Dom, słodki dom…

Jeszcze mi w oczach migają światełka, a w ciele mam wibracje, jakbym zażywała masażu masochisty!

Czy te tiry muszą być ustrojone jak choinki, Ludziska?

Ale co tam ustrojone tiry!
Przydrożne reklamy, to jest dopiero wyzwanie: migające, pulsujące krwistą czerwienią, jadowitą żółcią, megazielenią, trupim fioletem. Błee, błee. Nocna jazda jest dla oczu i mózgu takim wyzwaniem, jak przerywany seks z węgorzem elektrycznym. Bez zabezpieczenia…

Zima?
No zima.
Zimno.
Jak na zimę, to nawet nie bardzo, bo minus 3 stopnie.
Pikuś.

Ale zaspy? Zawieje? Zamiecie?
Dużo się naoglądałam telewizji przed wyjazdem.
Za dużo.

Owszem, widziałam jakieś zaspy, ale na szczęście żadna nie leżała na autostradzie, Ludziska.
Jedno jest pewne, jechałam inną trasą niż zwykle, więc i wrażenia były inne. Niecodzienne, że się tak wyrażę.

W Polsce jazda A4 z Krakowa ku Jędrzychowicom przypominała mi – tej części, która nie jest już płatna – filmy Davida Lynche’a:
Coś, ale nie to na co wygląda.

Na przykład zaginione stacje paliw, obiecane (na znakach) a nie dane.
Myślę: wezmę paliwo w Polsce, bo tu diesel tańszy:
Za 15 km. Ups! Nie ma. Puste pole.
Za 49 km.
Zaraz.
Już.
Puste pola, co jest, co jest?
Może przy granicy będzie jakaś stacja?
O, jakiś parking!

O, cholera, jesteśmy już w Germanii. Jakim cudem?
Tą trasą jeszcze nigdy nie jechałam.
To jest ta część Niemiec, w której auta są napędzane merkaptanami, sądząc po dostępności tankowania. Niestety, mój zacofany samochód potrzebuje diesla, żeby jechać.

Za to śnieg jest ślicznie posprzątany i ułożony w kant, dzięki czemu nie zalega na mniej używanym pasie ruchu. A to oznacza bezpieczne wyprzedzanie ustrojonych lampkami choinkowymi tirów.
Szukamy noclegu, ale przez 200 km nic nie ma. Zresztą moja dżi-pi-eska pokazuje, że jedziemy po polach i przynudza: zawróć, jeśli to możliwe.

Wreszcie (środa, godzina 1.17) jest tablica, a niej symbol łóżka!
Juhu! Będzie spanie, a nawet (rozpusta) prysznic.

Frau Won-mi-stąd macha ręką na mój widok: Nie ma spania, zajęty hotel, hotel nie przyjmować gości, bo nie ma ochoty.
Jadę dalej, ale powoli świadomość mnie opuszcza.
Poza jednym pragnieniem:
Spać!

W jedynym miejscu na całej trasie, gdzie termometr pokazuje minus 10 stopni siły mnie opuszczają i idę spać… no nigdzie nie idę. Śpię w samochodzie, w słynnych portkach z freeze (a jednak się przydały).
To te same portki, w których pracowałam w zamrażalni, gdzie grzali aż do minus 29.
Piukuś, Ludziska.

Po kilku godzinach kimania-włączania silnika-kimania-włączania-kimania-kichania-jęczenia-włączania ruszamy dalej.
Chcę jak najszybciej opuścić strefę płatnych toalet – kontynent.
Co za pazerność, Ludziska. W Jukej sika się za free!

Holandia– odśnieżona.
Belgia – pada śnieg z deszczem.
Nareszcie Kanał: aż trzy samochody oprócz nas czekają na przeprawę! Warunki, jak w katolickim niebie: pusto, przestronnie, snuję się po całym promie w cieple i wylewam na siebie cztery rodzaje perfum w bezcłowym sklepie. Uach, pachnę sobie. Dobrze, że po pewnym czasie nos się znieczula.
Mój nos, bo Krzysiek zaczyna mnie unikać. Pewnie uważa, że sam pachnie ładniej!

Anglia pod śniegiem, chachacha. Pusto wszędzie i Prezesowi dzięki, bo M6 w remoncie.
Śmigam jak nocne zwierzątko, mrugam ślepiami.

Pasażer pochrapuje słodko, a ja obiecuję sobie w duchu, że rozwiodę się, jeśli nie zrobi prawa jazdy. I wyjdę za kierowcę tira.

Dom.
Godzina 4.24, czwartek. Dwie minuty po czasie, jaki zaplanowała mi dżi-pi-eska.
Pierwsze prawdziwe zaspy na całej ponad dwutysięcznej trasie: blokują wjazd.
Łopata w dłoń.

Podłoga zimna jak lodowisko. Temperatura wewnątrz – plus 6 stopni.
Gdzie mój termofor?
Spać.
Spać.
Spać.
Dobranoc, Ludziska.

PS. Jazda, jak jazda. Trudniejsza niż latem, ale – jeśli porównać to z wyobrażeniami, faktami medialnymi i straszliwymi wizjami Europy Pod  Śniegiem – to PIKUŚ.
Pikuś, Ludziska.
Bo nie wątpię, że Wasze ciepłe myśli pokonały zimę, lód i mrozy, stopiły zaspy i zaholowały mnie do domu.

Będzie tak, jak na arktycznym westernie

Dziś nie wyjechałam z parkingu, ponieważ pryzma mokrego śniegu i brak ciężkiego sprzętu do odśnieżania skutecznie wybiły mi z głowy sobotnie wizyty u przyjaciół.

Tak czy inaczej wyjazd do Jukej odbędzie się. Raczej inaczej niż tak.
W zestawie wyjazdowym znajdą się: saperka, worek piachu, worek soli, zapałki, pęczek drewna, żelazna racja suszonej kiełbasy, kostki cukru i chleb.

Gdzie i kiedy dojedziemy – Prezes raczy wiedzieć.

Mam zawsze na szyi medalik ze Świętym Krzysztofem, i on  do tej pory mnie nie zawiódł.
Tyle, że ja przez ostatnie pięć lat jeździłam po tych motorłejach, gdzie z nudów można zasnąć za kierownicą. Wjeżdżasz na swój pas i jedziesz, izi-pizi dżapanizi.

Przypomniały mi się czasy, kiedy Tikiem przedzierałam się przez przełęcz Krowiarki w środku zamieci, a jeszcze po drodze robiliśmy grilla w dziurze wydłubanej w śniegu.
Albo jak pomyliłam drogę gdzieś za Wałbrzychem,  wjechałam w przecinkę na zalesionej górze i musiałam zjechać tyłem, celując w koleiny. Pół metra od urwiska.
Szalone lata dziewięćdziesiąte, heja- hej.

Teraz jestem leniwą i wygodnicką pańcią, której nie w smak jakieś czelendże i inne heja-hej wyzwania.

W tę stronę jechałam w dość równym tempie, jak widzicie na zdjęciu zrobionym przez mojego podręcznego męża.

Z powrotem może być całkiem inaczej, dlatego na wszelki wypadek zapewniłam sobie westernowego rumaka.
Nazywa się Pyzol i rozwija całkiem sensowną prędkość, tylko pasów bezpieczeństwa nie posiada wbudowanych.

Obojętnie co się wydarzy w pogodzie, w poniedziałek muszę wsiąść do samochodu, a jeśli go nie odkopią, to osiodłać Pyzola.
Obojętnie, co sie wydarzy po drodze, w piątek muszę być w domu (w tym angielskim domu), bo jak nie, to…

To będzie duuuży kłopot.

Trzymajcie więc kciuki, Ludziska, odczyniajcie uroki, ślijcie mi dobre myśli, bo jak nie, to…

To kto Wam będzie te felietony pisać, jeśli mnie gdzieś zniesie, przysypie albo zamrozi?
No, kto?

PS. Okropnie mi żal, że nie wszystkich udało mi się poznać, nawiedzić i nacieszyć się. Ale co tu łkać, skoro latem będzie następna okazja! Ludziska – spotkani i nie – serdeczności dla Was!

Felieton

Ojojoj!

Ludziska!

Jawa to czy zjawa?
Naprawdę jest szósty stycznia dwa tysiące dziesiątego, czy przeniosło mnie w czasie?
Przecież dopiero przyjechałam, co jest?
Co jest?

A już siedzę i patrzę (w telewizor) na tę zasypaną śniegiem Anglię i myślę: no, czekajcie mięczaki, ja wam pokażę, jak się jeździ po śniegu!
Mam nowiutkie zimowe opony, śmigam ci ja na nich po tych polskich drogach jak jakiś Awatar po Pandorze.

Czas też mi śmignął, Ludziska.
Tyle się wydarzyło!
Poznałam chudego (no dobra, niech będzie: smukłego) młodego człowieka, który jest ważny w życiu kogoś, kto jest najważniejszy w moim życiu. Skomplikowane? E, nie aż tak.
Chudy/smukły facet bardzo mi się spodobał.

Byłam w szczęśliwych domach, gdzie gospodynie same lepią pierogi, nadziewają schab śliwkami, pieką rogaliki z marmoladą. Poznałam mężczyznę, który zbudował dom dla swojej rodziny.
Głaskałam czarnego kota.
Robiłam orły na śniegu, całowałam się pod jemiołą. Z mężem, ale zawsze coś.

Już powoli pakuję torby, a w nich:
Książki, książki, książki i … herbata.
Tak, herbata.

– Zlituj się
– jęknęła teściowa na widok następnej kilogramowej torby pu-erha. – Przecież Anglia to kraj a cup of tea!

Jak ja mam jej wyjaśnić, że – w Anglii XXI wieku – herbata to smętna torebka uciśnięta na śmierć we wrzątku i zalana mlekiem, a następnie osłodzona z wielkim okrucieństwem.
To jest herbata?
To jest, proszę teściowej, to samo, co w przedszkolu u zakonnic w 1964 mieniło się bawarką i było cichcem wylewane do wielkiej donicy z fikusem. A rósł ten fikus jak szalony.

Polska bardzo się zmieniła.
Zaskakująco.
Oto w urzędach traktowana byłam uprzejmie, a czasem nawet serdecznie.
Nikt mi nie tłumaczył, że czegoś nie może, albo nie wie czy może.
Urzędniczki, napotykając na moją antyinteligencję i pusty wzrok, wykazywały troskę, jak o dziecko specjalnej troski.
I jakoś poszło.

No, może za wyjątkiem centralnego otworu, ale to inna opowieść. Przy okazji do tego wrócę, ale nie dziś, ponieważ muszę iść po herbatę, więcej herbaty.
I więcej książek, jeszcze z dziesięć kilo się zmieści.

Ale fajna ta Polska.
Ludzie mówią, a ja ich rozumiem, nawet jeśli seplenią, mamroczą albo szemrają.
Super, no nie?

News

Święta Noc

Już, już.
Tuż, tuż.

Szykujcie emocje, będzie przeżywanie.
Stare smętki przysypał śnieg, niech sobie tam śnią swoje mętne mary.

A my, Ludziska, będziemy się cieszyć: zapachem, światłem i brzmieniem.
I będziemy się smucić, tęsknić i wzdychać: znowu nas ubyło.

Nie zapomnimy o wdzięczności za wszystko co było, jest i będzie.

Wybaczymy bliskim i dalekim to, że są tacy, jacy są.
Oni wybaczą nam to samo.

Poczujemy, że nie jesteśmy samotni.
Nawet wtedy, kiedy jesteśmy sami.
 
Uwierzymy.
Że to wszystko co jest, jest tu i teraz z jakiegoś ważnego powodu.
My też, Ludziska.

Uwierzymy.
Że wszystko jest w porządku.
Dokładnie tak, jak jest i nie inaczej.
Tyle, ile trzeba.
Tam, gdzie być powinno.
Tak, jak dla nas najlepiej.

A ja…
Pamiętam, jak śpiewałam kolędy z Babunią.
Mała, ledwo mnie widać było spod kościelnej ławki.
– Niedochrzczona, ale głos jak anioł – mawiał Dziadziuś.
Gdybym dziś mogła zaśpiewać z tą małą Aniutką (tak mnie nazywano w latach sześćdziesiątych)…

A teraz posłuchajcie i popatrzcie: mały Aled Jones śpiewa z dużym Aledem Jonesem.
Aled Jones – O Holy Night
Kiedy słucham tej pieśni, staję się lepsza.
No i o to chodzi, prawda?

A życzenia…
Cóż, jak zwykle:
Życzę Wam tego, co dla Was dobre.
Ale niekoniecznie tego, czego chcecie, Kochani…

Felieton

Dla Pikfe

Książki, powiadasz…

Kochana Pikfe na swoim blogu zaprosiła mnie do zeznań na temat książek.
Bardzo mi się to podoba, ja też Was zapraszam do tej zabawy. Napiszcie o pięciu książkach, które w jakiś sposób wywarły na Was wpływ.
Dajcie głos, Ludziska.
Przerywam swój urlop, żeby o tym napisać, bo to ważne.

Ja jestem książkożerczynią.
Pazerną.
Jestem książkowym jamochłonem.
Wiecznie głodnym.
Kiedy przeczytałam Sto lat samotności, uznałam, że wszystko już zostało napisane i wpadłam w rozpacz. Że nic dla mnie nie zostało. Nic istotnego.
Ależ byłam głupawa!
Wierzyć się nie chce.

Dziś?
Nie mam kompleksów wobec nikogo, nie padam na twarz przed żadnym mistrzem pióra. Sama też umiem pisać, jeśli mi się tylko zechce.
Czyli rzadko.

Są autorzy (autorki), którzy znają około tysiąca słów i tworzą z nich książki, które na dodatek są wydawane. Czy mają kompleksy?
Dobra, jędzo. Pisz do rzeczy.

Mam wybrać pięć książek spośród tych, które miały na mnie wpływ, Kochana Pikfe kazała.

Każda książka ma na mnie wpływ taki, że odpływam radośnie. Jeśli tylko jest napisana (przetłumaczona) w miarę sprawnie językowo.
Z każdej się czegoś dowiaduję, nawet, jeśli jest to wiedza kompletnie od czapy i do niczego na pozór nie mogę jej wykorzystać. Powtarzam: na pozór. Bo prędzej czy później jednak (chachacha) wszystko mi się przydaje.
Zatem dobrze, wyznam pod przymusem, że jest kilka książek, za które jestem szczególnie wdzięczna, że istnieją.

Jeden: Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez – za rozpaczliwy podziw, jakim darzę tę powieść i za to, że Rebeka Buendia jadła ziemię, co dowodzi, że nie jestem pierwszą, która żywi się piaskiem.

Dwa: Mistrz i Małgorzata, Michaił Bułhakow – ponieważ mogę otworzyć ją na dowolnej stronie i czytać z niesłabnącą radością. I za Behemota. I za odciętą głowę, która w ostatnim przebłysku świadomości pojęła, że przypadek to mit. Tocząc się – ta głowa – zrozumiała, że wszystko, co się wydarza, jest częścią planu. Zawsze uważam, żeby nie rozlać oleju.

Trzy: Kwas siarkowy – to książeczka, którą ja bym napisała, gdyby Amelie Nothomb nie zrobiła tego wcześniej. A tak – nie muszę.

Cztery: Historia Lisey, Stephen King – za staw, do którego wszyscy sięgamy, by łowić słowa. Za wszystkie poziomy, na których można czytać tę przedziwną opowieść (jak większość jego powieści zresztą).

Pięć: Wezwanie do miłości, Anthony de Mello. Za wezwanie do miłości, za drogę i naukę.

Skoro mam poprzestać na pięciu, to niech tak będzie.

Pozdrowienia dla Was, Kochani Ludzie.

Felieton

Si  ju lejter aligejter!

Na mnie już czas.
Biorę sobie krótki urlop.
Od pisania także.

Chociaż tego akurat obiecać nie mogę. Twardy dysk lubi mi się przegrzewać i wtedy leczeniem z wyboru jest zrzut danych na klawiaturę.
Czego skutki ponosicie Wy, Ludziska.
Dobrowolnie, pragnę przypomnieć.

Trudno mi uwierzyć, że sześć kolejnych Świąt spędzałam na obcej podłodze, Ludziska.

U Cioteczki i Wujcia Boba – jeszcze jako turystka i gość w 2003. Pamiętam, co wtedy powiedziałam do Krzyśka:
– Słuchaj, tu jest okropnie. Nie chcę już widzieć tej Anglii.
Ciekawe, czy Prezes – o ile to wszystko jest jego radosnym planem wobec mnie – stukał się wtedy pobłażliwie w czoło?
I czy Prezes w ogóle ma jakieś czoło do stukania się w nie? Bo jeśli ma, to patrząc na moje poczynania pewnie używał go nie raz i nie dwa. Jeśli jakoś go obchodzę, co wcale nie jest takie oczywiste.

Kolejne święta:
Na kanapie w ruderze na Leach Lane.
W Snowdonii.
W ciężarówce.
Na wózku widłowym.
Na wysepce Llanddwyn.

Ależ mnie nosiło, Dżizus, co za łazęga ze mnie.  Pora przysiąść na chwilę, czas na wewnętrzną ciszę.
Chyba.

Czeka mnie długa podróż, a w podróży wszystko może się zdarzyć. Wprawdzie jest to tylko jazda przez Europę, ale jest to także jazda przez Polskę.
Dawno nie jeździłam po właściwej stronie – to raz.
Dawno nie jeździłam po czymś innym niż autostrada – to dwa.
Jak sądzicie, czy modlitwa wystarczy?

Krzysiek twierdzi, że po tylu latach w Unii drogi w Polsce na pewno są już na lepszym poziomie.
– Lepszym od czego? – pytam go. – Od Mongolii?

No, ale ze mnie zawsze była złośliwa małpa i dużo mi nie trzeba, żeby się czepnąć. Wystarczy mi jeden tir wyprzedzający na trzeciego i od razu się złoszczę. Prawdziwa jędza.

Przez kilka lat w ogóle nie używałam środkowego palca w czasie jazdy.  Ani klaksonu. Jak ja sobie tam u nas poradzę?

Ludziska, miejcie się dobrze.
Ja tu jeszcze wskoczę na stronkę, żeby Wam przed Świętami złożyć życzenia. Może będę miała jakąś szopkę do opisania?
O, nie. Mam nadzieję, że żadnych szopek nie będzie…

Do zobaczenia
Do zobacze
Do zoba
Do zo
Do!

Felieton

Biedny SikFak

Jak już Wam, Ludziska powiedziałam, nie jestem poetką. Ale napisałam kołysankę, specjalnie dla Adasia.

Adaś  sobie na to zasłużył, więc niech Adaś ma:

Już dobrze.
Cicho już
Maleńki
Oczka zmruż
Mamusia założy Ci kaftanik
Na pleckach ciaśniutko wiązany
I Smutnym Panom odda Cię, Syneczku
Byś leżał grzecznie w przytulnym łóżeczku
Na gumowym materacyku
W słodkim, pasiastym pajacyku
Luli luli laj

Zanućmy, może nasza kołysanka uczyni to, czego nie udało się osiągnąć milczeniem, ignorowaniem, prośbami, tłumaczeniem i ostrymi reprymendami.

Adaś twierdzi, że publikuje swoje wiersze na mojej stronce. Pod pseudonimem Dr Smallfish.
Ja ich tu nie widzę.

Widzę za to inne wytwory wyobraźni Adasia. Przychodzą jako komentarze do moich felietonów. Pod rozmaitymi pseudonimami:
Dr Cat Mruccus
Dr Smallfish
Sunia
Bez podpisu

Ale zawsze z tego samego adresu emailowego.

Mogą wyglądać tak:

Nowy komentarz do wpisu #4088 "Felieton" oczekuje na akceptację
http://www.nowakowska.pl/teksty/?p=4088

Autor  : Sunia (IP: 87.207.51.57 , chello087207051057.chello.pl)
E-mail : adamjezierski@interia.pl
URL    :
Whois  : http://ws.arin.net/cgi-bin/whois.pl?queryinput=87.207.51.57
Komentarz:
A bazylida nie jest kambuzelą tylko …..nicków od chuja  *****, usatysfakcjonowaną KURWĄ
LESBIJKĄ na dodatek.
Ta KURWA TO PROWOKATORKA.
ZAJEBAĆ LESBĘ.

Czy to jednak jest poezja?
Oceńcie sami, Ludzie.
Ja wymiękam.

Ja nad Adasiem płaczę i nie są to krokodyle łzy. Mnie jest go naprawdę żal.
Zanućmy więc dla niego:
Ciiiichuteńko już
Oczka zmruż
Adasiu

I proszę, nie pisz już dla mnie żadnych poematów.
Co do jednego miałeś rację: anonimowość w sieci to mit.

PS. Sami rozumiecie, Ludziska, czemu każdy komentarz ukazuje się po pewnym czasie. Zawsze musi przejść przez moje/Krzyśka ręce, więc czeka, jeśli nas nie ma on-line. Gdyby nie to, dawno pluskalibyśmy się w lepkim, cuchnącym, jadowitym szambie. Kto wie, jaki jeszcze sick fuck wysyłałby mi swoje poezje, gdyby nie cenzura. Buźka, już nam trochę lepiej z tą grypą.

Happy cziken

Dziś rano daremnie czekałam na herbatę z sokiem.
Niedzielny poranek cichy jakiś.

W sąsiedniej sypialni odkryłam jakiś stękający zezwłok, który okazał się moim mężem.
– Mam to samo, co ty, Misiu – wystękał z dumą. – Umieram.

To zrozumiałe, że mężczyźni nie miewają grypy, oni od razu wchodzą na orbitę letalną.

W kuchni, kiedy już się do niej zaczołgałam, odkryłam kolejne okropności:
Skończył się lemsip, czyli pitne remedium na ciałobóle
Skończył się syrop malinowy Łowicz (30% soku z malin w syropie z malin, że co?)
Nie ma nic jadalnego prócz jednej wielkiej szuflady zamrożonych grzybów

To nie byłby aż taki kłopot, bo jeść to mi się od dawna nie chciało, ale rozumek, te resztki ocalałe w szarej strefie, podpowiada mi, że trzeba te nasze żołądki czymś wyścielić. Ohyda.

W przebłysku geniuszu przypominam sobie, że chorym gotuje się rosół.
Rosół, no jestem fenomenalna!

Szkoda, że nie zrobiłam go wczoraj z tej salamandry, co mi się w łóżku zalęgła.
A tak, to z kogo mam go ugotować?
No? Z kogo?
Ptaki za oknem jakieś wątłe, same sroki zresztą. Łapać i gotować? Jadalne toto?

Rzucam się do Johna – Henry’ego, żeby kupić jakieś zwłoki na rosół przez Internet w Tesco. Przy okazji herbatki, soczki no i ten lemsip, na te bólojęki.
A juści! Najbliższa możliwa dostawa… Tuesday.

W zakichany Tuesday to ja mam nadzieję być już za Kanałem Angielskim, albo przynajmniej gdzieś koło Dover!

No cóż, na kogo wypadnie, na tego bęc. Kto ma prawo jazdy, ten ma władzę.
A kto ma władzę, ten musi iść i upolować obiad.

To jest Anglia, więc nikogo nie dziwi czupiradło  okutane w paltot na piżamie, w czapce na oczach i szaliku na reszcie twarzy.
Jadę do Tesco, takiego na uboczu,  żeby mnie znowu nie wzięli za terrorystkę w tych zwojach, co je na sobie mam.

Wózki powiązane łańcuchami, można wziąć tylko koszyk.
– Czego te fucking trolleys są zakute w fucking łańcuchy? – pytam grzecznie oznakowanego I AM HERE TO HELP człowieka.
– Wózki będą do dyspozycji klientów od 11.00 – informuje mnie członek (załogi Tesco).
Patrzę na zegarek, jest 9.35.
– Żeby was obesrało – składam na jego ręce życzenia dla całej firmy.

Nie mam siły się tu pieklić, ale czuję, że moim przeznaczeniem jest stać się zawodową zmorą wszystkich idiotów na kuli ziemskiej.
Ledwo mogę unieść portfel, a co dopiero koszyk z zakupami.

No ale już tu jestem, w tym zaułku ciemnego zadupia, więc ciągnę się z tym koszykiem, jak ostatni łach. Przytomna jestem pi razy oko na 3 w skali Glasgow.

Co to ja miałam… rosół!
Omijam z pogardą kurze zwłoki z nalepką Tesco, po 2,59 i szukam marki organic.
Takiego tłustego, żółtego kurczaka z farmy. Co wiódł spokojne życie i umarł szczęśliwy.

Szczęśliwy kurzy trup kosztuje 6,70.
Ale prozdrowotny rosół – bezcenny!

Jeszcze tylko warzywa. Sok. Woda. Lemsip. Masło. Chustki do nosa.
Z każdym krokiem mój nos jest bliżej podłogi, zaraz się wyłożę.

Przy kasie dopada mnie nagła fala mdłości, więc przerywamy operację nabijania punktów na kartę stałego klienta. Płacę i resztką sił wyłażę na powietrze, kucam obok zakutych w łańcuchy wózków.

Mister I AM HERE TO HELP przygląda mi się z ciekawością.
Pokażę mu palec, jak będę odjeżdżać – myślę sobie odrażającą myśl.
Ale – odrażająca, czy nie – rozśmiesza mnie i fala mdłości i zawrotów głowy mija.

Zawsze Wam to powtarzam, Ludziska: co mnie nie zabije, to mnie rozśmieszy.

Szczęśliwy martwy kurczak w towarzystwie uśmiechniętych (halucynacje?) warzyw mości się w wielkim garze i spędza tam sześć godzin, bo jakoś przysnęliśmy.

Krzyś charczy i wcale nie wygląda jak ten facet, za którego wyszłam kiedyś za mąż.  W ogóle nie wygląda jak człowiek, ale ja podobno też nie.

Dorota napisała email, coś o Titanicu, że do połowy utonął, czy jakoś tak. Dobrze, że jeszcze ktoś do mnie pisze, Ludziska.

Nic nam się nie polepszyło od tego gotowania rosołu.
– Może go trzeba zjeść – zasugerował nieśmiało Krzyś. – Bo może samo ugotowanie to jeszcze…
– Błeeee – orzekliśmy zgodnie.

Pora wypić lemsip, nim gorączka zwęgli nam ostatnie synapsy.
Pchły na noc, Ludziska.