Nieumarta, czyli wciąż żywa

Dzięki dobroczynności udało nam się wczoraj wyskoczyć na dzień do Snowdonii.
Błogosławieni czyniący dobro.

Powiadają, że to był ostatni dzień tego, co w Anglii uchodzi za lato.
Ostatni dzień tego, co Anglicy nazywają ładną pogodą.
W każdym razie złapaliśmy ten ostatni powiew ciepłego wiatru w żagle.
Dziś od rana ziąb, a z góry od czasu do czasu leje i siecze.
Ukośnie, bo wiatr.

Jutro lub w niedzielę wstawię fotki i napiszę story, żeby było fotostory.
Zanim Krzysiek przygotuje te zdjęcia, ja z nudów opowiem Wam, jak się czułam wczoraj, na sekundę przed domniemaną śmiercią. Żeby już do tego nie wracać.

Było tak:
Jeszcze siedziałam na parkingu – po lewej góry, po prawej rozległa dolina; huk wodospadu tłumił inne odgłosy, owca wpatrywała się w skupieniu jak zakładam górskie buty.

Nagle!
Ryk, jak koniec świata.
Wytrzeszczyły mi się oczy.
Bo:
Znad przełęczy leciał na mnie ogromny pocisk, przechylony, bujając skrzydłami, ryjem w dół, z oślepiającym światłem z przodu.
Z ogromną prędkością, jak to pocisk.

Wywiało mi wszelkie myśli z głowy i pozostało tylko pytanie:
CO TO JEEEEEST?????
Mój umysł – próbując poradzić sobie z dysonansem – odpowiedział: spada na ciebie samolot.
Bo tak rozpoznał sytuację.
Moje ciało próbowało dostać zawału i udaru jednocześnie.
Pojęcie: przestraszyć się, ma się nijak do moich uczuć w tamtej chwili.
Raczej: doznać ciężkiego szoku. To już bliżej.

Pocisk przeleciał z rykiem nad moją głową i poleciał dalej, w dolinę.
Dopiero wtedy pojęłam, co to było.
No, Ludziska?
Co to było?

Głupstwo, chłopcy z RAF-u uwielbiają swoje odrzutowe zabawki.
Śmigają między górami, kręcą się jak gówno w przerębli po sielskich dolinach, robią masę hałasu i straszą takie jak ja durne turystki.
Durna turystka Nowakowska – widząc samolot nie więcej niż trzydzieści metrów nad głową – uznała, że nadszedł kres jej ziemskiej wędrówki.
(Niedawno w Szkocji jeden z tych kolesiów rozbił się w podobnych okolicznościach. Szczęśliwie nie spadł nikomu na łeb a pilot zdążył się katapultować. Bum!)

Przedśmiertnie zarejestrowałam, że dominującym stanem mojego umysłu było niedowierzanie i szaleńcza praca, żeby rozpoznać rodzaj zagrożenia.
Zaś jako nieumarta, czyli ocalała, stałam się bardzo podekscytowana. Wprost nie mogłam się doczekać, żeby przeleciał jeszcze raz.
Jeszcze, jeszcze, niecierpliwiłam się,  jak dziecko w wesołym miasteczku.
Bo ja uwielbiam się bać, byle nie śmiertelnie.

Kiedy mój mózg uporał się z chwilowym dysonansem poznawczym, kiedy to doświadczenie zostało ulokowane w kategorii „znane” – zapragnęłam znowu się przestraszyć, ale w sposób kontrolowany.

Wszelkie samoloty wojskowe budzą moje przerażenie, nigdy nie dowiem się, dlaczego.
Mając trzy lata śniłam o nalotach bombowych, choć nawet nie wiedziałam, że istnieją samoloty. Budziłam się z wrzaskiem i do dziś pamiętam, jak próbowałam opisać słowami, co mi się śniło. Żółte bombowce i ja, kryjąca się za jakimiś wątłymi ścianami zrujnowanych chałup.
Nie znałam takich pojęć jak wojna, nalot czy bombowiec, nie oglądałam telewizji, bo nie mieliśmy telewizora w 1963, ale w snach miałam pełną świadomość, że za chwilę zginę od pocisku.
Później, już w przedszkolu, te sny minęły i przez wiele lat miałam spokój z bombowcami. Aż nagle – tuż po urodzeniu córki – wróciły. I znowu w snach uciekałam przed bombami, ale już z niemowlęciem w ramionach.

Oto najdziwniejsza przygoda z tym związana – a zarazem dosyć żenujący wyczyn:
Był 1983 rok, zima. Zawsze, kiedy elektrownia na Siekierkach spuszczała parę, u nas na Górnym Mokotowie brzmiało to jak głuchy pomruk. W dzień ten pomruk zagłuszały tramwaje i inne uliczne odgłosy, ale wtedy akurat puścili tę parę nad ranem. Musiałam coś usłyszeć przez sen, bo ledwie wybudzona, w jakiejś sypialnej koszulinie i z  kilkumiesięczną Asią na rękach wypadłam na schody, uciekając… przed nalotem. Wierzcie mi, biegłam ratować siebie i dziecko, słysząc ponure mruczenie nadlatujących bombowców. Wariatka!

Samoloty, ryki, narastający hałas silników i temu podobne zjawiska od zawsze budziły we mnie paniczny lęk i odruch ucieczki. Musiałam ciągle pamiętać, kiedy – z okazji jakiejś wojennej rocznicy – w Warszawie miały wyć syreny, wiecie, żeby nie wpaść w panikę i nie robić z siebie wariata większego, niż wypada.

Już dawno oswoiłam te lęki, mogę oglądać filmy wojenne (tylko po co?), mogę patrzeć na samoloty na niebie (byle do nich nie wsiadać), umiem odróżnić realne zagrożenie od gier mojej wyobraźni.
Prawie zawsze.
Za wyjątkiem chwil, kiedy tuż nad moją głową pikuje radośnie zawadiaka z RAF-u.
Znienacka.
Co innego, kiedy wiem, czego się spodziewać.
Bo gdy znowu się pojawił, miałam sporą frajdę, patrząc na jego wyczyny.
Korkociąg nad przełęczą, ostry lot w dolinę, hej, Ludziska, ale zabawa.

Co mnie nie zabije, to mnie rozbawi.
Jak zwykle.

Obecność

Jestem tutaj.
Nie tam.
Gdzie chciałabym być.

Nie wędruję po kurpiowskich lasach, skradając się w ostojach, żeby podejrzeć dziki taplające się w błocku.
Nie spaceruję po rżyskach, wypatrując kań – wielkich jak kapelusze wielkich dam.
Nie siadam nieruchomo na skraju pola, czekając aż żuraw uzna mnie za element krajobrazu i podejdzie zaciekawiony.
Dziki, kanie, żurawie… cóż, gdzieś tam są.

A ja jestem tutaj.
I też dobrze.

Odganiam tumany smutku i tęsknoty, poszły won, poszły won.

– Nie jęcz – nakazuję sobie każdego ranka. – I nie użalaj się nad sobą.
Po czym jęczę i użalam się nad sobą.
A kiedy już mnie to śmiertelnie zmęczy, zaczynam iść.

Przed siebie.
Za mną podąża Krzysiek ze swoim sprzętem.
Fotograficznym.

Dawno odkryłam, że przeciwieństwem depresji nie jest ani radość, ani wesołość.
Jest nim
ciekawość.
I
ruch.
Bycie w ruchu.
I
obecność.
Bycie.
Tu.
Gdzie się jest.

Wiecie co?
Mam teraz czas bukietowy, czas buszowania po zaroślach w poszukiwaniu pachnących ziół i kwiatów. W mojej kuchni pachnie jak w kurpiowskiej stodole, wiszą sobie te pęczki i schną.

Kiedy wynurzam się z krzaków z kolejnym barwnym bukietem, spacerowicze nieodmiennie pytają:
–    Where is this from? Where did you find it?
–    A tu dookoła – odpowiadam.
–    Gdzie? Tu? Znalazłaś to tutaj? – upewniają się z niedowierzaniem.

Czy domyślacie się, dlaczego tak trudno im w to uwierzyć?
Brawo!
Zgadliście, Ludzie.

Ich tam po prostu nie ma, tych spacerowiczów.
Owszem, wyprowadzili swoje ciała na spacer.

Ale ich umysły są zajęte czym innym:
Rozmową przez komórkę
Pilnowaniem psa, żeby nie pogryzł innego psa
Planowaniem kolacji
Wspominaniem obiadu
Planami na przyszły weekend
Poniedziałkiem, wtorkiem, środą
Wrześniem, październikiem, listopadem
Marzeniami
Gorzkimi żalami
Czytaniem esemesa
Wysyłaniem esemesa
Gadaniem, gadaniem, gadaniem
O tym co było, o tym co będzie

Nagle – widząc w moich rękach skondensowane piękno – przystają na chwilę w zdumieniu, żeby zapytać: a skąd ty to wzięłaś?
I są obecni.
Przez krótką chwilę.
Są tutaj i teraz.

Po czym znikają.
W swoich głowach, w swoich umysłach.
W przeszłych przeszłościach i przyszłych przyszłościach.

Mają swoje powody, żeby tak robić.
Ja mam swoje powody, żeby tak nie robić.

Co jeszcze można odkryć na tej zmęczonej, zrytej i ciężko uprzemysłowionej ziemi sentheleńskiej?
Cóż, ciekawość w połączeniu z ruchem i obecnością daje wielkie możliwości.

Dziś zapraszamy Was, Kochani Ludzie do Sankey Valley i Carr Mill Dam.
Zrobię podpisy pod zdjęciami, żeby było wiadomo, co jest co.
Że czapla to czapla, a ja to ja.
Miłego spacerku, Ludziska.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton, Teksty psychologiczne

Pozytywne myślenie i inne objawy psychozy maniakalnej

To jest felieton a nie dysertacja naukowa.
Wybaczcie mi więc pewne semantyczne nadużycia.
Jeśli można prosić.

To jest polemika, choć trudno mi określić, z czym dokładnie polemizuję.
Lub z kim.
Z pewnością z osobą, która nachalnie próbuje sprzedać mi (dość drogo) przekonanie, że jeśli  coś złego mi się przytrafia, to jest to moja wina.
I z każdym, kto twierdzi, że …
A zresztą.
Z resztą też.

***

Pracowałam kiedyś (terapeutycznie) z kobietą zamężną od lat dwudziestu czterech. Wyszła za mąż za klasycznego wieprza ze skłonnością do przemocy. Wieprz miał pięści wielkie i ciężkie, choć na pazurach miał manikiur. Nosił złoty sygnet z wypukłym niby-to- herbem i wciąż zostawiał reliefowe krwiaki na dekolcie swojej żony.
Upodobał sobie ten dekolt, więc wieprzowa nosiła bluzki zapinane pod szyję.
Zawsze.
Aż do dnia, w którym usłyszała o  potędze pozytywnego myślenia.
Założyła wtedy suknię z dużym dekoltem, odsłaniając sine i czerwone blizny w różnym stadium gojenia. Jak pamiętnik długich lat mariażu z wieprzem i jego rzekomo rodowym herbem.

– Tego tam nie ma – oznajmiła. – Jest tak jak myślę.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – nie zrozumiałam.
– To proste – popatrzyła na mnie zdziwiona. – Ty powinnaś wiedzieć, jako terapeuta, że jest tak jak myślimy.

Trochę mnie zaniepokoiła, by po chwili na dobre wprawić mnie w konsternację:
– Bo widzisz moja droga – zaczęła dotąd u niej nie spotykanym protekcjonalnym tonem. – Byłam we Wrocławiu na warsztatach pozytywnego myślenia i już wiem, co źle robiłam przez całe życie. Ale to nie wszystko – ciągnęła z emfazą. – Ja wiem, co robić, żeby to zmienić. Czuję się silna i wolna, bo znam potęgę swoich myśli i potrafię jej użyć.

Przy kolejnym zdaniu popadłam w przerażenie:
– Jest tak, jak myślisz – powtórzyła z mocą po raz nie wiadomo który. – Nawet jeśli zabijesz dziecko w wypadku, to potęga myśli sprawi, że to się nigdy nie wydarzyło.

Tego dnia zerwała kontrakt terapeutyczny i wyśmiała wszystkie nasze wcześniejsze ustalenia: sprawę karną przeciw wieprzowi, przygotowania do separacji, szukanie pracy, wystąpienie o alimenty – rutynowe postępowanie w sprawach wieloletniej domowej przemocy.
– To wszystko jest negatywizm – orzekła. – To nie przyniesie niczego dobrego. Wszystko zaczyna się i kończy tu – stuknęła się w czoło.

Nie mam uprawnień moralnych do wygłaszania kazań, więc tylko powiedziałam, co mnie niepokoi i co budzi moje wątpliwości. Zapytałam, czy jest pewna skuteczności pozytywnego myślenia w starciu z pięścią.
Ale wieprzowa była w transie.
Była pewna.
Wróciła z tych warsztatów napakowana, nakręcona i w jakiś koszmarny sposób nawiedzona. Nawiedzenie polegało na ciągłym powtarzaniu: to proste, powinnaś się tego nauczyć, żeby przekazać innym w mojej sytuacji.

– Tego tam nie ma – powiedziała na pożegnanie o swoich bliznach.
Ale były tam i żadne myślenie ani zaklinanie nie mogło tego zmienić.

Ani tego, że dziewięć dni później znalazła się na ostrym dyżurze z pękniętym mostkiem i wykręconym barkiem.
Bo pozytywne myślenie nie może zastąpić tego, co jest do zrobienia.
Pozytywne myślenie – to prawdziwe, a nie nawiedzone – jest myśleniem adekwatnym do sytuacji, realistycznym i opartym na tym, co jest.
Nie na tym, co nam się wydaje.

Nie stanę na torach przed nadjeżdżającym pociągiem ufna w potęgę mojej myśli.
A już na pewno nie będę sobie wmawiać, że tego pociągu tam nie ma.
– Jest tak jak myślisz – te słowa ciągle przypominają mi wieprzową i jej chwilowe nawiedzenie.
Dziś jest już ex-wieprzową, na szczęście.

***

Jest tak, jak jest.
Czasem wieją dobre wiatry i płyniemy z prądem.
Czasem przedzieramy się przez życie z maczetą lub czołgamy ostatkiem sił.
Raz wleczemy ciężar, kiedy indziej sami jesteśmy ciężarem.
Myślenie pozytywne nie ma tu nic do rzeczy.
Myślenie realistyczne – jak najbardziej.
To ono przynosi rozwiązania, nawet jeśli są połowiczne, albo wymagają poświęceń.

Bycie szczęśliwym nie jest obowiązkiem, wbrew nawoływaniom psychologii zorientowanej na permanentny orgazm.
Posiadanie pasji nie jest obowiązkiem, na przekór bajaniom kobietologów, tych telewizyjno-gazetowych guru od siedmiu boleści.

W życiu jest miejsce na ból, smutek, rozczarowanie i znudzenie.
Wieczne radosne pobudzenie nie jest oznaką zdrowia psychicznego, tylko hipomanii.

Nie chodzę do sklepów z używaną radością życia i nie kupuję bajdurzenia o przymusowym poczuciu spełnienia.
Jeśli czuję się szczęśliwa, to z własnego wewnętrznego powodu a nie poprzez psychomanipulacje godne Pollyanny:
– Umieram? Jak to cudownie, robaczki będą miały co jeść i śliczne kwiatuszki tu wyrosną.
Błeee.
Obrzydliwość.
Nie cierpię Pollyanny. Jest absolutnym przeciwieństwem Dziuni, której też zresztą nie cierpię.

Myślenie pozytywne jest żałosną karykaturą myślenia mistycznego.
Myślenie mistyczne nie jest umiejętnością.
Jest łaską.
Ja dostępuję jej w bardzo niewielkim stopniu.
Raz na jakiś czas, niezwykle rzadko, udaje mi się doznać łaski absolutnego spokoju z towarzysząca mu myślą: jest tak, jak ma być, wszystko było, jest i będzie w porządku, cokolwiek się wydarzy.
Nie jest to myślenie przynoszące radość, nie niesie też ekscytacji.
Tylko spokój i odrobinę ulgi.
Tego nie można wypracować na warsztatach.
To po prostu przychodzi, jak nieoczekiwany słodki pocałunek, jak dar, jak chwila przerwy w pulsującym hałasie.

Dodam cynicznie, że kiedyś osiągnęłam tę łaskę paląc gandzię.
Ale tylko za pierwszym razem, niestety.
No, no, już się tak nie gorszyć proszę!
Prawdziwy szaman zawsze jest czymś ujarany.

Dla tych, którym mylą się techniki wspomagające osiąganie celów z pozytywnym myśleniem mam złą wiadomość.
Albo dobrą.
Afirmacje, wizualizacje, wibracje, techniki wielokanałowego zaangażowania, techniki NLP, metoda Silvy, tańce Apacza dookoła sracza – nie tyle w nie wierzę, ile wiem, że one działają.
Potwierdzam.
Podobnie – mogę potwierdzić działanie modlitwy, cokolwiek przez to rozumiemy.
To działa.
Czasem.
Czasem nie.

Chcę tylko zauważyć, że ich używanie nie jest obowiązkowe, tak jak nie jest obowiązkowe dążenie do czegokolwiek. Na przykład do szczęścia permanentnego.
Nie dajcie się nabrać, Ludziska.
Nie jest sztuką czuć się dobrze, każdy głupek na haju to potrafi.
Sztuką jest czuć się adekwatnie i rozumieć, czym są i po co są uczucia.
Za każdym razem, kiedy przyjdzie Wam do głowy, że macie obowiązek dobrze się czuć, puknijcie się w czoło.

Czołem, Kochani Ludzie.

Sierpniowe Zaduszki

Ten upalny, południowo-wschodni wicher, który duje nieprzerwanie od wczoraj, przyniósł mi same smutne myśli.
Smutne myśli o przewadze smutku nad innymi stanami ducha.

Jeśli ktoś nie życzy sobie smutnych literek, układających się w smutne słowa, które tworzą smutne zdania, niech się stąd zabiera teraz.
Żartowałam.
Albo i nie.

Jestem bardzo smutną osobą.
Odkąd sięgam pamięcią, czyli od chwili narodzin, zawsze byłam nasiąknięta smutkiem jak gąbka. Mam go w kościach, w mięśniach a nawet we włosach, falujących na smutno.

Pewnie dlatego moim głównym narzędziem adaptacji jest poczucie humoru.

Umiem się smucić na dowolny temat, w dowolnym momencie, w każdym miejscu na świecie.
Potrafię być szczęśliwa na smutno.
Potrafię być wesoła na smutno.
Umiem śmiać się szczerze w oparach własnego smutku.
Smutaśna jestem taka.
Jakaś.

Dziś jest mi smutno z powodu upływu czasu.
Źle to wyraziłam: on nie upływa, on znika.

Zniknięty czas pozostawia po sobie puste opakowanie z tkwiącym w środku pytaniem: no, co jest?
W innej wersji: jak to połowa sierpnia? Przecież jeszcze nie było lipca, do cholery!
Puste opakowanie po lipcu.

Kilkoro przyjaciół wyznało mi, że mają podobne odczucia i ten sam problem ze znikoczasem.
Nie wszyscy są tak piramidalnie starzy jak ja.
A jednak znika im czas. Więc to nie jest objaw uwiądu mózgu, jak się obawiałam. Trudno podejrzewać o demencję ludzi przed trzydziestką, co?

Jestem jakąś zagubioną jętką jednodniówką, smugą, mgnieniem, wideoklipem czegoś, co mogłoby stać się opowieścią, gdyby miało więcej czasu…
Czyżby?

Kiedyś mnie nie będzie. To bardzo dziwna myśl, jeśli bliżej jej się przyjrzeć. Jak to: nie będzie? To jak to tak? I dalej tak samo, tylko beze mnie?
O, dziwne…
Dziwne, jak szybko zamykają się dziury po ludziach.
Nawet po tych kochanych.
Ich zbyt krótkie życia uczą mnie, jakiego konia nie warto obstawiać: nie warto czekać.
Nie warto traktować teraźniejszości jak dworcowej poczekalni. Pociągi do lepszego jutra zbyt często nadjeżdżają śmiertelnie spóźnione.

Pewnie się domyślacie, że mam jakieś powody, żeby o tym pisać akurat dzisiaj.
Jasne, że mam.
Cała litania smutnych rocznic, Ludziska.
Dwudziestych, piętnastych i jeszcze świeższych. To jest smutne i nie mam zamiaru oddać mojego smutku tylko dlatego, że nie jest wesoły.
Więc rozsiadam się w nim wygodnie, smucę się i wspominam. Połowa sierpnia to moje prywatne Zaduszki.

Trzniam pozytywne myślenie, razem z jego gorliwymi, psychotycznymi wyznawcami.
To ostatnie zdanie jest oczywiście z trochę innej rzeczywistości.
Jest to pierwsze zdanie następnego felietonu.
Zapisałam sobie, żeby nie zapomnieć.
Uśmiech.
Ukłon.
Do następnego.
I trochę melancholii fotograficznej dla Was.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Dziwne miejsce

Witajcie, Ludziska.
Chcę Wam dziś pokazać pewną głowę, która – mam nadzieję – nie miewa migren.
Bo gdyby miewała, to by było coś!
Strasznego.

Widać ją z daleka, niczym przerośniętą pieczarkę.
Niektórym się nie podoba.
Niektórym się podoba.
Na wszystkich robi wrażenie.

Wydumał ją artysta Jaume Plensa.
Ma na imię Dream.
Ta głowa.

Stoi na wzgórzu, na hałdach. Kiedyś była tu kopalnia – Sutton Manor Colliery, zamknięta w 1992 roku i zrównana z ziemią.
Na jej grobie posadzono 50.000 drzew: brzozy, sosny, świerki, modrzewie.
Reszta zasiała się sama. Teraz całość żyje własnym życiem – istny tajemniczy ogród, pełen ścieżek, bagnisk, łąk i zagajników.

Wczoraj zebrałam tu wielki garnek jeżyn w kilkanaście minut. Pyszne, wielkie, dojrzałe. Moje ręce i nogi wyglądają, jakbym stoczyła walkę ze stadem oszalałych kotów, ale co z tego, ja się pytam? Galaretka z jeżynami była tego warta.
W brzozowych zagajnikach rosną całe zastępy grzybów znanych mi jako koźlarz, a pod sosenkami maślaki. Robaczywe, rzecz jasna. Te maślaki.
Jeśli ktoś lubi przedzierać się przez chaszcze i mieć pająki we włosach, to może mieć niezłe grzybobranie.
Ja lubię.
Te pająki.
We włosach.
A grzybobranie jest moim ulubionym sportem.
Konkurencji nie mam, bo jak się domyślacie nikt poza mną niczego tu nie zbiera. Kupują sobie jeżyny w Tesco, po 2.99 za 400 gram.
Ale miało być o głowie, a ja tu jakieś dywagacje kulinarno-handlowe, pardon me.

No ale co ja mogę napisać o głowie?
Lubię ją.
Lubię cały ten rozległy tajemniczy ogród, mimo dolegliwego hałasu z biegnącej dołem M62.
Czasem udaje mi się go nie słyszeć i wtedy wyobrażam sobie, że jestem na Kurpiach…
Wieczorem łąki pachną tak samo słodko, jak tam.
Nad głową krążą jastrzębie, jeżyny chwytają mnie za nogawki, w gąszczu szelesty i chichoty, zapada noc i tylko autostrada, która nigdy nie śpi, nigdy nie odpoczywa, dudni, dudni, dudni.

Kiedy już nie ma żywej duszy w okolicy, lubię siadać na szczycie wzgórza i patrzeć na świat, wiecznie niespokojny świat wielkiego przemysłu, jak okiem sięgnąć.
Widzę elektrownię w Penketh, widzę rafinerię w Runcorn, ażurowy most na rzece Mersey, wieże radiowe, kominy, kominy, kominy: cały przemysł ciężki North-West rozświetlony jak choinka, spoczywa u moich stóp.

Patrzę na nisko lecące samoloty, które ustawiają się w korytarzach powietrznych do lądowania na lotnisku Liverpool i wysuwają podwozia. Inne startują z oślepiającym blaskiem i po chwili zmieniają się w migającą kropkę. Myślę o ludziach w powietrzu, lecących do ciepłych krajów, do zimnych krajów, do Polski…
O ludziach na ziemi, tych, dla których i przez których świecą te tysiące świateł, jak okiem sięgnąć. Kim są? O czym myślą? Co ich boli, a co uszczęśliwia?

Siedzę na ławce pod wielką głową; nietoperze i samoloty, światła przemysłu i mrok zagajników, spaliny i zapach wilgotnej łąki, cisza i nieustający hałas.
Wszystko się miesza, surrealistyczny świat kontrastów urzeka mnie, śnię na jawie.
Nikogo tu nie ma, tylko ja i Dream.
W tym dziwnym miejscu, kilka kilometrów od domu znalazłam azyl, żeby snuć swoje własne marzenia.
Niech mi się spełnią.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

Migrena czy atak serca? Wybieram migrenę.

A Wy, Ludziska?
Co byście wybrali?

Nie mam już grypy, więc śmiało możecie wstawiać komentarze, bez obaw, że się zarazicie wirusem.
Najbardziej spektakularnym sposobem wyzdrowienia jest – oczywiście – przeczołganie się przez ostry kryzys.
Mnie uzdrowił kryzys migrenowy i oto powstałam jak nowo narodzona, choć nadal w średnim wieku, niestety.
Albo stety.
Zależy jak na to spojrzeć, znacie tę ulubioną frazę Dziuni.

Miewacie migreny, Ludzie?
Strasznie ambarasująca przypadłość.
Zaczyna się subtelnie:
W prawym polu widzenia pojawiają mi się prześliczne srebrne nitki.
Falują romantycznie.
W bardziej ordynarnej wersji są to stada wirujących much, od których się oganiam.
Zwykle pytam wtedy: są tu jakieś muchy?
A Krzysiek na to: o nie, o nie, o nie, znoooowu.
I idzie zaciemniać sypialnię i zamykać okna.

Ale do bólu jeszcze daleko, najmarniej dwie godziny.
Najpierw dziwacznie drętwieją mi nogi i muszę chodzić w kółko, bo dostaję szału.
Wszystko zaczyna śmierdzieć trupem albo szczerą gnojówką.
Dźwięki, nawet te ciche, dostają pogłosu i słyszę je poczwórnie, jak w pustej hali.
Najbardziej przerażająca staje się ludzka mowa – dudniąca i/lub straszliwie piskliwa.
A kiedy jakiemuś psu zbierze się na szczekanie…albo sąsiadowi na piłowanie…

No mówię Wam, parodia chińskiego teatrzyku ponurych cieni.
Na tym etapie zaczynam już tęsknić do bólu głowy, bo on oznacza, że impreza ma się ku zakończeniu, za jakieś marne pięć godzin.

Ale nie.
Zanim pojawi się prawdziwy ból, muszę jeszcze przejść przez fazę zawrotów głowy, ślepoty na jedno oko i bardzo poniżającego klęczenia przed kiblem.
Mdłości, które przychodzą nagłą falą, przykuwają mnie do sracza na godzinę lub dwie. Z pustego i Salomon nie naleje, więc tylko skrzeczę, jęczę i wyję nad tym sedesem.
Wtedy dopiero pojawia się prawdziwy ból, rozrywający mi czerep na kawałki.
W mojej głowie mieszka wredny skrzat, który biega w podkutych buciorach, z maczetą w skrzaciej łapie, i rąbie na oślep. Właściwie – sądząc z natężenia bólu – jest tam tych skrzatów cały szwadron.
One tam rąbią, a ja leżę z głową przytuloną do muszli klozetowej i jęczę, jęczę, jęczę.

Wtedy przychodzi Krzysiek i pomaga mi doczołgać się do łóżka.
Zazwyczaj już w połowie czołgania muszę zawrócić nad sedes.
Później następuje faza leżenia płasko i bez ruchu, bo każdy ruch wywołuje mdłości, a te potęgują ból.
Rozumiecie zatem, że połknięcie jakiegokolwiek środka przeciwbólowego mija się z celem.
Zresztą żaden nie działa, a wierzcie mi – wypróbowałam wszystkie, jakie kiedykolwiek istniały.
Przez większość życia modlę się, żeby migrena dopadała mnie w dni wolne od zajęć. Zazwyczaj tak właśnie jest, z jakiegoś powodu, ale…
Raz złapało mnie w czasie prowadzenia treningu i biedne, wystraszone uczestniczki wezwały pogotowie. Myślały, że mam co najmniej udar mózgu. Innym razem rzygałam w lesie płosząc ptaki i grzybiarzy, a cały autokar wściekłych podróżnych mi kibicował: zdechnij albo wróć i jedźmy dalej.

Tym razem jednak miało być inaczej.
Teraz ja miałam panować nad migreną a nie na odwrót.
Tylko czekałam, żeby nadeszła, żeby pokazać jej, kto tu rządzi.
Oto bowiem jestem w posiadaniu leku na migrenę. Nazywa się Maxalt i zawiera rizatriptan. Już samo brzmienie działa przeciwbólowo, co?
Nie trzeba go połykać, rozpuszcza się w pysku, więc jakby na miarę zrobiony, dla mnie.
Usłyszałam  jakiś czas temu, że skutecznie przerywa atak migreny i od tamtego czasu próbowałam wyżebrać receptę od mojego GP.
Nie było to łatwe, Ludzie.
Lek jest drogi a ja jestem biedna i za leki nie płacę. Dlatego mój GP musiał skonsultować się w tej sprawie z kimś ważniejszym. Zważywszy na kilkumiesięczne czekanie, pewnie z ministrem zdrowia.

Tak czy inaczej dostałam upragnioną receptę dwa tygodnie temu, aptekarz wręczył mi (very, very expensive!) niebieskie plastikowe pudełeczko z trzema cudownymi tabletkami, każda w pancernym opakowaniu.
Od tamtej pory o migrenie myślałam z głęboką pogardą: spróbuj mi skoczyć, wredny skrzacie z maczetą!

Dlatego kiedy wczoraj rano zobaczyłam srebrne nitki w prawym oku, wcale się nie przejęłam.
– Do booju – zaśpiewałam radośnie i poszłam po moje magiczne niebieskie pudełko.

I wtedy popełniłam okropny błąd, Ludzie.
Przeczytałam ulotkę.
A tam.
W zgrabnej kolumnie.
Ujęto.
Skutki.
Uboczne.

Wśród nich: nagły wzrost ciśnienia tętniczego, wstrząs anafilaktyczny, udar mózgu, atak serca.
Czemu miałabym włożyć do ust coś takiego?

Wiecie, jak to ze mną jest, Ludzie.
Już Wam mówiłam, jaka ze mnie szczęściara – mam skutki uboczne i działania niepożądane nawet po wodzie z cudownego źródełka.
I tym sposobem, po raz pierwszy mając wybór – wybrałam atak migreny.

Kiedy po dziewięciu godzinach atak minął, wiedziałam, że dokonałam właściwego wyboru.
Zdecydowanie nie zamienię migreny na atak serca.

Swoją drogą, nie ma wspanialszej chwili niż ta, w której ze zdumieniem zauważam, że ból minął. Ulga jest tak dojmująca, że łażę po domu i powtarzam: nie boli, nie boli, już mnie nie boli.

W ślad za tym wpisem migrenowym, jutro pokażę Wam pewną głowę i opowiem o rajskim ogrodzie na hałdach węglowych. Bo jak już pisać o głowie, to pisać. Sami zobaczycie, że głowa, to nie jest tylko głowa. To coś więcej, znacznie więcej.
Brzmi jakbym bredziła w gorączce?
Nie szkodzi.
Ja wiem, co mam na myśli, a Wy dowiecie się jutro.

Serdecznie pozdrawiam wszystkich tych, którzy mnie serdecznie pozdrawiają.