Miałam przyjemność spędzić kilka dni w towarzystwie artystów – fotografików. Jednego mam wprawdzie na co dzień, ale nie odczuwam tego tak radośnie, bo milczek z niego. Tak myślałam: milczek z niego – aż do dnia, w którym przyjechali Żaneta i Grzesiek. Przyjechali, przywitali się ładnie, rozpakowali graty i… zaczęło się. W mojego męża wstąpił duch. Jak już wstąpił, to poznać go nie mogłam: japa mu się nie zamykała i gadał w obcym języku. O czym rozmawiali artyści – pejzażyści, to wiedzą tylko oni. Ja wychwytywałam tylko pojedyncze frazy: balans bieli, saturacja, sigma, krop, pełna klatka… Zresztą nikt nie oczekiwał – Prezesowi dzięki – że będę rozumiała o czym oni mówią. Moja rola ograniczała się do robienia kanapek, a w tym jestem niezrównana.
Jedno wszakże udało mi się pojąć – oni są zdolni do najwyższych poświęceń, żeby złapać promień słońca o świcie. No bo jak inaczej wyjaśnić, że troje dorosłych ludzi nie je i nie śpi, a zamiast tego wdrapuje się na górę, gdzie mają nadzieję uchwycić wschodzące słońce? Pędzą tam przez ciemny las, rozdeptując po drodze grzyby, owce, krowy i bażanty, żeby zdążyć na ten wschód… a tam nic, zero słońca, chmuuuuuury jak sto tysięcy. Ale czy oni rozpaczają z tego powodu? Upadają na duchu? Otóż nie, nawet jeśli mają mroczki przed oczami ze zmęczenia. Planują następną wyprawę. Pojadą sto kilometrów dalej, a nuż pogoda się zmieni na lepszą? Może zachód będzie ładniejszy? Spać? Jeść? E, szkoda czasu, tyle jest pięknych kadrów do odkrycia.
A po zachodzie? Jasne, czas na zdjęcia nocne. Spać? Jeść? Nie ma szans. Kanapki przyjeżdżają nie rozpakowane. Nie mieli czasu ugryźć ani kęsa. To właśnie istota pojęcia pasjonaci.
Dla fotografika brak słońca to zmora. Ileż oni czasu spędzają na portalach pogodowych, Ludziska. Wpatrują się w te obrazki, w te przepowiednie (bo przecież nie prognozy). Kiedy portal pokazuje, że będzie słońce – to mu wierzą. Ale jeśli pokazuje chmury i deszcz – za nic nie dają mu wiary.
W przyszłym roku wybieramy się wszyscy do Szkocji. Już się cieszę na myśl, że znowu zobaczę ich w akcji. Będę pisać o nich bloga i robić im kanapki.
Dziwne fotoludki, patrzą na świat trochę inaczej. Oni nie pstrykają zdjęć, oni tworzą małe arcydzieła, złożone ze światła, cierpliwości i natchnienia. Fotoreportaż poniżej pokazuje trójkę artystów w plenerach i efekty ich pracy. Samej Żanecie Miderskiej poświęcę w przyszłości całkiem oddzielny tekst. To rzadkość – kobieta wśród pejzażystów. Owszem, są kobiety – i to niemało – w fotografii studyjnej, ale dziewczyn latających w teren z plecakiem pełnym sprzętu jest niewiele. Dlatego chcę, żebyście tę uroczą i zdolną artystkę poznali bliżej.
Opowiem Wam, jak doszło do tego, że trzy dni stałam przy parujących garach (z krótką przerwą na koszmarne sny o staniu przy parujących garach) i słaniając się na nogach kładłam – wyjmowałam, kładłam – wyjmowałam, kładłam…
Nie pisałam, nie czytałam, na maile odpowiadałam lakonicznie, bo musiałam stać (przy parujących garach) i kłaść, i wyjmować, i kłaść, i wyjmować, i kłaść…
Pewnie kładłabym jeszcze, ale upadłam na duchu. Upadłam na duchu, bo skończyło się miejsce w zamrażarce.
A jeszcze wcześniej upadłam na głowę. A to było tak: Spacerowałam po łąkach, a one do mnie pachniały ślicznie – siankiem i ziołami, bo dzień był – owszem – wrześniowy, ale ciepły i przytulisty. Czy w Was też pewne zapachy budzą najżywsze wspomnienia, Ludziska? Bo właśnie od nich wszystko się zaczęło.
Od wspomnień o sianokosach w Sczezłem: Grabie drewniane z powyłamywanymi zębami i moje ręce w bąblach i odciskach. – Patrzta, a ta dochtorówna to się nie boi, że rączki zabrudzi, chociaż jentelygentna – mówi babka Szfrańcówny, a ja cała dumna. Wóz załadowany sianem, aż się kolebie na boki, ja na samej górze, zadowolona szczerzę zęby, a konar jabłonki wali mnie w czoło i widzę podwójnie przez tydzień. Radosne skoki z wielkiego stogu siana na mniejszy, lądowanie centymetry od sterczących wideł, o Prezesie, jak mało brakowało. A w południe na pole przynosili obiad w wielkim garze: ziemniaczane kluski ze słoniną i twarogiem.
Kładzione kluchy ziemniaczane, które moja matka nazywała żabami. Nienawidziła ich, bo kojarzyły jej się z biedą. Ja je uwielbiałam, bo dla mnie oznaczały lato, słońce, ciężką pracę i chwilowe, lecz silne poczucie wspólnoty z ludźmi.
I przez te oto fantasmagorie napisałam maila do Dziuni, żeby napisała do Buni, żeby ta pilnie przysłała mi przepis na żabyDochtorowej. Natychmiast, bo ślina mi cieknie, ratunku!
Wielki mi przepis – powiecie – co to za filozofia zrobić kluski? Rzecz nie w jakichś tam kluskach, tylko w tych dokładnie i nie innych. Kluskach. Tych z 1975 roku.
No i dostałam przepis, zaczynający się od: utrzyj ze cztery duże kartofle…
Postanowiłam utrzeć osiem ogromnych, żeby było ciut więcej. Ale zamyśliłam się i w końcu utarłam wszystkie dwadzieścia – bo tyle było w paczce. Skoro do czterech miałam dodać jedno jajko, to do dwudziestu wbiłam pięć. No co? Sprawdziłam z kalkulatorem Ludzie! Kiedy przyszedł czas na mąkę, musiałam pojechać do sklepu, bo kilogram nie wystarczył, żeby zagęścić ciasto. Ten drugi kilogram też nie dał spodziewanego efektu, bo kluski mi w wodzie znikały: kładę łyżkę ciasta, hyc…i nie ma. Więc pojechałam jeszcze raz. Przestało mi się toto mieścić w misce, więc musiałam wyszorować i wyparzyć wiadro, takie od mopa.
W pewnym momencie kluski przestały znikać, a zaczęły wypływać. – Śliczne moje! – ucieszyłam się jak głupia.
Reszty już się domyślacie, hę? Po prostu stałam i kładłam, wyjmowałam, kładłam, a z wiadra nic nie ubywało.
Ludziska, może wpadniecie na żaby ze słoniną i twarogiem do St Helens? Sto osób podje do syta, a jeśli zabraknie, to utrę następne dwadzieścia ogromnych ziemniaków…
Nadal nie wiemy, kto pożarł owieczkę, ani gdzie byłam, kiedy mnie nie było. Jak na dobry dreszczowiec przystało, główna bohaterka uprzednio opisanych perypetii utraciła pamięć na skutek szoku. Jakiego szoku, spytacie? Obojętnie. Czy to ważne? Szok, to szok. Może nadziałam się na druty pod napięciem, może uległam gwałtownej mutacji somatycznej na poziomie molekularnym, a może zbyt długo przebywałam na słońcu… Szczerze mówiąc: kogo to obchodzi?
Zwłaszcza, że zdołałam zapamiętać to, co naprawdę jest warte zapamiętania: dzień od świtu do zachodu słońca w Penmont Point na walijskiej wyspie Anglesey. Znacie już z naszych fotoopowieści inną jej część – tę maleńką i romantyczną Llanddwyn Island, gdzie przebiegł przeze mnie królik bladym świtem, a pewien fotograf nie zdążył wrócić na stały ląd i fala przypływu zmusiła go do brodzenia w wodzie po pas.
Tym razem – tuż za mostem Britania – skręciliśmy w przeciwnym kierunku i wąskimi, skręconymi jak jelito dróżkami, ciemną nocą pojechaliśmy do Penmont, do innej latarni morskiej. Wskoczyłam za kierownicę z entuzjazmem, spiesząc na spotkanie z kolonią przedziwnych i przezabawnych ptaszydełek morskich. Bo wyobraźcie sobie, że kilkaset metrów od latarni jest nieduża, bezludna Puffin Island, gdzie żyją puffiny, znane też jako maskonury.
Nie sposób się nie uśmiechnąć na widok tego cudaka, a rzadko można podejrzeć go z bliska, bo płochliwy. Rzecz jasna żaden nie dał sobie zrobić portretu, ale napatrzyłam się na ich przeloty od samego świtu. Latają w tak charakterystyczny sposób, że nie da się ich z nikim pomylić: stosunkowo krótkie skrzydełka trzepoczą bardzo zalotnie i są w ciągłym ruchu. Nigdy nie krążą jak mewy, na rozpostartych skrzydłach, latają po liniach prostych.
Oprócz puffinów w Penmont żyją ogromne stada kormoranów, o rybitwach nawet nie wspomnę. Ptaki budzą się tuż przed wschodem słońca i jak drużyny wyruszają hen, gdzieś, po coś. Kiedy zaś słońce staje się purpurowym wspomnieniem na zachodnim niebie, wracają na Puffin Island w tym samym szyku. I cichną, aż do kolejnego świtu. Zorganizowane i uporządkowane ptasie życie, Ludziska.
W ciągu dnia miłośnik przyrody nie ma czego szukać w Penmont Point. Może albo zamknąć się w bagażniku i spać, albo dać się pochłonąć zielonej dżungli i iść na wędrówkę klifami w dal. Omijając TAMTO MIEJSCE, co to już wiecie, że nic nie wiecie.
W ciągu dnia miłośnik przyrody cierpi męki, ponieważ dookoła Puffin Island pływają łajby motorowe. A w nich turyści, którzy zapłacili za to, żeby przez godzinę drzeć mordę na wodzie, płosząc wszystko, co żyje. Na szczęście rejsy wycieczkowe tylko opływają Puffin Island, turyści nie włażą z kopytami do tego ptasiego raju. W Penmont Point zaludnia się też parking, otwierają sympatyczną kafejkę o antypatycznych cenach, zjeżdżają wędkarze, psiarze, leżakowy i szpanerzy w kabrioletach. Każdy słucha innej stacji radiowej, wszyscy koniecznie palą grille, gadają – słowem: piknikują. To jest ich czas.
Kiedy dzień ma się ku końcowi, piknikowcy zabierają swoje wypoczęte, najedzone tyłki i odjeżdżają. Wtedy przychodzi nasz czas.
Każdemu to, czego mu potrzeba – to się daje zrobić, Ludziska. Trzeba tylko być cierpliwym i poszukać własnego rytmu życia i własnej przestrzeni. Kiedyś zżymałam się i skręcałam z niechęci do tak zwanych turystów i ich radyjek, telefonów, pobudzenia i gadatliwości. Niepotrzebnie. Nadal nie pałam do nich miłością, ale wiem, że oni też mają swoje potrzeby.
Nauczyłam się znikać. Szukać własnych ścieżek, miejsc tak ukrytych, że przeciętny piknikowiec nigdy się tam nie zapuści. Czasem spotykam podobnych sobie cichych ludzi, którzy nie mają przymusu mówienia. Zdarza mi się z kimś postać i pomilczeć o tym, jaki piękny jest świat przed naszymi oczami. Jakie urocze zakątki, oszałamiające widoki, upojne zapachy, żywe barwy i piękne dźwięki są nam dostępne, kiedy umiemy przez chwilę skoncentrować się na nich, bez ciągłej potrzeby wydawania z siebie dźwięków.
Kochani Ludzie, jeśli macie ochotę, to pomilczcie sobie chwilę oglądając zdjęcia, które zrobił dla Was Krzysiek. Wiem, że to nie oddaje pełni moich wrażeń, ale coś z tych klimatów i błogiej ciszy w nich znajdziecie. Widać na nich Puffin Island i latarnię w Penmont Point oraz okoliczne klify. Zwróćcie proszę uwagę na krowie pastwisko z widokiem na Snowdonię oraz baranie łąki, z których widać morze. Też bym się tam chętnie popasła, a Wy?
Ania postanowiła dowiedzieć się tego, czego inni nie wiedzą. Zobaczyć to, czego inni nie widzą. Jako osoba niespełna rozumu i ogólnie nie – z – pełna, zawsze poszukiwała wyzwań: tajemnych ścieżek, ukrytych przejść do innych wymiarów, rzeczy, które są czym innym, niż się wydają i innych mocnych wrażeń. Najbardziej lubiła sytuacje, w których cierpła jej skóra a włos się jeżył niczym szczotka o długim włosiu ryżowym. Ryżym, właściwie.
Także i tamtego popołudnia, dziesiątego września 2009 uznała, że znalazła coś intrygującego. Coś niepokojącego. Ukrytego.
Jest takie miejsce pod wysokim klifem Penmon Point, gdzie nikomu nie udaje się wejść. Niedostępne z każdej strony, niewidoczne z żadnego punktu. Z dwóch stron zasłaniają je urwiska, a z trzeciej – porośnięte nieprzebytymi chaszczami wzgórza, dla pewności ogrodzone drutem. Kolczastym. Jedyna wąska droga jest zamknięta i obwarowana wielkimi tablicami z napisem DANGER! Tam właśnie zamierzała dostać się Ania tamtego popołudnia.
Kiedy już nakarmiła swojego (umęczonego bieganiem od świtu z aparatem) męża kanapkami z serem, napoiła go wodą i ułożyła go do snu w samochodzie, postanowiła wyruszyć na spotkanie z nieznanym. Otworzyła jeszcze dach, żeby nie umarł we śnie z upału, bo słońce wciąż stało wysoko i piekło całkiem mocno, jak na wrzesień. – Nie chrap za głośno – przykazała na pożegnanie. – Śpij, ile możesz, a ja wrócę… no jak wrócę, to będę. – Tylko uważaj na siebie, Misiu – wymamrotał mąż zasypiając. – Jasne – rzuciła beztrosko. – I nie mów do mnie Misiu.
Plaża
Ruszyła żwawo kamienistą plażą, nieco ślizgając się na wodorostach, które odsłonił odpływ. Wiedziała, że musi przedostać się, zanim fala przypływu odetnie jej drogę i uwięzi pod wysokim klifem. Lubiła ryzyko, ale wspinanie się po pionowych skałach nie było jej ulubionym zajęciem. Kiedy dotarła do przejścia, przypływ właśnie się zaczynał. Przysiadła na chwilę, żeby odetchnąć i nabrać sił na spotkanie z nieznanym. Napiła się wody dla dodania sobie animuszu i śmiało przeszła na drugą stronę dziury.
A tam… Przywitało ja ponure basowe buczenie. Nawet szum przypływu i pojękiwania mew nie zdołały stłumić tego złowrogiego dźwięku. Z każdym metrem dźwięk przybierał na sile. I na ponurości. – Buuu-buuu – spróbowała Ania, ale nie mogła opuścić głosu w tak niskie rejestry. Przeczołgała się przez oślizłą skałę modląc się w duchu, żeby nie złamać nogi ani ręki, bo kto dowiezie ich do domu. Przez głowę przemknęło jej, żeby jakimiś torturami zmusić męża do zrobienia prawa jazdy… Nagle! Koniec wycieczki. Przed nosem wyrosły jej druty, zasieki i wielka żółta tablica z napisem: DANGER. Ani druty, ani żaden danger nie zdołałyby powstrzymać Ani, problem w tym, że przed nią sterczała pionowa skała, wysoka na kilka pięter. I żadnej ścieżki, nic. Dziwne – pomyślała. – Zajedziwne.
Zawróciła, postanawiając, że jeśli nie dołem, to górą po klifach dostanie się tam, gdzie chce się dostać. Minęła parking, uśmiechnęła się lekko, słysząc donośne chrapanie dochodzące z auta przez otwarty dach, przecięła dziurawą asfaltową drogę i weszła w zieloną czeluść, oznaczoną jako Public Footpath.
Tunel
W tunelu było duszno i wilgotno, jego ściany powstały z ciasno ze sobą splecionych głogów i jeżyn, oplątanych słodko pachnącymi pnączami. W milionach białych kwiatów brzęczały miliony pszczół. – Tylko spokojnie – rzuciła Ania przyjacielsko, pamiętając, że jest uczulona na ukąszenia. Pomacała plecak, czy ma zestaw odczulający i był tam. Mogła zatem wejść do tunelu bez obaw o życie. Wierząc, że zmierza we właściwym kierunku, Ania cieszyła zmysły aromatem i widokiem zielonej dżungli.
Nad jej głową zwieszały się girlandy drobnych zielonych i bladoróżowych jeżyn, baldachy czerwonego głogu i dzikiej róży. – A co wy takie niedojrzałe? – zapytała jeżyn z pewnym rozczarowaniem. – Auć! – dodała, bo się ukuła akurat.
W niższych partiach tunelu rosły inne pachnące rośliny, ale nie mogła ryzykować dokładnych badań i oględzin, bo pszczoły. Dość powiedzieć, że pachniały aż gęsto. Ania czuła ten zapach w nosie i w gardle, czuła go nawet powierzchnią skóry, taki był esencjonalny i tyle go było. – O kurwa – szepnęła do siebie. – Ale zajebiście… Inne, bardziej poetyckie sformułowania byłyby nie na miejscu, bo żadne słowa nie mogą opisać tak głębokich doznań zmysłowych – uznała.
Idąc, wspinała się wyżej i wyżej, po wyżłobionych w błocie schodkach. Naturalne stopnie trzymały się mocno, porośnięte kępami trawy, ale czasem noga się mocno ślizgała. Po godzinnej wędrówce zauważyła, że teren się prostuje. Tunel stał się szeroki i przestronny, wyłożony płaskimi kamieniami. Czyli jestem już na grzbiecie klifu – pomyślała.
Pokój Czarnego Bzu
Minęła prastary niewysoki murek i ukryte za nim ruiny jakiejś kamiennej budowli. Zawahała się, zawróciła, przedarła się przez kolczaste zarośla i pajęczyny, weszła. – Puk puk – zawołała do ewentualnych lokatorów. – Swój idzie, nie wyskakiwać na mnie z wrzaskiem proszę. Powtórzyła to samo po angielsku, bo przypomniała sobie, gdzie jest. Wnętrze ruin było mroczne i zarośnięte. Olbrzymie paprocie skrywały swoje sekrety pod liśćmi wielkimi jak okręty. Pnącza oplatały mur, inne rośliny i siebie nawzajem. Cholera, nie znam walijskiego – zmartwiła się. – Czy tutejsze duchy znają angielski? Właściwie to znała jedno słowo, bo było wymalowane na drogach przed każdym zakrętem: ARAF. – Araf – zakrzyknęła więc i musiało pomóc, bo żaden duch na nią nie wyskoczył.
W ruinach ziała dziura po drzwiach, a za nią przejście wąskie jak kolczaste gardło. Ania bez namysłu zanurzyła się w tę gardziel, ufna w siłę rozumu. Przecież duchy to wymysł ludzi z delirium tremens – pocieszyła się roztropnie. Korytarzyk zawiódł ją do niewielkiego omszałego pokoju, w którym mieszkał Krzak Czarnego Bzu. Stanęła jak wryta, tak bardzo zaskoczył ją ten widok. Krzak miał rozdwojony, zmurszały pień i dwie suche gałęzie, wyciągnięte w jej stronę w geście rozpaczliwej tęsknoty. Nareszcie jesteś, zdawały się mówić te ręce. Chodź bliżej, niech cię przytulę do swojej wyschniętej z żalu piersi. Z góry, z tej części, która jeszcze nie obumarła, zwieszały się grona drobnych owoców, jak łzy.
Tak bardzo smutny i samotny był ten Krzak, że Ani zachciało się płakać. Poczuła, że chce usiąść wygodnie u stóp Bzu i pozwolić otulić się wszechobecnym pnączom. Za jakiś czas nikt już nie rozpozna, kim byłam – pomyślała. To była kusząca myśl. Ale nie mogła zostać, miała swoją misję do wypełnienia i męża śpiącego w samochodzie. – Wpadnę do ciebie jeszcze kiedyś – obiecała Krzakowi. – Tylko pozwól mi teraz odejść. Pozwolił.
Łąki
Tunel skończył się nagle, jak nożem uciął. Kiedy obejrzała się, nie umiała znaleźć miejsca, z którego wyszła. Przed nią rozciągały się zielone łąki. Szlak prowadził wzdłuż kamiennego muru, za którym pasły się krowy z krowimi dziećmi oraz kilka owiec. Ruszyła ochoczo, zręcznie omijając krowie placki. Niepokojąco świeże. Dobrze, że nie pasą się dziś po tej stronie muru – ucieszyła się Ania.
Krowy mają naprawdę złą prasę w Zjednoczonym Królestwie, uwielbiają zadeptywać spacerowiczów na śmierć. W samym roku 2008 stratowały sześć osób, w tym jednego listonosza. Władze wydały nawet specjalne ostrzeżenie dla turystów: trzymać się z daleka od krów, bo one łatwo wpadają w panikę i wtedy robią się nie-obli-czalne. Zwłaszcza, kiedy mają małe dzieci. Najczęściej rzucają się całym stadem na osoby im nieznane.
Ania nie miała najmniejszej ochoty na intymne spotkania z nieobliczalnymi, spanikowanymi krowami. Dlatego wzniosła dziękczynną modlitwę do Prezesa za to, że jest chroniona starym lecz wciąż solidnym, wysokim murem. Za wcześnie! Nie wiedziała, że mur ma wielką dziurę po bramie. Skąd mogła to wiedzieć? Tymczasem krowy szły wzdłuż muru razem z nią, o czym świadczyły ciężkawe sapania i mokre mlaskania po drugiej stronie. Oraz wesolutkie tuptania krowich dzieci. Szły tak sobie z kilometr: Ania i stado krów. Wtem mur urwał się i wielki krowi łeb ukazał się znienacka, a Anię wryło w ziemię. Najczęściej rzucają się całym stadem na osoby im nieznane – przypomniała sobie.
– Maj nejm is Nowakowska – powiedziała szybko, kłaniając się krowiej głowie nisko. Głowa popatrzyła obojętnie, sapnęła z niesmakiem i krowa przeszła w całości na drugą stronę. A za nią całe stado, w tym osiem cielaczków i dwa rosłe byki. Przez chwilę gapiły się z niedowierzaniem na intruza, udającego że jest częścią muru. Ania wtuliła się w kamienie, tuż obok Trzech Dziwnych Drzewek.
Przyjęła nawet podobną do nich pozycję – z rękami do góry, żeby wyglądać bardziej płasko. Stała tak, czując, że rzeczywiście wtapia się w tło i staje się elementem otoczenia. Drewnieją jej nogi i ręce a głowa porasta drobnymi listeczkami… – Uech! – ocknęła się z hipnozy, zanim stała się Czwartym Dziwnym Drzewkiem. Krowy nadal tam były, ale wlokły się spokojnie, zapewne w poszukiwaniu zieleńszej trawy. Kilka z nich przystanęło, sikając hałaśliwie. Ania pocieszyła się, że skoro sikają, to nie są w nastroju do tratowania. Poza tym – rozmyślała – mając pastwisko z widokiem na masyw Snowdonii muszą być rozwinięte duchowo i wrażliwe. A nie prymitywne i agresywne jak…jacyś emigranci z Polski.
Postanowiła iść, udając, że krów tam nie ma. Często używała w życiu tej techniki: udawać, że tego tu nie ma. Czasem się sprawdzała, a czasem nie. Z trudem oderwała się od muru, czując, że jej nogi zdążyły zapuścić pierwsze korzenie. Przeszła bezpiecznie, raz tylko wywijając orła na krowim placku. Za plecami usłyszała pogardliwe sapnięcie. Nie obejrzała się.
Stanęła wreszcie przed kolejnym murem, otworzyła drewnianą furtkę i weszła na łąkę z widokiem na morze. Ta łąka przypadła z kolei stadu owiec.
Szczęściary – zauważyła Ania. – Nie dość, że trawa pyszna, to jeszcze widok oszałamiający. Dziwne były te owce, nietypowo wielkie i masywne. I zamiast – swoim zwyczajem – uciekać, lazły w jej stronę! Szczególnie jedna… o, nie – raczej jeden. Bardzo ujajony baran o twarzy bulteriera i spojrzeniu seryjnego mordercy. Podszedł bardzo blisko. Ania zatrzymała się, baran też. Stali tak obok siebie, aż wyciągnęła do niego rękę, podając mu kwiat na znak pokoju. – Pokój – powiedziała. Nie odpowiedział. Jego źrenice były poziomymi kreskami w wypukłych szarych oczach, z których nie można było odczytać żadnych przyjaznych uczuć. – Masz pastwisko z widokiem na morze, czego jeszcze chcesz od życia? – zapytała go, żeby zmienić temat. Westchnął i zaczął sikać. Koniec rozmowy. Ania odeszła, baran został.
Niecka
Ścieżka wiodła dalej wzdłuż muru, ale Ania miała dosyć murów. Postanowiła pójść na przełaj, przez puste łąki, tworzące wielką nieckę. Wydawało jej się, że tędy szybciej dostanie się do celu wędrówki. Zrobiła kilka podejść do wzniesienia, za którym coraz wyraźniej słychać było znany jej już buczący dźwięk. Tu był znacznie głośniejszy niż na plaży i jeszcze bardziej ponury. Jednostajny niski pomruk. Za każdym razem trafiała na zasieki i tabliczki: keep apart.
Postanowiła ponowić próbę dołem, z plaży po drugiej stronie klifu. Miała do przejścia głęboką, rozległą dolinę, należało się pośpieszyć. Idąc, zamyśliła się głęboko. Otoczenie nie było ciekawe, tylko trawa i trawa, więc mogła sobie pozwolić na chwilową nieuwagę. Ania często pisze w głowie i jest wtedy zupełnie nieobecna. Pisze, wykonując różne codzienne rutynowe czynności, a później tylko przepisuje do komputera, klik, klik, klik. Także w tamtej chwili pisała jakiś felieton dla Ewy.
Wreszcie postawiła kropkę i rozejrzała się. Stała po środku niczego, kompletnie straciła orientację. Nie widziała ani morza, ani gór. W ogóle niczego nie widziała, bo stała w jakimś dole. Jak okiem sięgnąć – ocean trawy i żadnych śladów życia. Zatęskniła gwałtownie do krów i baranów, do krowich placków i baranich bobków. Nawet do męża, śniącego słodkie sny w samochodowym bagażniku. Iść – pomyślała rozsądnie, nie poddając się panice. – Muszę iść, w końcu gdzieś dojdę.
Kiedy po kilkunastu minutach marszu znalazła opakowanie po chipsach, omal nie rozpłakała się z radości. Ślad człowieka! Tuż za chipsami odnalazła wydeptaną ścieżkę, nieważne, że były na niej tylko ślady racic. Racice należą do czegoś żywego – wysnuła przypuszczenie. Była w błędzie, ale nic o tym jeszcze nie wiedziała.
Ślady racic wiodły w stronę buczenia, czyli we właściwą stronę. Ania pomyślała, że może prześliźnie się jakoś ścieżką zwierząt i dowie się wreszcie CO ukryto tak starannie. Nie spodobało jej się następne znalezisko: strzęp żółtej kurtki z resztką suwaka i jednym guzikiem. E, tam – odpędziła myśl o losach właściciela strzępu. Próbowała wyobrazić sobie, co znajdzie, kiedy już przedrze się w tajemne miejsce. Sekretne laboratorium produkujące broń biologiczną? Tajną bazę wojskową? Więzienie, którego nie ma w spisie więzień? Miejsce lądowania kosmitów? Eksperymenty genetyczne, mutanty, potwory, nieznane gatunki? Tak się zamyśliła, że omal nie nadziała się na kolczasty drut ukryty w jeżynach, porastających wzniesienie, za którym buczało: buuu, buuuu, buuuuuuuu. – Nie tędy droga – uznała i zawróciła, kierując się w stronę, gdzie spodziewała się ujrzeć morze.
Poszła wzdłuż drutów, upstrzonych tu i ówdzie zardzewiałymi tabliczkami keep apart. Zgodnie z tym zaleceniem trzymała się w pewnej odległości od nich. Zwykła ciekawość zmieniła się w pewność, że skały i druty otaczają jakąś Straszną Tajemnicę. Była zdecydowana ją posiąść za wszelką cenę. Pewnie dlatego nie powstrzymało jej nawet ostatnie znalezisko: szkielet. W rzeczy samej, nawet bardziej ją zachęciło. Szkielet został dziwnie ułożony, z pewną starannością, jeśli popatrzeć na skrzyżowane kończyny. Wielkość raciczek pasowała do śladów na ścieżce. No, no! Ciekawa okoliczność – Ania zawsze lubiła ciekawe okoliczności.
Ruszyła dalej, w kierunku urwiska, zdecydowana znaleźć drogę, jeśli nie lądem, to wpław. Zatrzymała się jeszcze, żeby wysłać esemesa do męża, który spał i nie wiedział, dokąd poszła. Esemes był dość długi i zawierał wskazówki: idź moim śladem, miniesz tunel, nie daj się namówić Czarnemu Bzowi na osiedlenie w ruinach, miniesz krowy, przedstaw się nazwiskiem, uważaj na płaskie Trzy Dziwne Drzewka, nie stawaj przy nich, bo cię wessie mur, z baranem spoko ziom, dalej do paczki po chipsach, miniesz żółte strzępy z suwakiem i guzikiem, idź do szkieletu i dalej na skałki, za buczeniem, ciekawa jestem co pożarło tę owieczkę, idę dalej. Do tej wiadomości załączyła kilka fotografii. Na trzech jest nawet ona sama. Użyła samowyzwalacza czy… ktoś jej towarzyszył? Kto? To pozostaje tajemnicą.
Od tamtej pory ślad po niej zaginął, przepadła gdzieś na obszarze, który można obejrzeć wyłącznie z satelity.. Ktokolwiek wie…
Łup! Łupnęło wczoraj piękną i słoneczną pogodą w St Helens. Ratunku! Już wiecie, że im ładniejsza pogoda, tym straszniejsze rzeczy mi się przytrafiają.
Postanowiliśmy zatem przeczekać tę pogodę w jakimś bezpiecznym miejscu. Odludnym. A jednocześnie przytulnym. No, to gdzie wiejmy? Wiadomo, stare dobre Sutton Woods.
Krzyś poszedł szukać ciekawych kadrów i nowych ujęć w starym miejscu, ja zaś wryłam się w zagajniki. Zgadnijcie po co? Otóż to! Grzyby zbierać, Ludziska.
Małpa, od której pochodzę, szybko zeszła z drzewa, ale nie po to, żeby chodzić wyprostowana. Małpa, od której pochodzę, lubiła się czołgać – podrapana i z potarganą sierścią – żeby wyrywać z ziemi różne smakołyki.
Jak sięgam pamięcią, zawsze przepadałam za kopaniem, ryciem i grzebaniem w ziemi, żeby znaleźć coś jadalnego. Kartofel. Marchewkę. Rzodkiewkę. Wszystko, co rośnie w ziemi, smakuje mi o wiele bardziej, jeśli sama to wykopałam. Ogród, powiadacie? Jasne, że ogród, a nawet pole. Ale jeszcze nie teraz. I nie tutaj.
Na razie muszę zadowolić się grzybobraniem. A wiecie co? Dla mnie szukanie grzybów, to jak szukanie ukrytych skarbów i mniej więcej takie emocje mi towarzyszą. I jestem zdolna do wielkiego wysiłku, prawdziwa ze mnie małpa leśna, a jakie figury potrafię wykonywać, żeby dostać się w najdziksze ostępy! Przez głogi i jałowce. Przez drut kolczasty i jeżyny. Pod świerkami, próbującymi wydłubać mi oko. Po dziurach w ziemi, zamaskowanych wysoką trawą.
Kiedy już wyczołgałam się z tych zagajników, Krzysiek zakrzyknął: – O Matko Boska! Krew! Tak sobie zakrzyknął na mój widok. Bo lekko słaniałam się na nogach.
Wczoraj wykonałam o jedną figurę za dużo a ponadto zdarłam sobie naskórek w kilku strategicznych miejscach. I z tej przyczyny dziś pojękuję z cicha.
Uwielbiam grzybobranie, szkoda, że nie ma takiego zawodu: grzybobraniec. Zarobiłabym krocie, Ludziska, taka jestem w tym świetna. Wszystkich grzybobrańców serdecznie pozdrawiam, a najbardziej Krysię. Pozdrawiam też tych, którzy pochodzą od innej małpy i nie lubią zbierać grzybów. Wasza Anna Małpa Leśna
Wiecie co, Ludzie? Kiedy tak siecze deszczem w twarz, nie muszę ukrywać łez. Samo się płacze.
– Czego znowu? – pytam, bo nie mam litości dla histeryczek. – A bo co? – odpowiadam. – Popłakać nie wolno? Dialog wewnętrzny, pożal się Prezesie…
Nad moim domem przelatują dzikie gęsi. Hałaśliwie i beznamiętnie informują, że pora przestać czepiać się tego, co odchodzi. Odlatują, żegnajcie gęsi. – Przecież wrócą – pociesza mnie Krzysiek. No, wrócą. Ale już nie będą takie same.
Czytam emaile od dumnych mam, których zdolne dzieci odlatują na studia. Do Paryża, do Londynu, do Bostonu.
Dumne mamy są smutne, ale radzą sobie: błogosław Prezesie Internet, skajpa i esemesy. Zawsze można upewnić się, że wszystko okej. Szafa gra. Ale nie można dotknąć i przytulić przez Internet. A poza tym – po jakimś czasie – one już nie piszą i nie dzwonią tak często. Wsysa je szeroki świat, inni ludzie, inne sprawy. Te dzieci. Takie już dorosłe.
Siedem lat temu stanęłam przed takim wyzwaniem. Moja córka, moje maleństwo odlatywało w świat. Puste gniazdo wypełniłam szczelnie swoimi lękami, a moim smutkiem można było ozdobić całą kulę ziemską i jeszcze Księżyc. Jak watą, taki gęsty był ten smutek. Twarz ubrałam w entuzjazm, hejże ha! Obiecałam mojej córce, że nie będę jej prześladować kontrolą i nadopiekuńczością. Słowa dotrzymuję. Prawie dotrzymuję.
Chciałabym móc powiedzieć coś sensownego w kwestii psychicznej pępowiny (Dżizus, co za obrzydliwa metafora!), ale niestety jestem głupia jak but.
Ja tylko udaję, że taka ze mnie dojrzała i mądra matka. Najchętniej nadal nosiłabym moje dziecko w nosidełku przy piersi. Żeby przytulać i dotykać a nade wszystko chronić i bronić.
Znam wszystkie mądre rady dla matek, niektóre sama wymyśliłam. Intelektualnie okazałam się zdolna do zamknięcia okresu, w którym byłam mamą małej dziewczynki. Jestem matką dorosłej kobiety, która potrafi sobie radzić. Mój umysł to wie i akceptuje. Mądra jest niesłychanie, ta głowa. Elastyczna taka.
Moje serce zaś jest durne i wędruje samopas. Przykleja się do wspomnień o kołysankach, zdycha z tęsknoty za dzieckiem, które odleciało w świat.
Nie macie pojęcia, ile razy byłam zapraszana do współpracy w „tworzeniu serwisu dla kobiet”. Zapalałam się, prowadziłam ożywioną korespondencję z pomysłodawczynią, miałam jakieś propozycje, angażowałam się – bo jak inaczej brać w czymś udział?
Po kilku dniach/tygodniach pomysłodawczyni (Krysia, Wiesia, Lusia) znikała w odmętach Internetu i tylko adres mailowy w mojej skrzynce przypominał mi, że kolejna nawiedzona lecz mało poważna kobiecina zabrała mi trochę czasu. Na zdrowie, nie ubyło mi aż tak dużo i korona z głowy też mi nie spadła, tylko pomysłu żal.
Pewnie Was, Ludziska – w tym kontekście – nie zdziwi, że kiedy Ewa Inn zaprosiła mnie do pisania na stronie dla kobiet, którą „właśnie tworzy”, pomyślałam wrednie: a…, następna.
Z drugiej strony, znając ją jako Zuzkę z Interii 360, wiedząc, że jest pasjonatką, Dziennikarzem Roku 2008, dziewczyną pełną pomysłów i energii – miałam nadzieję, że moje wątpliwości się rozwieją pewnego pięknego dnia. Wyczuwałam bratnią duszę.
Przyjemnie mi poinformować Was, Ludziska, że: Nadszedł ten piękny dzień, strona Ewy Inn – Babski Comber już działa, ja już dla niej piszę i mam nadzieję, że Wy też zaczniecie. Pisać, czytać i gawędzić. Ludziska, strona dla kobiet, o kobietach, z kobietami! Przytulna, przejrzysta, przyjazna. Już działa. Jazda się zapisywać, logować, poznawać.
Gratulacje, Ewuniu. Powiedziałaś i zrobiłaś. Dziewczyny, pisarki, poetki, gawędziarki. Spotkajmy się U Ewuni, warto. Dodaję link po prawej stronie.
Pozdrawiam Was, Ludziska. Koniec wakacji ogłaszam. Czas zakasać rękawy.
Zawsze chciałam po prostu iść. Pierwszy raz usiłowałam iść mając jeszcze pieluchę w gaciach. Nie wiem czemu w rodzinie nazwano to moją pierwszą ucieczką z domu. Może dlatego, że były drugie, trzecie i czwarte? Tyle, że to nie były żadne ucieczki. Ja nie chciałam uciekać, ja chciałam po prostu iść. W wersji (dorosłej?) leniwej – jechać. Wsiąść do samochodu byle jakiego (byle własnego), jechać. A później zatrzymać się i iść.
Jest takie miejsce. Do którego lubię wracać. Dwie godziny jazdy, nocą mniej. Kierunek – Walia. Miejsce docelowe – Idwal Cottage, parking z zepsutym parkometrem. Hurra, cztery funty zostają w kieszeni, będzie bal. Słońce wyłazi znad Ogwyn Valley i od razu kryje się za Tryfanem. Ta góra przypomina mi Giewont – widzę profil nieco nadętej twarzy, niech śpi. – Jeszcze pogadamy – odgrażam się. – Niech no tylko złapię kondycję! Ale póki co, kuśtykam po dolinach i płaskowyżach. Słup z kręgami, Ludziska. Ten cholerny słup…
Kiedy Krzysiek wspina się krętymi szlakami w górę do Llyn Bochlwyd, ja siadam i kontempluję. Kątem pluję sobie w brodę, że wciąż nie doszłam do siebie na tyle, żeby iść tam, gdzie pragnę.
Ale tylko przez chwilę tak pluję. Bo jestem tutaj i nigdzie się nie śpieszę, a piękno, powietrze, zapach i wiatr mam dla siebie i przy sobie. Skaliste zbocza Pen yr Ole Wen są dziś szaro-purpurowe. Nazywam ją smutną górą, bo zazwyczaj czuję przejmujący smutek patrząc w tę stronę. Tylko nagie, poszarpane skały, lawiny kamieni osypujące się do jeziora Llyn Ogwyn. Ale dziś jest przepiękna, wystrojona w kieckę z kwitnących wrzosów. Słońce dodało jej urody i patrzę na nią bez smutku – purpurowa góra.
Wicher urywa głowę, pędzą chmury. Założę się, że na Tryfanie już pada! Może i dobrze, że mnie tam nie ma. Że jestem tutaj.
A to kto? No patrzcie, Ludziska – dzika górska koza z dzieciakami. A gdzie Krzysiek z aparatem, do diaska? Poszła sobie, trudno.
Chodzę dookoła jeziora Llyn Idwal, pojawiają się pierwsi turyści, już nie jestem sama. Szkoda. Trudno. Łaskawie przyznaję im prawo do bycia tutaj, niech są.
Wraca Krzysiek – zdyszany, spocony, dokąd się tak śpieszy? Do mnie? – Misiu, mam coś dla ciebie – woła z daleka.- Spodoba ci się! Chcę jak zawsze warknąć: nie mów do mnie Misiu, ale po co? Warczę tak już piętnaście lat, bez efektu. Pora się z tym pogodzić.
Zwłaszcza, że niespodzianka rzeczywiście mi się podoba: Okazało się, że też miał bliskie spotkanie z kozą, wyszła prosto na niego. Nie chciała wprawdzie pozować, ale zdołał ją jakoś przyskrzynić. Piękna, dumna kozia mamma. Wiecie, że owce są teraz bielusieńkie? Aż szczypią oczy od tej bieli. Po niedawnym strzyżeniu jeszcze nie zdążyły się wyświechtać. Jesienią i zimą znowu zrobią się bure. Jak wszystko dookoła.
Idziemy w dół Nant Ffrancon wąską asfaltową drogą. Dziesiątki miniaturowych wodospadów tworzą muzykę tej rozległej doliny. Strumienie wpadają do Afon Ogwen i zmierzają zgodnie tam, dokąd wszyscy zmierzamy. Żeby połączyć się z czymś większym, niż my sami.