Wirus na spacerze (bez smyczy)

Ze stanu zombigrypowego wyrwała mnie okropna myśl, że lato zaraz się skończy, a przecież nawet się jeszcze nie dla mnie nie zaczęło.
Stoczyłam się z materaca boleści z wielką wiarą w siłę wolnej woli. Mojej woli.

Woli wyjścia na powietrze, na świat, na szerokie pola, gdzie ptaki nad głową i ten teges…
No wiecie, o co mi chodzi.

– Zbieraj graty – wycharczałam  – jedziemy połazić.
Krzyśkowi nigdy nie trzeba tego dwa razy powtarzać.
– A grypa? – spytał dla porządku.
– Pod kontrolą – zapewniłam. – Wirus jest na krótkiej smyczy.
Nie był.
Ale i tak było fajniście.

Cenną (jedyną?) zaletą mieszkania w St Helens jest bliskość morza; trzydzieści minutek i wjeżdżamy do Formby.
Przepadam za tym miejscem, należącym do National Trust.
Zaraz Wam pokażę, dlaczego.
Kochani Ludzie, to jedno z tych miejsc, w których czuję się wolna. Cokolwiek się dzieje. Cokolwiek mi spada na łeb.
Czuję się wolna.

PS. Darek, zrozum mój punkt widzenia. Zrozum: wirus grypy też musi zostać wyprowadzony na spacer.
Co?
Nie musi?
Ale ja muszę, inaczej się uduszę, oszaleję i nie doczekam szczęśliwego finału.
Uśmiech.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Jeden słoneczny dzień w Lake District

Dosłownie jeden, jak wyspa cudów w deszczowej krainie.
Przed i po już nic, tylko deszcz.

Napiszę króciutko, bo co się będę rozpisywać.
Grypę mam, jestem zwolniona z obowiązków wszelkich, prawda?
Ludzie?

I tak nie wlazłam na Great Gable, bo – jak powiadam – zeżarł mnie wirus.
Mniam, mniam, świńska grypa albo inna chamska lipa.

Ale co widziałam to moje.
Żaden wirus mi tego nie odbierze.

O jednym Wam jednak muszę opowiedzieć, bo mnie skręci z ochoty: widziałam strzyżenie owiec!
Może też widzieliście, ale dla mnie to było coś całkiem nowego.

Najpierw je usłyszałam, bo – spędzone do zagrody – okropnie wrzeszczały (beczały, płakały, krzyczały).
Ogarnęła mnie jakaś zgroza, przez chwilę sądziłam, że to ubój.
Zwłaszcza, kiedy zobaczyłam w rękach jednego kolesia owczą skórę w całości!
Zwinął ją w rulon i wsadził do worka.
O ranyż!
Aż mną tąpnęło.

Ale nie.
Patrzę, owieczka wychodzi całkiem żywa, chociaż nieco ogłupiała na pysku.
Jedna za drugą wchodziły te owce do stodoły. Wchodziły z futrem i po chwili wychodziły – z głupią miną – bez futra.
Udało mi się wleźć na ogrodzenie i podejrzeć fachowców – fryzjerów.
No, Ludziska, byłam pod wrażeniem.
Zwłaszcza to zdejmowanie całego futra w kształcie owcy – w jednym kawałku.
Lepsze niż film sensacyjny, Ludzie.

Tyle na dziś, resztę niech opowiedzą fotki Krzyśka.
Ja wracam do walki w wirusem chamskiej grypy za pomocą czosnku i syropu z cebuli według przepisu Doroty znanej też jako Dr Hałz.
Dziękuję Wam serdecznie za życzenia wszelkie i pozdrawiam miło.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

Nie napiszę o tym teraz…

Na mojej uliczce była wielka zadyma: człowiek ugryzł psa.
Było dużo ochrypłych i piskliwych wrzasków.
Były wyzwiska.
Była policja.
Zdarza się.
Ale nie napiszę o tym teraz…

Podoba mi się angielski system edukacji: pięć certyfikatów w trzydzieści dni.
Ale nie napiszę o tym teraz…

W nagrodę za dzielność i postępy w nauce zrobiliśmy wycieczkę do Cumbrii.
Był jeden słoneczny dzień i właśnie nam się dostał.
Ale nie napiszę o tym teraz…

Nie napiszę teraz o niczym, bo unoszę się na miękkim obłoczku.

Nie, nie umarłam i nie poszłam do nieba.
Przeciwnie, że tak powiem.
Tak się czuję, kiedy rośnie mi gorączka, pod warunkiem, że się nie ruszam. Kiedy się ruszam, boli mnie wszystko, oprócz rzęs.

Na tym zdjęciu stoję sobie na mosteczku, nieświadoma, że za dwie godziny zacznie mnie telepać. Mówię Wam, Ludziska, ledwo się dowlokłam do połowy góry, a zejść już nie miałam siły.
Pierwszy raz – będąc w tak pięknym miejscu – marzyłam, żeby znaleźć się w domu. Właściwie to marzyłam, żeby się teleportować do łóżka.

A teraz po prostu do niego wrócę.
I zostanę na jakiś czas.
Jutro mój fotograf wstawi Wam swoje wczorajsze dokonania a ja wrócę, jak już opuści mnie wirus. Nie zapraszałam sukinsyna, zmutowanego chłystka meksykańskiego chowu.
Paszoł won!

Do miłego, Ludziska.
Chyba.

Penisy w zwisie na plaży w Crosby

Nie ma to jak chwytliwy tytulik, co?
Ludziska?
Hę?

Zanim przejdę do sedna, kontynuując myśl tytułową, pochwalę się najnowszymi osiągnięciami:
1.    Uzyskałam dwa certyfikaty potwierdzające że coś tam potrafię.
2.    Odrzuciłam zaloty pewnego przystojnego strażaka – trenera.
3.    Ugotowałam młodą kapustę na polskim boczku.
4.    Odmówiłam (asertywnie) dalszych kontaktów z osobą, która nazwała mnie chujem.
Jeśli macie większe osiągnięcia, to spróbujcie mnie przebić.

Główny egzamin wciąż powiewa przede mną jak strach na wróble, ale ja egzaminy zdaję za pierwszym podejściem, jak dotąd.
Tylko z małżeństwa oblałam parę razy.
Biedni moi mężowie, wyrazy współczucia.

Co do strażaka, który był też ratownikiem medycznym i uczył mnie nowoczesnej wersji CPR (cardiopulmonary resuscitation), baby będą wiedziały, dlaczego odrzucenie jego zalotów jest osiągnięciem.
Chyba.

W nagrodę i za karę (bo pogoda się popsuła) pojechaliśmy na plażę do Crosby, rzut onucą od Liverpoolu.
Słynna to plaża, z powodu członków.
Członkowie…
Przepraszam, członki są rozmieszczone symetrycznie na całej plaży i jest ich sto.
Przymocowane są do figur przedstawiających… no, kogo?
Zgadliście.
Faceta z odkrytym przyrodzeniem.
Przyrodzenia permanentnie przebywają w stanie neutralnym, czyli w zwisie, bo:
A) Są z metalu.
B) Sterczą w zimnej wodzie, a w czasie przypływu to nawet całkiem je zalewa.

Miejscowa ludność podzieliła się z powodu zwisów męskich na dwa obozy.
Jeden (zdroworozsądkowy):
Fiut to fiut i co to szkodzi, że jest. Przecież jest tam, gdzie powinien być. Przynajmniej turystów przyciąga.

Drugi (moralnie czysty):
O tempore, o mores! To straszne, Sodoma i Gomora. Dzieci patrzą.
Pomyślcie, Ludziska: Ojciec Purchawka miałby tu niezłą jazdę.

Ja zaś założyłam trzeci obóz (równościowy):
Czemuż to, ach czemuż nie ma ani jednej figury o kobiecych kształtach?

Ze zdziwieniem odkryłam nieznaną dotąd formę dyskryminacji mojej płci.
Nazwijmy ją dyskryminacją obiektualną albo performerską.
Antony Gormley nie lubi kobiet?

Obejrzałam uważnie jedną figurę.
Strażak, jak żywy.

Następnie zajęłam się karmieniem ptactwa, jak przystało na stateczną mężatkę w wieku postindustrialnym.

Pozdro, Ludziska.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Jestem koszmarem

Nocną marą.
Są liczne dowody na to, że jeśli się komuś przyśnię, to zatrybi (zassie) mojego pecha.
Ja Was Ludzie uprzedzam: nigdy o mnie nie śnijcie.
Nie zasysajcie pecha, powiadam Wam.

Oto opowieść mojej najlepszej przyjaciółki, która znałam już wtedy, kiedy nosiła koszulę w mlecznych zębach. Ona wie o mnie wszystko, a mimo to mnie lubi. Nasza przyjaźń przetrwała 25 lat braku kontaktu. Przedstawiam Wam Romę, która twierdzi, że nie umie pisać.
Ja twierdzę, że wręcz przeciwnie.
A Wy?

O snach, pieniądzach i dziwnych sposobach spłaty długów

Śniłaś mi się ubiegłej nocy i widziałam Cię przez chwilkę, więc  zrozumiałam, że coś
się prędzej czy później wydarzy.
Raczej prędzej.
Może nawet następnego dnia.
I stało się!

Było już dość późno prawie dziesiąta wieczorem .
Dziewczynki szykowały się do spania i nagle słyszę że zaczynają się kłócić:
– Oddaj mi, ty wredna małpo!
– Jesteś głupia!
– Sama jesteś głupia!
– Ty czarownico, powiem mamie!

Co one znowu wymyśliły? – zastanawiam się, ale jestem zmęczona. Mam ochotę zatkać uszy.
Wtem wpada Agnieszka, a minę ma dziwną jakąś:
– Mama, połknęłam pięć złotych.
Podrywam się na równe nogi:
– Idź natychmiast wyrzygaj!
– Nie mogę – i w płacz.
– Nie rycz, wyjdzie z drugiej strony – pocieszam ją (i siebie).

Ania też ryczy:
– Ona połknęła moje 5 zł i jak mi teraz oddaaaa…
Daję jej szybko piątaka żeby chociaż jedna przestała wyć.
Nic z tego:
– Ja już tego nie chceee i nie chcę żeby ona miała operacjeee

Mój mąż – blady – wrzeszczy na mnie:
– Zrób coś, zadzwoń gdzieś, przecież to duża moneta, wiesz jak kwasy działają na metal! – błyska mi w oczy wiedzą chemiczną.
Nie pamiętam jak działają, przynajmniej nie w tym momencie.

– Jedź do przychodni, nocna pomoc doraźna już czynna – staram się zachować resztki rozsądku.
Pojechali, wracają po godzinie, całkiem weseli.
Pytam: co jest?
– A, lekarka radziła jechać do szpitala bo ona to nic tu nie pomoże – opowiada mój mąż.

Pojechali więc.
W szpitalu trafili na wściekłą pielęgniarkę:
– A pan myśli, że co? Że ja tu wyjmę tę monetę i oddam panu?
– Mnie nie chodzi o pięć złotych, tylko żeby córce pomóc!

Widząc, że tatuś jest nieźle wkurzony, baba zawołała wreszcie lekarza.

A lekarz:
– Jak nie wyjdzie z drugiej strony przez cztery dni  to proszę się
zgłosić.

No cóż, teraz już  mi Agnieszka nie wmówi, że nie może połknąć tabletki!
I tyle razy mówiłam że by nie brały świństwa do ust i co to pomogło?
Jestem prawie siwa, a niedługo będę łysa.

autorką opowieści jest Roma, dzielna matka trojga dzieci, nie licząc męża.

Komentarz: Dorastające córki! Z nimi nie sposób się nudzić. Myślałam, że połykanie przedmiotów jest właściwością małych dzieci (zabawki) i sklerotycznych starców (sztuczne szczęki). A, jeszcze przemytnicy heroiny, oni też łykają jakieś świństwa.
A teraz, Kochani Ludzie zgadnijcie zakończenie tej historii.
Ja wiem, ale nie powiem.

P.S. Jeśli się komuś przyśnię, nich na wszelki wypadek spędzi następny dzień zabarykadowany z rodziną w piwnicy. Chociaż to pewnie niewiele pomoże…

Czy jesteście poetami?

Byłam kiedyś poetką – grafomanką – wierszokletką – rymomęczyduszą (niepotrzebne skreślić)
Miałam elegancki gruby zeszyt w okładce z granatowego aksamitu i tam zapisywałam gniewne i ponure albo smętne i męczeńskie frazy w formie sonetów.

Przyczyną tych nastrojów był zapewne trądzik i przetłuszczające się włosy oraz opasły (w mojej opinii) tyłek.
Kiedy odkryłam skuteczność czystego spirytusu (na trądzik) i rzygania (na opasły tyłek) – w moich wierszach było zdecydowanie więcej optymizmu.

Byłam okrutną nastolatką i cynicznie zmuszałam moją najlepszą (i jedyną) przyjaciółkę do słuchania moich poematów i wyrażania opinii. Szantażem moralnym wymuszałam na niej takie słowa jak: doskonałe, świetne, głębokie. Sama jej podpowiadałam te słowa. Biedna moja przyjaciółka…zaraz mi pewnie napisze komentarz, że nie były takie złe.
Te wiersze, czy co ja tam pisałam w stanie młodzieńczej demencji.

Moja mama zrobiła rzecz straszną: wysłała ten nieszczęsny zeszyt do mojej polonistki, Herminy Ś.
Od tamtej pory Hermina dziwnie na mnie patrzyła i przestała mi dokuczać docinkami o podłożu moralnym (słuchaj no, L******ówna, ja wiem z kim ty się włóczysz i gdzie łazisz).
Chyba zaczęła się mnie bać.
Wariatów wszyscy się boją, nawet polonistki.

Ostatni wiersz napisałam po dwuletniej przerwie, w 1979 roku, w maju.
Był to rymowany protest song o dość mętnym przesłaniu i gorszącym zakończeniu. O ile pamiętam, była tam propozycja, żeby normalni – kimkolwiek są – pocałowali mnie zbiorowo w żopę i powiedzieli kuku.
To był czas obrzydzenia wobec wszystkich przejawów mieszczaństwa (wsiostwa), dorobkiewiczostwa, dulszczyzny i ciułactwa.
W zasadzie była to moja odpowiedź na słowa Cioci Gieni, która już wtedy znała prawdę o mnie. Ciocia Gienia orzekła: ta to gówno w życiu osiągnie, żeby gdzieś dojść trzeba umieć się rozpychać łokciami.
Miała rację, ta Ciocia Gienia. Gdziekolwiek sama doszła, mam nadzieję, że jest jej tam wygodnie.
Nie umiem rozpychać się łokciami a na dodatek nie jestem poetką.

Przez następne trzydzieści lat nie pisałam i nie czytałam poezji. Do tego stopnia nie czytałam, że nie umiałam odróżnić Wisławy Szymborskiej od Michaliny Wisłockiej.
Aż pewnego dnia zostałam zmuszona szantażem moralnym do przeczytania jednego wiersza.
Napisała go ta Szymborska.
Jest to wiersz o kocie i o tym, czego nie robi się kotu. O tym, że kotu się nie umiera, bo to nie fair.
I tak odkryłam, że poeta mówi do serca, a nie do umysłu.

Oczywiście wiedziałam o tym, ale wiedzieć a doświadczyć, to dwie różne rzeczy, prawda?
Dlatego przez wiele lat nie byłam w stanie odbierać poezji.
Czytając używałam wyłącznie umysłu, chroniąc serce przed wzruszeniami.
Moje serce było analfabetą.
A teraz nie jest.
Czytuję poezje na blogach kobiet i odkrywam całkiem nowy obszar wzruszeń i poruszeń.
Czytuję Ange (link po prawej stronie), pisze bardzo zmysłowe erotyki, ta niegrzeczna dziewczyna.

Ostatnio odkryłam Flamenco.
Zupełnie mnie zaskoczyła, bo poznałam ją na innych blogach jako błyskotliwą polemistkę o ostrym piórze i ciętych ripostach. Myślałam o niej: mózgowiec, myślak.
Hej, to nie są wyzwiska, tylko mój sposób klasyfikowania ludzi (myślaki, zmysłowcy, indyki, fraktale, itp.)
No więc Fla była myślakiem, drążącym w poszukiwaniu konkluzji. I pewnego dnia przysłała mi przepiękną poetycką opowieść o pierścionku. Poznałam tym samym zupełnie inną stronę Flamenco.

Kiedy człowiek ma wiele zdolności na różnych poziomach, nazywam go fraktalem.
(Zabawne, że Flamenco tak właśnie nazwała swój poetycki blog.)

Bardzo mi się podobają te klimaty.
Fraktalna Flamenco jest intrygującą osobą.
Zajrzyjcie koniecznie, Ludziska.
Stały link jest razem z innymi linkami do przyjaciół – po prawej stronie ekranu.

Miłego dnia, Ludzie.

Vivaldi? Nigdy więcej!

Hi, my name is Pipidzidzi, how can I help?

– Hi, my name is Nowakowska, my number is…
– Are you ok Mrs Nukakoska?
– No, I am not ok! Where is my money?
– Oh, Mrs Naukosko, just give me a second!

W miejsce ciepłego głosu pojawia koncert Vivaldiego i trwa – pi razy pipidzidzi – dziewięćdziesiąt minut. Czasem Pipidzidzi włącza się na chwilę, zapewne sprawdzając, czy wciąż jestem tak głupia, żeby czekać. Mówi ciepłym głosem: sorry for keep you waiting.
I następuje Vivaldi.
W tym czasie słuchawka mojego telefonu rozładowuje się i zaczyna kolejno: pikać, charczeć, wyć, głuchnąć. To stary grat i nie wytrzymuje długo bez prądu, więc – po naładowaniu – zaczynam wszystko od początku.

Ludziska, pośmiejmy się trochę.

Przez łzy, bo płakać się chce.
Ale bardziej śmiać, choć nieco histerycznie.
He he  he ha ha ha hi hi hi.
Oddech.
I jeszcze raz.

Are you ok?
Uwielbiam to pytanie, jest takie angielskie.
Wyobraźcie sobie: leży człowiek, krwią zalany, nie oddycha, a nawet już się rozkłada, bo leży tak już trzy dni i odpowiada na jedno angielskie pytanie: are you ok?

Prawidłowa odpowiedź brzmi: I am fine.

Lubię też pasjami inną angielską ekspresję, która brzmi: sorry for keep you waiting.
Ta fraza oznacza, że osoba bardzo chce pomóc i załatwić twoją sprawę, ale niebiosa sprzysięgły się, żebyś przymusowo słuchał Vivaldiego.

Słucham Vivaldiego osiem razy dziennie (sorry for keep you waiting) i – szczerze mówiąc – kaktus mi wyrośnie, jeśli z własnej woli kiedykolwiek posłucham Czterech pór roku.
Czekanie (sorry for keep you waiting) stało się dla mnie doświadczeniem wręcz mistycznym.
Przeżywam je głęboko, ponieważ muszę głęboko oddychać, kiedy ktoś keeps me waiting.
Z racji głębokiego oddychania dostaję czasem ostrego napadu głupawki (hiperwentylacja).
Później boli mnie ta.. no.. przepona, czy coś.

Tu w Anglii odbywam podróże w czasie, które mnie rozśmieszają aż do drgawek.

Oberwała się chmura trzy dni temu. Oberwała się kilka razy w ciągu godziny i zalało nam chałupy od strony ulicy. Studzienki ściekowe padły zemdlone i tryskały z nich fontanny ku górze (fontanny gówna jakby). Ze zlewu a nawet z umywalki na piętrze i z kibla wydostawała się woda wbrew grawitacji. Bardzo nas to zmartwiło, więc pognałam do administracji po pomoc.

– Zalewa nas ! – wrzasnęłam teatralnie, dla większego efektu unosząc ręce.
– Już zgłaszam – odpowiedziała przejęta do głębi Vanessa. – Ktoś się pojawi very soon.

Dziś rano obudziło mnie walenie do drzwi.
Brzmiało naprawdę dramatycznie, więc bez ociągania spełzłam na dół.
– Hi love, przyjechaliśmy do zalania – dwóch dziarskich i barczystych wojowników w czerwonych koszulkach firmowych przybyło walczyć z powodzią błota.

Aż miło było na nich popatrzeć, Ludziska.
I jaki sprzęt! Jak do katastrofy tylko bardziej.
Wyekwipowani.

Żal mi się zrobiło, że nie poczekaliśmy tych trzech dni, żeby zobaczyć ich przy pracy. Kłopot w tym, że woda wsiąkła w glebę a resztę sami posprzątaliśmy.
To samo zrobili sąsiedzi.
Żeby nie odjechać z niczym chłopaki pokręcili się po podjeździe w poszukiwaniu studzienki.
Nie znaleźli, bo akurat stał na niej mój samochód.
Zdarza się, jak mawiał Kurt Vonnegut.

Ale co to jest trzy dni, wobec innej podróży w czasie?
Sami zobaczcie:

Miss Nowakowska
 
I have spoken to Beryl ()and Mrs R. case will be subject to discussion with our Manager within the next seven years and Beryl will be in touch after that with any further information
 

 
Judith
Choice Based Lettings Officer

Direct Line 01744 636363

To jest odpowiedź, którą dostałam na zapytanie: co ma zrobić matka z trojgiem dzieci, która za kilka dni będzie bezdomna, bo wyrzucono ją z mieszkania?

Od pewnego czasu – cóż, od kwietnia, Ludzie – staram się pomóc tej dziewczynie znaleźć dach nad głową.
No, ja wiem, że to jest pomyłka, pewnie chciano napisać seven days, ale wyszło, co wyszło.
I ja dostałam ataku śmiechu, bo ta pomyłka oddaje cały groteskowy klimat, w którym żyję.
Klimat przykro nam, że każemy ci czekać.

Odpisałam grzecznie:
Doceniam poświęcenie i tempo pracy waszej instytucji, ale obawiam się, że za siedem lat Pani R. będzie potrzebowała miejsca w domu wariatów, a nie domu komunalnego. O ile dożyje, bo zimy macie dość ostre, anyway.

A co? Może nie?
Z racji znajomości języka i realiów często pomagam ludziom wyplątać się z różnych opałów.
Szczęśliwi, którzy nie muszą taplać się w odmętach biurokracji.
Ale jedno Wam powiem, Ludziska: nie znoszę Vivaldiego, codziennie bardziej i bardziej.

Przy okazji, dziękuję Wam za nadsyłanie tekstów i wszelkich form twórczości. W każdy łikend będę publikować coś Waszego.
Mam trochę spraw swoich i cudzych na głowie a na dodatek zaczęłam chodzić do szkoły, więc nie starcza mi czasu na przyjemności. Czyli na pisanie i prowadzenie tej stronki.
Ale to nie oznacza, że się lenię.
Zdam egzamin 24 lipca i wracam do pisania.
 Nadsyłajcie Twórczość i twórczość.
Salut!
 

Na rybki z Mantyką, czyli świat mężczyzn dla kobiet

Może nie uwierzycie, ale kiedy miałam lat dwadzieścia plus (a jednocześnie trzydzieści minus), kiedy datę pisało się jeszcze poczynając od 198, dawno, dawno temu, long time ago, przed wiekami…

No, powiedz to, kobieto!
U… uwa…
Uważałam przymiotnik kobieca za obelgę.
Najcięższego kalibru.
Coś w rodzaju głupiej cipy, tylko bardziej.
Obelżywe.
Mówię o przymiotach umysłu a nie ciała.
Wbrew (spadaj Zygmunt, idź się smażyć w piekle!) obowiązującym teoriom nigdy nie zazdrościłam facetom dyndaska. Poza tym jednym razem w ośmiogodzinnym korku na autostradzie koło Hannoveru, kiedy próbowałam nasikać do butelki.

Natomiast w kwestii posiadania kobiecego umysłu, to już było gorzej.
Kiedy ktoś (nie ktoś, tylko facet) ujmował sprawy w ten sposób: to typowy dla kobiety tok myślenia – ja czułam się zdołowana i głupsza od pęczku pietruszki.

W ramach pokuty za bycie kobiecą wiązałam się na ogół z najcięższymi przypadkami mizoginii. Żeby przez cały czas trwania związku udowadniać, że nie jestem kobieca, wcale a wcale.
Do późnych lat osiemdziesiątych nawet nie tykałam książek napisanych przez kobiety – żeby nie zarazić się kobiecym stylem pisania, na wypadek, gdybym kiedyś przełamała pustkę w mózgu i siadła z piórem w dłoni.
No, mówię Wam, Ludziska.

To zresztą będzie jeden z wątków drugiej części Dziuni, która w chwili obecnej leży martwym odłogiem. Tam pokuszę się o głębszą analizę zjawiska, tu tylko zarzucam wędkę.

A jeśli chodzi o wędkę, to coś dla Was mam.
Z radością (wbrew pozorom niezmąconą kwestią walki płci) przedstawiam Wam Mantykę i jego wiersz.
(Wbrew pozorom) to nie jest strona tylko dla kobiet, co dojrzały mężczyzna (to nie jest wbrew pozorom oksymoron) natychmiast rozumie i włącza się do zabawy.
Na tym przykładzie mogę udowodnić, że wspólna zabawa bez dotykania (wbrew pozorom) jest możliwa.

Oto wędkarski wiersz Mantyki.

Dodam tylko, że aby uzyskać pełnię wrażeń, należy odczytać go głośno.

Hej zakrzyknął człek w berecie, bo go wzięła chętka
HEJ powtórzył, ( bo poprzednie „hej” było za ciche)
Niechaj dzień wesoło minie, gdzie jest moja wędka?
Plwać na troski i frasunki, na to życie liche.

Babie dać wolności powiew, niech se pooddycha
W zadek klepnąć, ugryźć w uszko, bo klawa kobita
Nie, nie, nie, nie, nie, dziewczyno o detal nie pytaj.
Będzie gadek garść, zakąska, tudzież okowita.

Hej, nie trać uroków życia, a grosza nie żałuj.
Zjedz do syta, popij zacnie, pieśń podnieś wesołą
Tak, tak, tak, tak, tak, kolego, że ci wejdę w słowo
Troski zostaw smutnym twarzom i baw się na zabój.

Hej, hej, hej, zapomnij bracie o licznych problemach
One nas dopadną znowu – dziś ich jednak nie ma
Powrócimy odnowieni jak co roku wiosna
No i nie drzyj się już koleś choć to rzecz doniosła.

Ryba jest czy też jej nie ma cóż to ma do rzeczy
Do natury my wracamy, choć tylko na trochę
Czasu mamy niezbyt wiele, więc nie pytaj mnie czy
warto, bo cię walnę w czoło jak o ścianę grochem.

Czy to okoń, leszcz, lin, szczupak czy inna sielawa
My wędkarze znakomici, wielka nasza sława.
Będzie bosko, będzie swojsko bo flaszka za pasem
A wieczorem tak jak zawsze, podjemy… kiełbasy.

Komentarz:

Szanowny autorze Mantyko, z radością przyznaję, że ten wiersz jest bardzo męski i na dodatek zabawny. Nie ukrywam, że nawet go zaśpiewałam, więc w zasadzie jest już piosenką. Polecam zacząć z A-dur.

Nadaje się do improwizowanej sesji z gitarą i ogniskiem, do rozśmieszenia ponuraka (sprawdziłam!), do recytacji z przytupywaniem i melorecytacji.

Jest on także syntetyczną instrukcją terapeutyczną dla par zastanawiających się, jak żyć szczęśliwie we dwoje.

Jest rzutem oka w niezgłębione tajemnice męskiego świata na przykładzie wyprawy na ryby – oto połączenie męskiej wrażliwości ze słodką brutalnością. Dla mnie zabójczo seksowne.

Jako wiersz podniecająco wielofunkcyjny zasługuje na najwyższe uznanie.
Mantyko, ukłon i czekam na jeszcze.