Drzewoszkielet

Mam na głowie sprawy, kochani Ludzie.
Muszę się z nimi uporać, żeby mieć wewnętrzną przestrzeń, pozwalającą skupić się na pisaniu. Rzeczywistość skrzeczy, pojękuje, a czasem i skowyczy. A wichry wyją.
A ja gorę.
Więc bądźcie dla mnie wyrozumiali, jeśli nie częstuję Was felietonem codziennym. Mam skołataną głowę i obolałe serce. I na odwrót.

Dziś z przyjemnością robię tu miejsce dla Andrzeja. Dla mojego przyjaciela, o którym zamierzam za jakiś czas napisać reportaż. Muszę zebrać informacje, czyli – jak to się mówi w żargonie – przygotować materiał.
Teraz niech sam Andy Lighter przedstawi siebie.
Oto jego autoportret.

Andrzej Śliżewski

Mój portret

Stoję sobie.
I jestem.
Drzewo – Szkielet, to ja.

Ktoś mnie dostrzeże i zobaczy: Ależ to Drzewo – Szkielet jest niepowtarzalne! Jakże wyróżnia się spośród otoczenia! Niezwykłe jest i ciekawe.
Ktoś odwróci wzrok, stwierdzając: Cóż za szkaradne Drzewo – Szkielet. Tyle piękna i niezwykłości dookoła, a takie straszydło stoi i wszystko psuje.
Ktoś jeszcze inny przejdzie obojętnie, zupełnie nie zwracając uwagi na Drzewo – Szkielet, bo zajęty jest szukaniem i oglądaniem zupełnie innych światów.

A ja stoję.
Trwam.
Nikt z przechodzących nie jest pewien czy żyje to Drzewo – Szkielet, czy umarło stojąc? Ja, Drzewo – Szkielet też nie jestem tego pewien. Chociaż jestem, oddycham i czuję. Ale czy ktoś to widzi, słyszy i jakkolwiek odbiera?
Wreszcie: jakie to ma znaczenie?

Jestem Drzewem – Szkieletem.
Wokół jest kolorowo, mienią się barwy od jasnożółtej do niemal czarnej. Przedtem były wszystkie odcienie zieleni. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, czy ja byłem kolorowy, czy zawsze byłem Drzewem – Szkieletem.
Zresztą, nie próbuję nawet.
Sobie przypomnieć.
Bo cokolwiek jest i jakkolwiek, jednak jestem. Jakby nie patrzeć, jest jeszcze na mnie trochę liści, więc jakoś żyję. Ależ cudowna ulga, że to spostrzegłem, naprawdę!

Nieważne co było kiedyś i co będzie potem. Nieważne czy jestem Drzewem – Szkieletem, czy uginam się pod ciężarem kolorowych liści.
Jestem tu.
Wokół tętni życie a ja, nawet jako Drzewo –Szkielet, jestem częścią tej całości. Jestem najważniejszym elementem całej tej kompozycji.

Bo czy jest ktoś w stanie znaleźć drugie, takie samo Drzewo – Szkielet właśnie w tak niezwykłym i kolorowym miejscu?
Nie.
Bo ja, właśnie ja i tylko ja… jestem tutaj i teraz. 

Komentarz:
Mówię to temu facetowi i powtarzam: masz potencjał, ogromną wrażliwość i z każdym tekstem jesteś lepszy! Nigdy nie widziałam, ani razu, żeby człowiek tak szybko rozwijał swój talent literacki. Zazwyczaj trwa to latami: od wprawek i rozprawek, poprzez kłapanie bez sensu aż po pierwsze znośne teksty, zawierające ziarenko sensu.
Ale Andrzej Śliżewski przeskoczył te etapy, jak jakiś linoskoczek.

Kiedy poznacie go lepiej, to może zaświta Wam pewna myśl: niezwykli ludzie są na wyciągnięcie ręki. Nie puszą się i nie krzyczą, są skromni a nawet wycofani. Najczęściej nie zdają sobie sprawy, jak są piękni i mądrzy. Jazgot i chełpliwość są im obce. Łatwo dają się zagłuszać, nie znają swojej wartości. Chwalą cudze, a swojego nie znają.
Tak jak mój przyjaciel Andy, Drzewoszkielet Poeta.
Który ma akurat tyle liści, żeby być jedyny w swoim rodzaju. I ani jednego za mało. Ani jednego za dużo.
Tyle, żeby być pięknym człowiekiem.

Liście mi opadają

I ręce mi opadają, luźno, martwo, smutno i bezużytecznie.
Jak biedne, smutne i bezużyteczne skrzydła pingwina królewskiego.
Tak i moje ręce, ot, ozdóbka.

(To był atak depresji, Ludziska.
Publiczny akt ekspiacyjny na dodatek.)

Ale o co chodzi?
A o to, że nic nie robię, tylko gapię się w okno i to, co tam widzę, napełnia mnie trwogą:

Na moim ogromnym, rozłożystym klonie nie ma już ani jednego liścia!
Za to:
W miejscu zieleni buja się na wietrze odrażający, czarny, plastikowy wór.
Zapętlił się na amen i niczym nie zdołamy go stamtąd strącić.
Zawiązał się na odrażający, czarny supeł.

Ten wór będzie tam dyndał – razem z gaciami sąsiada – aż do wiosny.
Później też tam będzie, ale zakryje go zieleń.

Jeszcze kilka dni temu – zanim nadszedł wielki wicher – patrzyłam na złotą jesień, syciłam oczy kolorami. Wygrzewałam się jak pingwinica przed nocą polarną, żeby złapać tyle słońca, ile zniesie moja blada skóra.
(Jeśli wydaje Wam się, że mam obsesję pingwinią, to macie rację. Mam. Jestem głęboko przejęta losem pingwinów, a one moim wcale, bo mają co innego do roboty. Muszą przetrwać.)

Te fotografie, to reportaż z podróży w czasie.
Ja jestem na zdjęciu numer 9.

Kilka dni po zrobieniu tych zdjęć świat wygląda już zupełnie inaczej.
Ponuro.
Przyodziany w czarny wór, pamiątkę po Halloween.
Małe dziewczynki – ubrane w te czarne worki na śmiecie – nawiedzały nas przez trzy dni z rzędu.
Puk, puk.
– Sorry. No sweets at home.

Więc za karę muszę patrzeć na ten wór, bo chytra jestem, skąpa baba, a fuj.
I nie umiem się bawić.
I nie lubię szkieletów zwisających tu i ówdzie dla ozdoby.
Naturalnej wielkości, plastikowych szkieletów, świecących wyłupiastymi ślepiami.
Porozwieszanych.
Na drzewach.

Wciąż tam wiszą, chociaż po Halloween zostały już tylko kupy śmieci, puszek, petów i opakowań po słodyczach.

Które wiatr wciąż niesie i niesie… na moje podwórko.

Chichocząc.
A mnie liście opadają, opadają.
I ręce opadają, opadają.
I trzeba iść zamiatać, zamiatać.
Bo za bałagan przed domem płaci się, płaci.
2.500 funtów.
Kary.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Przedstawiam: Producentka piękna (i sama też piękna!)

Zadam zaraz kłam twierdzeniu, że ludzie poznani w sieci tracą urok w realu.
Szczerze mówiąc, poza kilkoma ewidentnymi pomyłkami, wcale nie jest mi trudno rozpoznać w sieci bratnie dusze.

Bratnie dusze to tacy ludzie, którzy wnoszą w moje życie radość, albo inspirację, albo mądrość. A nawet wszystkie te stany na raz! Uwierzycie? Tyle dobra.

Niektórych już spotkałam, od innych dzielą mnie tysiące kilometrów, ale kiedyś… kto wie?

Dzisiaj przedstawię Wam Żanetę Miderską.

Wspominałam Wam już o niej, pisząc o Fotoludkach.
Dziś trochę więcej, bo warto, Ludziska.

Wyobraźcie ją sobie bladym świtem, jak wspina się na górę objuczona plecakiem, statywem i Prezes wie czym jeszcze.

Ile dźwiga na tych niezbyt mocarnych plecach? 15kg? Niezły balast.
Albo zobaczcie ją, czekającą w deszczu na ten jeden przebłysk słońca, o który jej chodzi.
Czy ona tu na tym zdjęciu wygląda Wam na atletkę?

Nie ma zbyt wielu kobiet w fotografii krajobrazu. To dziedzina wyczynowa i kondycję trzeba mieć.
Co jeszcze trzeba mieć, żeby robić tak piękne fotografie, jak te w galerii pod tekstem?
Cierpliwość.
Oko.
Duszę.
Wrażliwość.
Jestem pod urokiem pejzaży i ich autorki, która zaczyna być dostrzegana na portalach fotograficznych i nie tylko.

– „Moim jedynym i najważniejszym osiągnięciem jest publikacja w październikowym wydaniu National Geographic Polska” – mówi Żaneta, ale zapomina wspomnieć o wyróżnieniach w konkursach, o „fotografiach dnia”, o licznych komplementach, którymi jest zasypywana na portalach, gdzie dominują faceci. Pejzażyści wcale nie są tacy znowu wylewni w chwaleniu kolegów.
Nie będę się tu rozpisywać, sami zajrzyjcie w galerię, kliknijcie linki i zobaczcie.

Twierdzę, że Żaneta Miderska – fotografka, ma przed sobą świetlaną artystyczną przyszłość i niech jej się spełni.
Z korzyścią dla reszty świata, bo artysta to producent piękna, czyż nie?

zdjęcia: Żaneta Miderska

Felieton

Uwaga: to nie ja jestem Miss Polonia 2009

Oj, bo pęknę ze śmiechu!

Oto, co się wydarzyło:
Wczoraj Krzyś usprawniał coś na mojej stronie, czyli grzebał w przepastnych flakach panelu admina.

Nagle:
– Misiumisiumisiu, a zobacz! – krzyczy.
Zobaczam więc:
71 osób na mojej stronie jednocześnie.

Zatkało mnie na dłuższą chwilę, a w moim mężu zrodziły się podejrzenia:
– Narozrabiałaś coś na Interii? – zapytał nieśmiało. – Ostatni taki tłok był po "Instrukcji użytkowania kochanka".
Po "Mój kochanek na na imię Zoe" – sprostowałam. – Kiedy pisali do Ciebie, że masz kurwę za żonę. I owszem, był tłok, ale nie aż taki.
Rzucamy się sprawdzać w sieci, czując jakiś bliżej nieokreślony niepokój: czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?
Coś strasznego?

Wtem Krzyś zwija się w chińskie dzień dobry i zaczyna porykiwać jak osioł na kokainie:
– Ueabuuuu, emuearrrh, uałuuuj – tak się do mnie odzywa.
Żeby go ocucić, wylewam mu trochę wody na łysą pałę.

– Nie lej na komputer Misiu! – rzuca całkiem do rzeczy, ale po chwili znowu go skręca.
Stuka w monitor wolną ręką, tą, którą nie trzyma się za brzuch.
Stuk, stuk.

Patrzę:
Maria Nowakowska – wybrano Miss Polonia 2009
.
I też zaczynam się zwijać w chińskie dzień dobry, bo już zakumałam, co ci wszyscy dobrzy ludzie robią na mojej stronie, uchachacha.
Nie jestem Marią Nowakowską, Miss Polonia 2009.

Słowo!
Mogę to udowodnić: patrz fotografia.

I wcale nie żałuję, bo już się do tej biednej dziewczyny dobrały internetowe hieny: a to, że brzydka, a to, że głupia, a w ogóle to kto ją wybrał…
Poczytałam sobie te komentarze na jej temat i pomyślałam: jak to dobrze nie być Miss. Kogo obchodzi to, czy ja jestem głupia, jaki mam iloraz we łbie a jaki w biodrach. (Oczywiście poza R. z Interii 360. Jego obchodzi wszystko na mój temat, bo zakochał się bez wzajemności. Albo… jest jednym z moich licznych byłych mężów, tych, których nie zdołałam wykończyć.)

Jak dobrze być taką przeciętną Nowakowską, Ludziska!
Z przeciętną liczbą wyzwisk pod swoim adresem.
O przeciętnej urodzie.
O przeciętnym umyśle.
O przeciętnej budowie ciała.

Gratulacje, najładniejsza Mario Nowakowska, niech Ci się wiedzie.
Nie daj się trollom i chamom.
Czuj duch, Miss Polonia 2009!

Kwestia wałka

Czy wiecie, do czego służy wałek do ciasta?
Co?
Do ciasta?

No tak, wiem, że do ciasta, ale do czego do ciasta do ciasta?
Kłopot z nazwami zaczyna się wtedy, kiedy zawierają w sobie destynację. Znaczy się: przeznaczenie.
Bo z tego co wiem i w co wierzyłam przez blisko pięćdziesiąt lat, wałek do ciasta służy do przemocy domowej:

I tym wałkiem
Kiedy chciała
Swego męża, krasnoludka wałkowała.

No?
I co?
Może ktoś zna całą piosenkę, bo mi uleciała w niepamięć…

Ale przejdę do rzeczy, przecież miałam napisać felieton kulinarny, do cholery.
Słodkiego nam się zachciało, ale czegoś takiego polskiego, swojskiego. Jak z cukierni na Szustra, dżizus… ślina do pasa.
Bajaderki, napoleonki, rurki z kremem, łódki z jabłkiem.

Auć, boli!

Ale ja piec nie umiem.
To znaczy potrafię coś wstawić do piekarnika i spalić, to akurat umiem.
Nie potrafię zrobić ciasta i nigdy się za to nie brałam, bo po co? Skoro miałam cukiernię na Szustra?
Ale to już pięć lat, Ludziska.
Pięć lat bez ciastek, psia mać.

I przyszedł ten dzień i ujrzałam je.
Leżało w wielkiej zamrażarce, obok obrzydliwych serników o smaku tektury i paj z owocami. Leżało skromnie, cichutko, przez nikogo nie niepokojone.
Ono.
Mrożone ciasto francuskie po śmiesznej cenie.
Juhu!
Łódki francuskie z jabłkiem!
Czaicie bazę?

Kupiłam tego ciasta tyle, ile zdołałam unieść.
I jabłka zielone, które z twarzy przypominały mi papierówki.

– Upiekę ci francuskie łódki z jabłkiem
– wrzasnęłam od progu w euforii. – Będzie bal!
Krzyśkowi zabłysły ślepia.
Normalnie jakby się znowu zakochał. Ostatni raz tak ślepił…kiedy? (O Matko! Jaka stara jestem)

Wtedy pojawiła się ta kwestia.

Kwestia wałka do ciasta.
Ostatni, jaki widziałam, należał do mojej Babuni.
To było…kiedy? (O Matko… i tak dalej)
W 1977.

Później moje życie przebiegało bezwałkowo.
Aż do dnia, w którym zachciało mi się łódek.
Z jabłkiem.

– Użyj butelki z wodą mineralną
– poradzili mi niezależnie od siebie: Roma, Dorota i Krzysiek.
Użyłam butelki z wodą mineralną.
Tak bardzo się do niej przywiązałam, że wpadłam w panikę, kiedy Krzysiek próbował te wodę wypić:
– Zostaw to! – wskoczyłam na niego z rykiem. – To mój wałek do ciasta!
– Co? – wytrzeszczył na mnie oczy. – To nie możesz wziąć butelki i nalać wody z kranu?
Ups!

W międzyczasie prowadziłam bardzo rozległe poszukiwania wałka do ciasta. W St Helens i kilku przyległych miasteczkach. W każdym sklepie, gdzie można dostrzec jakieś kuchenne szpargały: wchodziłam i grzecznie pytałam o wałek do ciasta.
Personel nie bardzo kumał, więc kilka razy sprawdziłam w słownikach.
The rolling pin?
No, we do not have, sorry.

I tak przez dwa miesiące, Ludziska.
Wydawało mi się, że w całym Jukej nie znajdę tego narzędzia.
Myślałam nawet, że został zakazany, jako niebezpieczny (i tym wałkiem, kiedy chciała…), przecież tu nawet za noszenie noża w torbie z drugim śniadaniem można usiąść w celi na rok.

Kiedy już sądziłam, że do końca moich dni będę wałkować butelką, sprawy przybrały całkiem inny obrót.
Oto weszłam do jedynego sklepu, w którym nigdy nie byłam.
Nie byłam, bo uważałam, że gdzie jak gdzie, ale tam wałka nie uświadczę, bo skoro sprzedają rośliny…no logika, Ludzie.
No, logika.
Wśród roślin, doniczek, grabi, mioteł i wiader zobaczyłam wymarzony, upragniony, nowiutki, brzozowy wałek do ciasta. Leżał tam i śmiał się ze mnie, szczerzył się do mnie zębami z kodu kreskowego.
Jeden-jedyny w całym Zjednoczonym Królestwie.

– Mój ci on jest! – rzuciłam się szczupakiem. – I nie oddam go nikomu!

Kiedy przychodzi wieczór, rozmrażam paczkę francuskiego ciasta i wyjmuję mój wspaniały wałek.
Do ciasta.
Rozwałkowuję je na grubość monety, kroję w kwadraty i lepię łódkopierogi z tym co akurat jest na stanie:

Z połówką jabłka, posypaną cynamonem.
Z połówką gruszki i migdałami.
Z suszonymi figami i miodem.
Ze śliweczką i brązowym cukrem.

Piękne, bezkształtne, domowe ciacha.
Na chłodne, ponure, jesienne wieczory.
Na smuty, tęsknice, wyjce i wapory.
Zamiast innych wyczerpujących uzależnień, mam teraz wałkomanię.
Niech żyje wałek!
Do ciasta.

Dlaczego nie zostałam krytykiem

To bardzo proste: nie lubię krytykować.
Męczy mnie śmiertelnie drapanie się tam, gdzie mnie nie swędzi, męczy mnie dłubanie w cudzym nosie.
I rzeźbienie w gównie.
Marnowanie czasu uważam za zbrodnię, tylko odrobinę mniej zbrodniczą od zabijania czasu.
Tak właśnie postrzegam czynności zwane potocznie krytyką.

Ale mam wyobraźnię i potrafię sobie wyobrazić tę robotę.
Widzę to tak:
Żeby coś skrytykować, trzeba najpierw to poznać. Załóżmy, że chcę poddać miażdżącej krytyce kupę gnoju.
Wdrapuję się zatem na tę kupę, rozsiadam się w niej i chłonę wrażenia.
Taplam się w tych wrażeniach, upajam się smrodem, badam starannie konsystencję i strukturę gnoju. Następnie złażę z tej kupy gówna i ogłaszam światu swoje odkrycie: ale shit!

Oczywiście mogę też zabawić się w jakąś wyrafinowaną grę i wykrztusić z siebie coś takiego: cóż… wygląda jak kupa gnoju, cuchnie jak kupa gnoju, ale jest to swego rodzaju arcydzieło, strukturalne przeniesienie głębokich egzystencjalnych i paradygmatycznych intencji autora kupy na wrażliwy ekran perprokuralnej postmoreni odbiorcy surogatywnego w aspekcie transcendencji kwantowo-multipolaryzacyjnej.

Kiedy tak to opiszę, a dodatkowo mam jakieś nazwisko, snobi rzucą się kupować rzeczoną kupę gnoju na wielkiej aukcji dobroczynnej.
Po pewnym czasie nikt już nie wie, czy to jest gówno, czy arcydzieło geniuszu. Czasem tylko jakiś prosty człowiek bąknie: ale ja w tym nic nie widzę…
No, właśnie.
Bąknie, ale zamkną mu twarz, zanim zdoła poddać w wątpliwość jakiś mit. Mit, który wykluł się pod czaszką zawodowego krytyka mętnobreda (od mętnie bredzić). Z głupoty, lub z cynizmu.
Prezes raczy wiedzieć, co gorsze.
Na szczęście nie zostałam krytykiem i mogę kupy gnoju zwyczajnie omijać.

Tak właśnie postępuję w sprawach małych i dużych. Omijam skrzętnie wszystko, co budzi mój sprzeciw i wstręt. To, co odbieram jako mierne, marne i nie warte uwagi. To, co jawi mi się jako chore, niegodne i wredne.
Wybieram to, co jest dla mnie dobre i zdrowe, przyjazne i życzliwe, mądre i kojące.
Czemu miałabym robić rzeczy, które mi szkodzą?

Nie jadam trucizny na śniadanie, więc czemu miałabym wchłaniać ją innymi zmysłami?
A w szczególności – czemu to miałoby służyć?

Po co o tym piszę?
Mam powód, Ludziska.
Zostałam posądzona o fałsz i zdradliwą interesowność.
Dowodem na to jest sposób, w jaki komunikuję się z ludźmi: otóż jestem zbyt miła i zbyt dużo dobrych rzeczy mówię. To jest w najwyższym stopniu podejrzane, godne potępienia i ogólnie obrzydliwe. Jestem obrzydliwą osobą, która swoją ohydną naturę skrywa skrzętnie pod fałszywym uśmieszkiem i nic nie wartymi komplementami.

I wiecie co?
Ja to rozumiem. Rozumiem, że z punktu widzenia osoby, która gra w grę znaną jako mam cię ty sukinsynu, moja postawa jest zupełnie niezrozumiała.
Ta gra jest tak powszechna i tak utrwalona w synapsach, że ludzie nawet nie wiedzą, że w coś grają. Samo określenie zostało użyte przez Berne’a w jego pracy „W co grają ludzie”.

Ogólnie chodzi o to, żeby kogoś przyłapać na błędzie i szybko mu to wytknąć, przez co akcje łapiącego idą w górę: popatrzcie, jaki jestem mądry, przenikliwy i czujny. Żaden błąd mi nie umknie, we wszystkim znajdę usterkę, mam cię ty sukinsynu!

Dla takiej osoby nie do zniesienia jest postawa podobna do mojej, czyli szukanie rzeczy dobrych, wartościowych i przyjaznych.

A mówienie dobrych rzeczy ludziom i o ludziach?
Od kiedy stało się podejrzane?

Wcale nie jestem miłą osobą.
Przeciwnie wręcz.
Tylko starannie dobieram towarzystwo, przyjaciół, blogi, które czytam, filmy, muzykę, jedzenie. Wybieram takie opcje, które pomagają mi stawać się miłą osobą.
Wybieram takich przyjaciół, którym bez wysiłku mogę mówić miłe rzeczy.
Reszta może pocałować mnie w dupę.

PS. Już niedługo będę pisać różne miłe rzeczy o ludziach, których cenię i podziwiam. Jeśli ktoś nie może znieść takich przesłodzonych klimatów, to niech tu nie wpada, bo zwymiotuje.

Felieton

Myślę o pingwinach

Cesarskich.

Słyszę, że Was, Ludziska Dobrzy, zasypało śniegiem.
Kartofle na polach, jabłka na drzewach, owce na halach…
Zimno mi, trzęsawicę mam, kiedy patrzę na zdjęcia z Polski.

Nienawidzę zimy, bo mam długi nos. I on mi zawsze marznie pierwszy, a potem cała reszta. Nie lubię mieć czerwonego nochala, nie lubię zgrabiałych rąk i braku czucia w stopach.

O nadchodzącej zimie myślę ze wstrętem.

Dzisiejszej nocy będzie jeden stopień, ale dzionek ma być jeszcze słoneczny i ciepły. Trzeba ruszyć tyłki i przodki w teren, bo to już ostatnie podrygi złotej jesieni.
Jeśli przyjdzie do nas pogoda z Polski, to mamy przerąbane.

Czy ja znowu narzekam?
Narzekam, ponieważ zapomniałam pomyśleć o pingwinach.

Jakie one mają życie?
Wyobraźcie sobie te biedne pingwinie samce, które stoją stłoczone w kupie wśród nocy polarnej. Te w środku grzeją się ciałami współbraci, ale te na zewnątrz…biedaki.
Minus sześćdziesiąt stopni, one nie jadły od kilku miesięcy, na stopach trzymają jajo, które nie może zamarznąć.
Czy ktoś chciałby być pingwinem cesarskim?
Ja dziękuję, ale nie.

Jeśli będę grzesznicą, kłamczuchą, fleją i suką, to za karę w następnym wcieleniu zostanę samcem pingwina.
Jeśli będę wiecznie narzekać, jęczeć i obrażać się na pory roku, to z całą pewnością będę pingwinim samcem stojącym na zewnętrznej pozycji wśród polarnej nocy.

Albo samicą: będę wędrować setki kilometrów przez noc, z brzuchem pełnym ryb, żeby nakarmić swojego faceta. Oczywiście najpierw będę musiała te ryby upolować.
Czy to jest życie?

Myślę o pingwinach cesarskich. Co one czują, kiedy tak stoją – dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem – czekając.
Moje życie w porównaniu z ich życiem…wypada nieźle, prawda?

Czy umiem to docenić?
Umiem?

Felieton

Gacie sąsiada w moim ogrodzie

Czyli przyszła angielska jesień.
Wyje ponury wicher z północnego zachodu.
Jak co roku o tej porze, po moim ogrodzie za domem fruwają majtki, skarpety i koszule sąsiadów. Te, które zawieje na drzewa, już tam zostaną, aż zgniją.
Od strony ulicy: gazety, plastikowe butelki i – jakim cudem? – wstęgi papieru toaletowego.
To znak, że idzie zimny front.
Trzeba będzie włączyć ogrzewanie.
Pies komunalny włóczy się smutny, stary pies, siwy pysk.
Futro ma już takie wyleniałe, pewnie mu zimno na tym północnym wyjcu.

Dyżurni socjopaci pochowali grille i pozamykali okna. Koniec wycia i jodłowania do bladego świtu. To chyba jedyna dobra strona tej ponurości.
Szczerze nienawidzę.

Nie-na-wi-dzę.
Zimnych, ponurych, ciemnych i wietrznych miesięcy.
Od kilku dni nie chodzę na spacery (do cholery, nawet pies komunalny by zrozumiał!). Natychmiast stałam się zgiętą wpół, jęczącą kriplą.
Znaczy kaleką.

Wchodzę po schodach na czworakach, a potem prostuję się dziesięć minut, trzymając się poręczy.
Czuję się jak stary, sparciały grzyb.
I te gacie fruwające po ogrodzie!

W takiej scenerii mogę napisać najwyżej jakiś depresyjny protest song.
Miałam napisać ostatni tekst dla Interii.
Miał mieć tytuł Pożegnanie z Interią.
Ale nie napiszę. Zniknę po angielsku, jak dama.
Zawsze chciałam być damą i mam nareszcie okazję, nie?

Wytrzymałam rok.
Interia nie selekcjonuje komentarzy, każdy może wylać na każdego wiadro pomyj i ekskrementów.
Jakiś bal psychopatów.

Dobrzy Ludzie mówią mi tak: czym ty się przejmujesz, przecież to jest tylko wirtualny świat, to nie powinno cię dotykać.
Powiem na to:
Internet to realny świat ludzi i emocji. Nie wyparowuje, kiedy wyłączam komputer.
W Internecie znalazłam serdecznych przyjaciół, bratnie dusze. Nie znikają z mojej pamięci, kiedy wyłączam komputer.
W Internecie nawrzucano mi inwektyw i nie przestaję czuć się zraniona, kiedy wyłączam komputer.

Wiszę tam od jakiegoś czasu na pierwszym miejscu i ktoś zadaje sobie trud, żeby kilkadziesiąt razy dziennie kliknąć, zbijając moją procentową ocenę.
Myślę sobie – kto aż tak mnie nie znosi, że poświęca mi tyle czasu?
Jakie myśli wysyła pod moim adresem?
Na sto procent nie są to przyjazne myśli.
I ja je czuję, one są realne.
Myśl jest energią.
Zanim się rozpędzicie, żeby nazwać mnie wariatką, przyjmijcie do wiadomości, że myśl jest energią.

A słowa?
Ktoś napisał – broniąc trollizmu – że słowa to tylko zlepek liter.
Nie zgadzam się z tym.
Słowa mają wielką moc. Słowa mają moc zmieniania rzeczywistości.
Słowa mogą zabić.

Napisałam sobie dumnie w profilu: inwektywom nie nadaję znaczenia.
Ale to raczej pobożne życzenie, nie sądzicie?
Jakoś nie widzę siebie, bohatersko stojącej pod deszczem gówna i powtarzającej sobie: to bez znaczenia, to mnie nie rani, bo na to nie pozwalam.

Jest inaczej: nie pozwalam, a rani.
Taka ze mnie mimoza.
Próbując oswoić zjawisko, przyglądałam mu się przez rok.
Udało mi się pojąć zasadniczą różnicę między mną a internetowym terrorystą:
Ja szukam tekstów, które mi się spodobają, szukam czegoś wartościowego.
Troll szuka czegoś, do czego można się przyczepić, wczepić jak oszalały pinczer i gryźć, gryźć, gryźć.

Jeden przyczepił się do mnie jak rzep do psiej dupy.
Stalker internetowy.
Nie mogę spokojnie napisać komentarza innemu autorowi, bo natychmiast wczepia się we mnie.

Paradoksalnie, to nie przez inwektywy straciłam serce dla Interii.
To przez komplement.
Ktoś mi napisał pod Dziadem i Babą, że nie dowierza, że to ja napisałam ów tekst, ale jest za leniwy, żeby to sprawdzić. Bo tekst jest za dobry.
Przypomniały mi się moje ciągłe tłumaczenia kolejnym polonistkom, że NIKT nie pisze za mnie wypracowań.
I obniżane oceny z powodu tych podejrzeń.
Pamiętam, jaka się czułam bezsilna, bo nie mogłam udowodnić – jak udowodnisz? – że piszę samodzielnie.
Dziś pewnie powiedziałyby, te polonistki, że skopiowałam swoje wypracowanie z Internetu, ale są za leniwe, żeby sprawdzić.
I tylko takie komplementy słyszałam: zbyt dobre, żeby było samodzielne.
Chromolę takie komplementy.
Zupełnie mnie nie dotknęły oceny w rodzaju: pojebany autor i artykuł.
Tylko ten komplement. Trauma mi się otworzyła i jeszcze to, że nie warto pisać dla leniwych ludzi.

No, dosyć tych żalów.
Idę pozbierać te latające gacie, zanim wylądują na okolicznych drzewach.
O, słońce wyszło.