chwileczkę – powiedziała oficerka i schowała się za monitorem. Zaczęła stukać w klawiaturę, co chwilę zerkając na mnie z obawą.

Trochę mi przeszła furia, więc pytam:
– Co ty tam robisz?
– Wdrażam procedurę – ona na to.
– Czyli co?
– Za niedotrzymanie terminu idzie się do sądu.

Zrobiło mi się biało przed oczami, potem ciemno, znowu biało.
Słowo: court podziałało na mnie jak jakaś mózgowa viagra. Zauważyłam, że stoję, więc idąc za impulsem wyciągnęłam przed siebie złożone dłonie i:
– No dalej, już! No, na co czekasz, aresztuj mnie! Przecież jestem wielką kryminalistką, największą w ju-kej, co?

– Calm down, calm down – przeraziła się policjantka. – Nikt nikogo nie aresztuje przecież.
– A po co sąd?
– drę się dalej. – Od razu mnie zamknij, będzie taniej! A najlepiej mnie zastrzel, przecież taki ze mnie przestępca! Chcesz mnie zastrzelić? Strzelaj!

Chyba mi odpierdoliło, Ludzie.
Wystraszyłam tę kobitę, wariaci są straszni przecież.

– Zrobimy co innego – zaproponowała bardzo łagodnym i ciepłym głosem. – Napiszesz oświadczenie, że byłaś, potem czekałaś, oficer dał ci czas do piątku i przyszłaś na czas.
– Great – powiedziałam grzecznie. – Przecież tak właśnie było.

Rozstałyśmy się w zgodzie, ale ja temu nie ufam.
Czuję przez skórę, że to jeszcze nie koniec.
Zresztą mandat i tak będę musiała odsiedzieć w areszcie.
Dokładnie 28 godzin i 48 minut. Wedle cennika dla kryminalistów.

To by było na tyle, jeśli chodzi o jazdę bez MOT, ufanie, że dokumenty są tam, gdzie być powinny i naiwną wiarę w to, że jeśli miły oficer mówi Friday midnight, to tak jest.

W areszcie powinni siedzieć przestępcy.
Dla półgłówków mogliby wymyślić inne kary.
Jakieś batożenie, sprzątanie posterunku policji, albo łaskotanie na śmierć.

Zobaczymy, Ludziska czy akt czwarty nastąpi…