Inteligencja- jak ją leczyć

Czy można żyć długo, szczęśliwie i nie umrzeć ze śmiechu podszytego zgrozą?
W sytuacji, kiedy nosi się wadliwy układ pod własnym deklem?

Znalazłam patent!

Oto on:
W jednym z ostatnich epizodów doktor House i jego zespół odkrywają, że ich nowy pacjent od lat chleje syrop przeciwkaszlowy. Nałogowo.
Dzięki temu specyfikowi człek ów wiedzie  – w telegraficznym skrócie streszczając – szczęśliwe,  pełne miłości, proste i spokojne życie.
 
Pozbawiony dostępu do syropku, zaczyna kwestionować wszystko, na czym oparte jest to szczęśliwe bytowanie. Już to mu się żonka przestaje podobać, już to praca zbyt monotonna, a i świat dookoła nie do przyjęcia wręcz się staje.
 Popada w nieszczęśliwość tak wielką, że leczeniem z wyboru staje się udostępnienie mu syropu.
Natychmiast.

Rzeczony syrop przeciwkaszlowy pozwala pacjentowi powrócić na bezpieczne wody i zielone pastwiska… głupoty.
Bo ten syrop tak właśnie działa: wytłumia wrodzoną wadę umysłu, czyli inteligencję.

W poniedziałek pójdę do apteki…

***

Mutacja genetyczna zwana potocznie inteligencją, to kij o wielu końcach. Niektóre kije takie już są.
 
Dawno, dawno temu bywała zaburzeniem wręcz pomocnym:  dzięki zdolności przewidywania, gromadzenia i przetwarzania informacji ułatwiała przetrwanie w nieprzyjaznym środowisku, gdzie tygrysy szablozębe czaiły się w krzakach.

Ale – z innej strony – wada ta pomogła dotkniętym nią osobnikom wspiąć się po mentalnej drabinie tak wysoko, że sami siebie mogli oglądać z góry.
Zajrzeli stamtąd w otchłań, zwaną umysłem i znaleźli narzędzia do relatywizacji (narzędzia do zabijania posiedli wcześniej).

Zajrzeli w bajoro pełne strachu i nazwali je nieśmiertelną duszą.
Ubrali tę duszę w falbanki religii i stała się maskotką przeciwlękową forever.
To, co bulgocze pod spodem, zostało uznane za zewnętrzne i określone jako szatan, diabeł czy inna paskuda.

To im się, tym mutantom, naprawdę udało: stworzenie wrażenia, że zło jest na zewnątrz.
Po pewnym czasie sami w to uwierzyli.
Czy znacie lepszy przykład trwałego odwrócenia kota ogonem?

Koncepcja zewnętrznego zła jest pomocna, kiedy trzeba wyrżnąć w pień jakiś naród, spalić wioski, zgwałcić kobiety, usankcjonować współczesne korporacyjne niewolnictwo, wysłać wojsko do Afganistanu, odebrać szansę przeżycia chorym na raka i tak dalej.

Jakieś siły zła wysyłają bombowce na cywilów.
Coś – bo przecież nie człowiek, istota rozumna – sprzedaje broń fanatykom, jakaś diabelska ręka podpala stosy, składa podpisy na cyrografach.
Taki podpis kosztuje ludzkie życia, ale to nie my!

Kiedy jakiś (co uczciwszy) mutant wykrzyknie: piekło jest w nas! – uznaje się go za chorego na depresję.
Wytwory depresyjnych mutantów zostały określone jako egzystencjalizm i nie wolno się do nich zbliżać, bo można się zarazić. Chyba, że ma się odtrutkę w postaci jakiegoś draga albo wódy, albo czegoś do pojarania.

Dziś, w czasach globalnego ocielenia, inteligencja jest mutacją szkodliwą.
Zabójczą nawet.
Może być przyczyną wielu groźnych chorób, z paranoją na czele.

Osobniki dotknięte inteligencją żyją w lęku, że świat rozpadnie się na kawałki, dosłownie i w przenośni.
Martwią się też tym, że każda próba leczenia ocielenia spowoduje wstrząs i nasilenie objawów choroby.

I to może być  – niestety – prawda.

Dlatego cała energia ludzkości została skanalizowana i ujarzmiona w służbie najwyższego dobra: utrzymania zbiorowej nieświadomości i powszechnego stanu umysłu zwanego normalnością. Normalność często posługuje się frazą: nic się nie da zmienić, bo tak było, jest i będzie.

I to może być  – niestety – prawda.

A ja pójdę poszukać apteki, żeby przestać skupiać się na negatywach i żyć długo, spokojnie i szczęśliwie.

Felieton

Globalne ocielenie

Czy zdarzają Wam się czasem dziwne stany umysłu?
Jakieś halucynacje?
Depersonalizacje?
Odloty nadświetlne?
Jazdy w osobisty głąb i z powrotem bez pasów bezpieczeństwa?

Bo mnie się zdarzają, zwłaszcza po lekturach w Internecie.
Czy świat głupieje, czy ja nie nadążam?

– Och, nic takiego – odpowiadam sobie sama. – Świat jest po prostu beznadziejnie rozwarstwiony.

Każdy gra w inną grę, nic dziwnego, że nie możemy zdefiniować podstawowych pojęć.
Gramy w ciemności, którą z przekory lub z niewiedzy nazywamy oświeceniem.

W co Wy gracie, Ludziska?
Zanim zakrzykniecie: ja w nic nie gram! – dobrze się zastanówcie.
Kto twierdzi, że nie gra w gry, ten sobie pogrywa nie fair.

Ja zostałam zdemaskowana przez Bazyliadę w jej ostatnim komentarzu.
Moja gra w Szymona Słupnika Osłupiałego została rozpracowana.

Szczerość za szczerość:
Tak.
Muszę poradzić sobie ze swoim nieprzystosowaniem bez naruszania porządku społecznego. Zamiast osuwać się w mroczne jamy anarchii, szukam izolowanej, bezpiecznej dziury z widokiem na szeroki, pusty ocean.
Jeśli źle Wam się kojarzy dziura (czyli jak?), niech będzie nora.

Whatever!
Byle z daleka.
Od tego, co boli.

Ostatnio bolą mnie pośladki.
Nie moje, tylko Szczepkowskiej Joanny.

Bo niby jasne być powinno, że kobieta zdekompensowała się na moment, ale teraz już robi się z tego wielki dyskurs o sztuce przekraczania granic w sztuce. Z chwilowego zaburzenia kontroli impulsu, ze zwyczajnego acting out  robi się dysputę publiczną o kondycji teatru.

Kiedy naćpany jak perszing rockman wystawia owłosioną dupę na koncercie,  nienaćpana mniejszość lub większość potrafi nazwać to wprost: pojebało go do imentu. Nikt nie zaprasza go do analizy kondycji współczesnej muzyki tylko z tego powodu, że mu walnął bezpiecznik.
Zresztą.
Kto by tego słuchał?

A kondycja sztuki?
Współczesnej?
Czy ktoś jeszcze wie, co jest sztuką, a co  produktem przemiany materii?

Do stworzenia wielkiego dzieła wystarczy dziś gruszka do lewatywy i stado bezrozumnych oszołomów.
Nawet, jeśli jakaś nierozgarnięta Dziunia miauknie, że coś jej w tym śmierdzi, to w najlepszym wypadku oberwie za to, że słoma jej z butów wyłazi.
W najgorszym – zostanie uznana za zawistnicę.

Felieton

Antysocjalny behawior

Rozpisaliście się, Ludziska!

Wilki z rożna, gulasz z patriarchy, zianie ogniem i przyśpiewki, heja hop.
Jakoś przetrwałam spazmatyczne skurcze przepony po każdym komentarzu.
Napisaliście wspólnie sitcom, zaiste!
Może nie dzieło sztuki, ale burleskę na pewno, Ludziska.
Niech mnie!

But no!
Nie szukam imprezy, bo na imprezie się nie sprawdzam: siedzę pod wieszakiem, albo w innym kącie, albo zaszywam się w jakiejś dziurze.

Dziurę mi dajcie!

Ja szukam dziury z oknem na świat, w której będę mogła się poczuć wolna.
Nie bez powodu usiłowałam wynająć tę samotną okrągłą wieżę z siedmioma oknami, na samotnej wysepce.

Okrągły kołek w okrągłej dziurze, nareszcie.
Może nie całkiem okrągły, ale trochę mniej kanciasty…

But no!
Cholerna wieża, moja wyśniona dziura, jest reserved.

A przecież.
Ja naprawdę muszę się zastanowić, co chcę robić i jak żyć, gdy dorosnę.

Jedno wiem:
Gdy dorosnę, chciałabym być wolna.

Wolność jest możliwa wtedy, kiedy nie ma czynników ograniczających tę wolność:
Rzeczy do posiadania
Spraw do załatwienia
Słów do wypowiedzenia

Wolność jest wtedy, kiedy nic nie masz, nic cię nie wiąże, nic nie musisz.
Nawet jeść czy oddychać.
Możesz.
Ale nie musisz.

Czy oburza Was takie postawienie sprawy?
Bo mnie zdecydowanie oburza i obraża moje uczucia.
I moją inteligencję, czymkolwiek ona się wydaje.

I nic.
Nie mogę.
Na to poradzić.

Co jest?

Po zapierających pierś w dechach krajobrazach Szkocji mam teraz przed nosem brudnawe podwórka, błagające o odrobinę atencji: grabie i miotły.
Z utęsknieniem wypatrujemy obiecanej zamieci, która by to wszystko zakryła, ale gdzie tam.

W najlepszym razie leci z nieba deszcz zaprawiany śniegowym dżdżem.
W najgorszym – świeci słońce.
Z czystej złośliwości tak świeci, bo przecież to jest Anglia i żadnego słońca być nie powinno. Świeci, żeby pokazać, że żyjemy w takim chlewiku komunalnym, w strefie, gdzie fruwają puste worki na śmiecie.
A puste dlatego, że śmiecie fruwają luzem.

Sprzątanie wydaje się bezcelowe, bo śmiecie są tego, na czyje podwórko je przywieje wiatr.
Tak się składa, że dziś przywiał na moje.
Miotła w dłoń i do roboty – wołają puszki, opakowania po chipsach i wkładki higieniczne.
A ja do nich: won mi z mojego podwórka!
To jest zona komunalna i nikomu się nie chce.

Brzydkość osłabia morale.
Na to konto staram się nie patrzeć w okna i w lustra.

Słowa powyższe napisałam wczoraj, ale zaczęłam się kiwać z nudów, że tak przynudzam i poszłam spać.

***

Dziś rano ujrzałam nieskazitelną biel.
Wyszłam z linijką: 8 centymetrów śniegu!

Oto jak spełniają się moje życzenia.
Naprawdę muszę uważać, co piszę.

Sąsiadka nerwowo odgarnia szufelką śnieg z podjazdu.
Wrzuca do wiadra.
Wnosi do domu.
Ptaki mają miny nieco głupawe.
My też.
Co jest?

***

Jestem zdumiona, że to już właściwie końcówka lutego, bo nie zauważyłam, kiedy odszedł styczeń.
Jeszcze tylko rozmamłany marzec, a potem to już liścień i tuż po nim maj.

I tu jest pies pogrzebany, bo planuję (a raczej usiłuję zaplanować) coś absolutnie wyjątkowego na swoje pięćdziesiąte urodziny.
Jestem nimi tak samo bezgranicznie zdumiona, jak tym, że już kończy się luty.

Jestem nimi – tymi dziwnymi urodzinami – tak nieziemsko zaskoczona, że muszę szczypać się w tyłek, żeby się upewnić.
Że nie śnię.
Jednak pewne oznaki mówią mi, że nie.
Śnię.

Zatem skoro już witać szósty-ratunku-krzyżyk, to z fasonem.
Chciałam spędzić noc w okrągłej wieży z siedemnastego wieku na Isle of Scilly, ale już ktoś zarezerwował ten termin.
Co jest?

W ogóle urodziłam się nie w porę, bo w dniu, kiedy cała populacja rusza na majówkę. I to w całej Europie.
Oryginalnie byłoby więc zostać w domu i spędzić dzień w szlafroku, snując się po podwórku i narzekając na pogodę – jakaby nie była.
Co?

***

Podążając tropem szlafroka i ogólnego rozgliździajstwa skomentuję jeszcze taki nius-blus:

Ze zgrozą przeczytałam, że angielscy urzędnicy szykują biurokratyczny zamach na istotny składnik lokalnej kultury, a w konsekwencji na wolność obywatelską i prawa człowieka per se.
Nie umiem się z tym pogodzić i nie wyobrażam sobie życia tutaj bez tego elementu: bez piżamy i kapci na ulicach i w sklepach.

Lokalne mamuśki od zawsze odwożą dzieciaki do szkół w szlafrokach, zależnie od wysokości zasiłku, z którego żyją: od podniszczonych kąpielowych, wypranych z koloru, aż po eleganckie kimona z ognistą pticą na plecach. Po drodze wstępują po zakupy, wyprowadzają psy.

I komu to, kurna, przeszkadza?
Że spod szlafroka wystają nogawice od różowej piżamy i kłapiące kapciuchy?

Tym bardziej, że najczęściej na ten szlafrok, piżamkę czy domowy, rozwleczony dres, mamuśki narzucają jakiś paltocik.

Urzędnicy nie są w stanie zrozumieć, że chodzenie w piżamie do sklepu jest wyrazem nonkonformistycznej, wyrafinowanej, postkonsumpcyjnej atrybucji wolności osobistej.
A przy okazji proekologicznie zorientowanej obywatelskiej troski o ergonomię życia codziennego.

Urzędnicy, zniewoleni przez dress code, uciskani w pasie przez przyciasne spódnice, podduszani krawatami, obciążeni dyndającymi identyfikatorami (bez nich trudno byłoby ich rozróżnić), napromieniowani od monitorów – och, co oni mogą wiedzieć o wolności?

Ja jestem z Polski, więc na piżamę zakładam dres, kiedy jadę do lokalnego szopu. Jestem wciąż lata świetlne od tego luzu. W tajemnicy wyznam Wam, że nawet czeszę włosy przed wyjściem. Ciągle nie jestem wolna od dupościsku, że: jak cię widzą, tak cię piszą.
Może tak, a może nie.
Mnie żadne niemiłe myśli nie przychodzą do głowy, kiedy widzę mamuśki w piżamach, szlafrokach i papuciach. Wręcz przeciwnie, patrzę na nie z sympatią.
Luzik.

Dużo większą niechęcią napełnia mnie widok zastępów urzędasów ubranych w jednakowe mundurki, którzy z oddaniem i dumą wydają kolejne ukazy w trosce o morale szarych obywateli.
Na ulice wyjdą wkrótce patrole, których zadaniem będzie zaglądanie pod palta: czy ktoś nie ukrywa pod ancugiem nieświeżego dezabilu.

Przy okazji mogą sprawdzić, czy obywatelka jest domyta i czy wydepilowała pachy.

Inne sprawy: młodociani nożownicy, dealerzy narkotyków, gwałty na randce, dzieci komunalne (czyli nie-wiadomo-czyje) – to są trudne problemy i nie wystarczy pogrozić grzywną, jak w przypadku piżamomamusiek.

Ale – to uważam za kluczowe – państwo socjalne, państwo dające nadpsutą rybę zamiast wędki, to państwo totalitarne.
Takie państwo ingeruje w każdy aspekt życia obywateli, których karmi.
A karmiąc – zabiera wolność.

Myśl tę mogłabym z łatwością rozwinąć matematycznie, udowadniając, że idąc do pracy przeciętna matka na zasiłku traci sporo pieniędzy.
Zdrowy na umyśle człowiek nie zamienia „więcej” na „mniej”.

Zdrowy na umyśle człowiek nie marnuje energii bez potrzeby na ubieranie się, mycie czy chodzenie do pracy.
Hę?
Co jest?
 
PS Po wielogodzinnych konsultacjach antropologiczno-matematycznych przyznaję z ulgą, że Dorota w swoim komentarzu posiadła absolutną rację: to będzie piąty-ratunku-krzyżyk. Co mi do łba strzeliło? To proste: myślałam, że lata się liczy tak, jak godziny: dziesięć po piątej to dziesięć na szóstą.
Uff, ale mi ulżyło, Ludziska!

Loch, loch!

To takie moje szkockie zawołanie, Ludziska.

Szkocja, to jeden wielki loch.

Niektóre lochy mają połączenie z oceanem, odpływają i przypływają.

W czasie odpływu odsłania się się dno, a wtedy ludzie (i ptaki) zbierają takie pyszności, co ja ich do swojej prostackiej gęby nie biorę.
Oślizłe są bowiem.

Wtedy też niektóre kutry i łódki udają wraki wyrzucone na brzeg.
Ale to tylko złudzenie.
Woda wraca i znowu jest loch.
Tę uwagę kieruję specjalnie do Darka, któremu było smutno patrzeć na porzucone łodzie.
Na pociechę: jedno odpływa, drugie przypływa.
Tak to jest.

Dziś daniem dnia jest galeria pejzażu.
Na zdjęciach Highlands oraz Isle of Skye.
Miłych wrażeń, Ludziska.

Loch, loch!

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

A dziad baby nie posłuchał i stoi

Dawno, dawno temu…
Na Wyspie Mgieł…

Tamtego popołudnia  baba wróciła do chałupy z płaczem:
Oj dziadu, dziadu, brakuje nam jednej krowy, przeszukałam całą dolinę i las na zboczu, ale krowy ani śladu.
– Zbieraj się babo – rzekł dziad. – Krowy szukać pójdziemy.
– Ale ciemno się robi, dziadu – zajęczała baba. – Kto wie, kogo napotkamy w mrokach.
– Nie bądź głupia, ty przesądna babo! Krowy szukać trzeba, a nie wymyślać fanaberie.

I poszli.
Szli wrzosowiskiem i trawiastą doliną, szli lasem na zboczu, szli skalistym wzniesieniem i przełęczą między urwistymi ścianami.

Szli i gadali, że tak idą i idą, a krowy ani śladu.
Szli i nawoływali, a echo odpowiadało.

Nawoływali, a ze skalistych zboczy sypały się drobne kamyki.

Wreszcie ciemność zapadła zupełna, ale krowy ani śladu, więc  dalej szli:
Dziad pierwszy, odważnie.
Lękliwa baba za nim.

– Wracajmy, dziadu – prosiła. – Nie czas żałować jednej krowy, kiedy w ciemności czaić się coś może.
– Nie marudź babo. To tylko wymysły głupich bab. A krowę znaleźć muszę, z tobą czy bez ciebie.

Co miała zrobić baba, która krok w krok za dziadem przez życie podążała?
Dobrą i troskliwą babą była, więc choć swoje wiedziała, dziada zwykła słuchać bez szemrania.
– Tylko pamiętaj dziadu – ostrzegła go. – Jeśli coś usłyszysz, nie oglądaj się za siebie, uciekaj, biegnij co sił w nogach.
Ale dziad tylko wzruszył ramionami, bo w wymysły baby nie wierzył.

I szli:
Dziad mrucząc pod nosem, przodem.
Baba nasłuchując, trochę z tyłu.

Wtem rzeczywiście usłyszała: ciężkie sapanie i tupanie takie straszliwe, że ziemia zadrżała, a echo zamilkło z przerażenia.
– To on! – zakrzyknęła baba z trwogą. – Obudziliśmy potwora!
– Potwory to ty masz we łbie – zadrwił dziad. – Nic tu nie ma, głupia babo.

Dudniące stąpanie zbliżało się, charkot dobywał się z przepastnej gardzieli, olbrzymi jęzor mlaskał tuż za plecami baby.
– Ratunku! – wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki.
– Stój babo! – ryknął dziad. – Potwory nie istnieją!

I – żeby babie swoją rację udowodnić – obejrzał się.

Obejrzał się – i skamieniał.
I stoi tak do dzisiaj.
Nazwali go Old Man Storr.

Niektórzy utrzymują, że lojalna baba zawróciła i skamieniała stanęła obok niego. Ale czy tam stoi jakaś baba?

Na zdjęciu: widok na Old Man Storr, Isle of Sky, Szkocja.

No to już wiecie skąd się biorą różne atrakcje turystyczne, Ludziska.
Ot, ktoś, gdzieś, raz na jakiś czas daje się zamienić w kamień, albo słup soli i tak sterczy.
Przez nieuwagę, albo z braku wiary.
Z nadmiaru animuszu, albo z chciwości.
Różnie.
Ale zawsze wychodzi na to, że został ostrzeżony przez jakąś mądrą babę.
Nie posłuchał, jego problem, niech sobie sterczy.
Jak ten mąż Lotowej, co wszyscy uważają, że to żona Lota.

A ta Małpa Nowakowska nawet ludowe podanie zamieni w subfeministyczną opowiastkę.

A póki co

Za jakiś czas, kiedy technologia rozwinie się jeszcze bardziej ( i jeśli ta planetoida minie nas i poleci dalej)…

Kiedy będzie można przesłać  emailem talerz bigosu,  a słowo napisane stanie się łatwe do zmiany w odczuwalne wrażenia zmysłowe…

Kiedy będzie można publikować wielowymiarowe fotografie, działające jak elektroniczne królicze nory z Krainy Czarów…

Wtedy klikając myślą na odpowiednie słowo mojego tekstu, lub po prostu wskakując do wnętrza fotografii, będziecie mogli odbyć wirtualno-zmysłową wycieczkę.

I oto, co czego doświadczycie:

Poczujecie wiatr we włosach, słońce na twarzy, sól oceanu na ustach, zapach dymu z torfowych pieców.

Usłyszycie ryk fali przypływu na czarnej plaży w Staffin, pojękiwanie wiecznie niezadowolonych mew nad rybackim kutrem w porcie Elgol, łoskot wodospadu na klifie Kilt Rock, przejmującą ciszę doliny Glencoe, rozerwaną nagłym wrzaskiem. To kruki krążą nad miejscem, gdzie kiedyś toczono wojnę. I przypominają, że ziemia w tej Dolinie Łez wchłonęła i łzy i krew. Jak to ziemia…

Dotkniecie czarnych jak smoła, lśniących skał wschodniego urwiska Cuith-Raing, wiedząc, że stoją tak od sześćdziesięciu milionów lat. Poczujecie pod palcami gładkość, jaką nadają skale woda i czas. Czas, woda i wiatr.

Przejdziecie się po wrzosowiskach na łagodnym południowym zboczu Okrągłej Góry,  gdzie kręte strumyczki szemrzą, szepczą i chichoczą na kamieniach pod cieniutką warstwą lodu.

Odetchniecie krystalicznym powietrzem z nutą wilgotnego torfu, poczujecie pot na plecach i ból mięśni w drodze na Old Man Storr, przysiądziecie na chłodnej skale, aż tętno zwolni.

Potkniecie się o kamień na wąskiej błotnistej ścieżce, mając nad głową mroczną skałę Prison a pod stopami przepastną zieloną dolinę. Zawrót głowy, chwila strachu i trzęsące się kolana – ale wysoooko.

Z niedowierzaniem obejrzycie odcisk stopy dinozaura, bo okolice dzisiejszego Staffin roiły się od tych słodkich stworzonek, całkiem niedawno, w kosmicznej skali to oka mgnienie, mrugnięcie Prezesa.
Dinozaurów już wprawdzie nie ma, ale za to sarny chadzają po Glen Etive.

Żeby podejrzeć skaczące delfiny, trzeba użyć lornetki, ale foki zobaczycie gołym okiem. I dziesiątki cierpliwych czapli, tkwiących na kamieniach tak siwych od mchu jak one same.

Tak będzie, Ludziska.
Kiedyś…

A póki co, musicie zadowolić się tym co uda mi się przekazać w tradycyjny sposób: słowem i fotką.

Dziś pokażę Wam to i owo z moich najzabawniejszych codziennostek, natomiast galeria pejzaży to inna sprawa i będzie oddzielnie, za dni kilka.
Zresztą zdjęć jest tyle, że trudno zdecydować i wybrać te najpiękniejsze.
Zamiast tu się rozpisywać, zrobię w miarę sensowne podpisy pod zdjęciami i będziecie sobie czytać oglądając.

Rzućcie zatem okiem na parę niezobowiązujących obrazków z Highlands oraz Isle of Skye.

PS Mieliśmy w planach jechać (płynąć właściwie) dalej, na Hebrydy Zewnętrzne, ale pogoda była bliska załamania, więc postanowiliśmy zaczekać na cieplejsze prądy i lepsze wiatry.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

Niebo nad River Etive

Żegnały nas gwiazdy i stado jeleni.

Tam zrobiłam przystanek przed ostatnim etapem podróży powrotnej. Ostatnie pięćset kilometrów, z czego pierwsza setka po jelitokrętych zakrętach na drodze do Glasgow.

Z przeciwka ruch łikendowy, świecą drogowymi po ślepiach, bo każdy chce zobaczyć: czy już wpadliśmy do jeziora czy wciąż trzymamy się dróżki?
Oczy mi zachodzą mgłą i łzawią a GPS twierdzi, że jadę po wodzie! I pokrzykuje: przerwa dla kierowcy!
Stop więc.

Popatrzeć  w nocne niebo.

Nad rzeką Etive minus dwa stopnie i powietrze jak kryształ. Malutki parking zajęty przez ludzi w namiocie. No, spoko. To nie jest rzadki widok w Szkocji czy Anglii: surferzy w styczniu, namiotowicze w lutym. To wolne królestwo…

Znaleźliśmy inne miejsce postoju.
Otworzyłam dach i nakryłam się śpiworem.

Pomyślałam: jeśli jest coś piękniejszego niż to niebo nad moją głową, to niech się zgłosi.
Nic się nie pokazało.

O czym myślicie patrząc w gwiazdy?
Patrzycie czasem w gwiazdy, Ludziska?

Ja tak.
Często.
I myślę: jaka ja głupia jestem.

Niebo nad głową ma taką moc, że sprowadza do właściwego wymiaru moje ziemskie sprawy.
Wołam w myślach: hop, hop! Jest tam kto?!

Czy jest tam KTO?

Ale muszę być uczciwa: ziemia też ma swój urok, niewątpliwie.

O tym będzie w następnych wpisach.
A mam sporo do opowiadania.

Teraz tylko sygnalizuję, że powróciłam z zaczarowanych krain, a co widziałam, to  Wam Ludziska w swoim czasie pokażę. No bo od czego mam fotografa?
Dajmy mu jednak trochę czasu, żeby się pozbierał, bo słania się wyczerpany.

Ja – prosty szofer – na zmęczenie nie narzekam. To nie ja musiałam gimnastykować się na skalnych półkach.
A ponadto – jako inwalidka – podpierałam się laską.
A Krzysiek nosem.

I to by było chwilowo na tyle.
Trzeba ogrzać dom.

Trzeba.
Ogrzać.
Dom.