Felieton

Korci mnie, żeby coś rozebrać

Z okazji wiosny, która przypełzła pod mój dom i rozwinęła jeden mały kwiatek – mlecz.

A kos zamieszkał w krzaku lawendy w ogrodzie.
Jego żółty dziobek ślicznie się komponuje z kwiatkiem. I żółte obwódki wokół ślepek, którymi popatruje na mnie podejrzliwie.

A rudy kot siedzi na płocie i gapi się na mojego kosa. Na ogonie ma najbardziej zalotny na świecie zestaw białych pierścieni. Cały rudy, tylko te pierścionki.
Psik, morderco!

Co by tu dziś rozebrać, z okazji wiosny?
Semiotycznie, semantycznie, syntaktycznie, pragmatycznie i wymiotnie.

Rozbierzmy spisek!
Na to konto zacytuję fragment komentarza Doroty do poprzedniego felietonu:

Jednym z powodów, dla których przestałam pracować w tej gazecie, był SPISEK.
Otóż spisek istnieje.
Nie wolno w gazetach o zdrowiu czy o małych dzieciach napisać, że jogurciki są trucizną. Że wersje light są trucizną.
Że margaryna jest trucizną, a smażyć powinno się na smalcu, bo się nie pali, bo osiąga wyższą temperaturę, w której mięso od razu się “zamyka” i nie wpuszcza tłuszczu do środka. Że oleje rafinowane to trucizna, zabijająca powoli, aczkolwiek skutecznie.
Dlaczego nie wolno?
Bo producenci tych trucizn to nasi dobroczyńcy.
No, to uznałam, że chyba wolałabym pracować w narkobiznesie–kasa lepsza i nikt nie twierdzi, że oferuje zdrowe produkty.


To jest dla mnie absolutnie zrozumiałe.
Mało tego, ja doświadczyłam spisku!

Oniemiałam wtedy ze zdumienia.
Wtedy, bo teraz doskonale rozumiem, jaką z siebie zrobiłam idiotkę, próbując umieścić ten tekst w miesięczniku żyjącym z reklam.
Kretynka, co?
Buchachacha!

Zawsze chciałam popularyzować wiedzę psychologiczną.
Nie całą.
Tylko tę część, która dotyczy ludzkich motywacji i procesu podejmowania decyzji.

Intrygowała mnie wolna wola, szukałam jej na różnych planach: materialnym, duchowym, w  intelekcie, w neurochemii, w sobie, w innych.
Nie znalazłam.

Nie ma jej, albo źle szukałam.
Albo szukałam dobrze, ale moje poszukiwania wpływały na na badany obiekt.
I tak dalej.

Może dobrze się stało, że nie znalazłam substancjalnej wolnej woli.
Gdybym ją znalazła… strach pomyśleć.

Stałabym się niezależna i wolna, stanowiąc zagrożenie dla całego ustalonego porządku świata: dla kolejności dziobania, dla starych ale jarych technik prania mózgu, dla hierarchii, klasowości, patriotyzmu, nacjonalizmu, narcyzmu, yzmu, izmu, zmu.

Zabiliby mnie, zanim zdążyłabym opatentować wolną wolę, żeby móc rozdawać ją jako szczepionkę przeciw globalnemu ocieleniu.

Jedno wiem na pewno, chociaż wciąż hipotetycznie: żeby używać wolnej woli (tej, która nie istnieje) trzeba mieć wiedzę o dostępnych opcjach.
A także pogodzić się z ceną, jaką płaci się za możliwość skorzystania z wolnej woli, a ta bywa bardzo wysoka.
Może nie w kwestii jogurtu czy margaryny, ale już przy wyborze stylu życia cena za wolny wybór gwałtownie rośnie.
Boleśnie rośnie.

Może coś o tym wiecie z własnych doświadczeń.
Lub macie takie przeczucie, że czasem lepiej odpuścić wolne wybory i otulić się stereotypem.
Żeby nie bolało, żeby było bezpiecznie… na pozór.

Spisek istnieje i ma się dobrze.
Jego istotą jest ograniczanie dostępu do rzetelnej wiedzy, a jego tłem są wielkie pieniądze.
Jego efektem jest (między innymi) posiadanie stałych poglądów i sztywnych przekonań.
Za te poglądy i przekonania ludzie dają się zabić.
I zabijają tych, których przekonania i poglądy są równie stałe. Tyle tylko,  że inne.

Poglądy zamiast kontaktu z rzeczywistością, to jest dopiero patent!
To jest taki zgęstnik, trzymający populację w kupie.

W kupie, dosłownie.

To pisałam ja, Małpa – anarchistka do szpiku kości zepsuta.

Felieton

Moja babcia zabiła dziadka?

Kilka tygodni temu napadła mnie ostra ochota na kalafiora polanego masełkiem i posypanego tartą bułeczką.

Takiego, jak latem serwowała mi Babunia w zamierzchłych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.

To były czasy, kiedy czekało się cierpliwie na właściwą porę roku, żeby zjeść świeże warzywo: pomidora, ogóra, rzodkiewkę.
Czy dacie wiarę, że dawno, dawno temu nie było supermarketów?
Że zimą nie było pomidorów?
Co?
Jak to się stało, że  nie pomarliśmy z głodu?

Z tej tęsknoty za smakami dzieciństwa ugotowałam więc stworka, którego zapach (co kto lubi) całkiem przypominał żywego kalafiora.
Uprażyłam tartą bułeczkę i chciałam rozpuścić w niej to, co uważałam za masło.

I nastał smród…
Ohydny, odrażający, cuchnący, przeraźliwy nie do opisania smród.

Tak pachnie zdrowa żywność, kiedy poddać ją niewielkiej obróbce termicznej.
W tym wypadku margaryna o smaku masła.

Wtedy obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wezmę do ust niczego, co ma w składzie utwardzone tłuszcze roślinne.

Ale coś się stało z moją pamięcią: tak szybko, jak wywietrzał smród w mojej kuchni, tak  z mojej głowy wywietrzało podejrzenie, że smarowanie chleba cuchnącą substancją nie może być zdrowe.

Już przy następnych zakupach moja ręka – niezależnie od mojej domniemanej wolnej woli – sięgnęła po zdrową, bogatą w tłuszcze nienasycone margarynę.
Na pudełeczku aż roiło się od zapewnień o bogactwie dobroczynnych – co ja gadam, wręcz magicznych! – składników chroniących moje serce przed zawałem a mózg przed zwietrzeniem i wyparowaniem.
Nie wspominając o szczupłości, Ludziska.

Całkiem niedawno splot pewnych zdarzeń uprzytomnił mi, że od lat popełniam rozciągnięte w czasie samobójstwo: jadam produkty w których cukier zastąpiono aspartamem, a tłuszcze zwierzęce olejami roślinnymi.

Mój mózg – wyprany do białości – jak automat kieruje mnie w stronę żarcia z dopiskiem light choice, fitness, skinny i temu podobne.
Niby nie oglądam telewizji, więc nie wchłaniam oparów zidiocenia, wydzielanych przez bloki reklamowe.
Sądziłam, że odróżniam reklamę od informacji.
A jednak.
Myliłam się.

Cały czas myliłam się, ponieważ wyszłam z całkiem fałszywego założenia: jeśli coś jest trujące, to nie zostanie dopuszczone do obrotu.
Ale okazuje się.
Że.
Pierwszy lepszy paranoik ma lepszą ode mnie orientację w rzeczywistości.

Pierwszy trop podrzuciła mi Żaneta.
Z jawną zgrozą zauważyła, że słodzimy kawę aspartamem.
– Poczytaj sobie – poradziła mi. – Odechce ci się słodzików.

Wguglałam więc aspartam w Google i … w każdym razie szybko pognałam do kuchni wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać.
Słodziki, napoje light i jogurty słodzone aspartamem.

Tak się zaczęło moje poszukiwanie informacji (w odróżnieniu od reklamy) na temat rzeczy, które wkładam do ust.
Im więcej wiem, tym większa groza mnie ogarnia.
I wściekłość.
I smutek.

Najbardziej dręczy mnie moja własna nieprzytomność i naiwność: wierząc w dobrą wolę i dobre praktyki, staję się zakładnikiem złej woli i oszustwa.
Tak jak z tą margaryną zamiast masła.
I słodzikiem zamiast cukru.

A wiecie co?
Mój Dziadziuś w wieku 79 lat był chłopem na schwał: o żelaznym zdrowiu i niespożytej energii. Wcinał sałatę z octem i skwarkami, pajdy chleba smarował smalcem, albo masłem grubo na palec. Ale Babunia – pod wpływem czytania Przyjaciółki – doszła do wniosku, że to niezdrowo, więc go z miłości wzięła na dietę margarynową.
Źle się to skończyło, Ludziska.

Ja – też z miłości – zaczęłam kupować mojemu mężowi produkty w wersji light, czyli te słodzone aspartamem. Na szczęście  nie zdążyłam go zabić na śmierć.
Tylko trochę, odwracalnie.

Wiecie Ludziska, co jest najbardziej bolesne?
Wiedzieć.

Wiedza jest rzeczą straszną i dlatego najchętniej jest po prostu odrzucana (wypierana), albo poddawana w wątpliwość (zaprzeczana).
Te mechanizmy obronne – w odniesieniu do wiedzy na temat składu naszego codziennego pożywienia – chronią nas przed głodową śmiercią.

Odkąd dowiedziałam się, co – oprócz normalnych śmieci – wrzucają do kadzi z sałatkami sfrustrowani pracownicy Tesco, nie mogę zjeść niczego gotowego.
Brzydzę się.

Po pogwarkach z polskimi pracownikami chińskiej knajpy w Manchesterze czuję utrwalony wstręt do potraw przyrządzanych przez obcych ludzi. Ich szczere wyznania, jak i czym doprawiają dania dla frajerów, przyprawiły mnie swego czasu o anoreksję.

Mogłabym jeszcze długo wymieniać rzeczy, których się brzydzę, ale to wcale nie są rzeczy najbardziej trujące.

Prawdziwe trucizny wyglądają i smakują jak jedzenie.

I to jest najpodlejsze, podlejsze niż smarkanie do kaczki po pekińsku.

Dla chcących dowiedzieć się więcej:

My chcemy masla a nie margaryny

Mój kumpel Jezus – opowieść Małgosi

Kiedy byłam mała, miałam ogromny problem ze zrozumieniem słowa święty.

Wychowywałam się wtedy u moich dziadków, którzy byli szczerze praktykującymi katolikami.
Babcia starała się wychować mnie na dobrą, grzeczną dziewczynkę, co niestety nie było łatwe. 

Moi dziadkowie ciężko pracowali na roli, każdy dzień miał swój porządek. Co wieczór, po skończonej pracy i zjedzonej kolacji, oboje klękali obok swoich łóżek i głośno odmawiali różaniec, a ja razem z nimi pierwszą dziesiątkę.
Później miałam wolne a oni modlili się dalej, już w milczeniu.

Dla mnie to wszystko było niepojęte, ale wzbudzało moją ciekawość, a zarazem wydawało się podniosłe i ważne.
Babcia w wolnych chwilach czytała mi historię Świętej Rodziny ze starego brewiarza.
Wolałam te opowieści od bajek, tym bardziej, że czytała z namaszczeniem, powagą i odrobiną tajemniczości. Nie wolno mi było zadawać głupich pytań, choć i tak wiecznie o coś pytałam. Płakać mi się chciało, kiedy babcia czytała o Judaszu, jego zdradzie i cierpieniu Jezusa. 

Krzyż kojarzył mi się bardzo źle.
Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nikt nie zdejmie tego Jezusa z krzyża i raz na zawsze z tym nie skończy.

Babcia zawsze miała problem z moimi pytaniami a ja pytałam do znudzenia, dopóki nie wyczułam, że jest poirytowana i lepiej zamilknąć. Moja babcia była narywistą kobietą i kiedy traciła cierpliwość, lepiej było nie wchodzić jej w drogę.
A mnie ciągle nurtował problem cierpiącego Jezusa.

Ponieważ nie byłam typową dziewczynką tylko – jak to mawiała babcia – byłam niedobra jak chłopak, miałam zawsze przy sobie scyzoryk. Pamiętam ten scyzoryk do dziś, dostałam go od dziadka. Miał drewnianą rączkę i  kształt półksiężyca. Po rozłożeniu przypominał sierp.

Odkąd pamiętam nie cierpiałam sukienek, więc zawsze miałam spodnie jak chłopczyk, a latem krótkie spodenki.  Miałam swoją ulubioną jabłoń rosnącą na środku łąki moich dziadków. Lubiłam się na nią wspinać i z niej obserwowałam – jakże wtedy wielki dla mnie – świat.
Obserwowałam pole, na którym pracował dziadek, widziałam murowaną stodołę sąsiada, a z drugiej strony ulicę, którą od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód, albo autobus typu ogórek z przyczepą. Czasami widziałam naszą listonoszkę, za którą biegłam pytając czy nie ma jakiegoś listu, innym razem dzielnicowego jadącego (bardzo wtedy atrakcyjną dla mnie) czarną WSK-ą.

Na tej jabłonce przychodziły mi do małej głowy najdziksze pomysły, które wcielałam w życie, czasem za cenę lania od babci. Tak naprawdę to lanie rzadko było z prawdziwego zdarzenia. Babcia była może narywista, ale nigdy okrutna.

Na tej jabłonce, nie mogąc pojąć kwestii cierpienia, rozmyślałam o męce Jezusa. 
Nie mogłam pogodzić się z tym, że ludzie potrafili przybić żywcem człowieka do krzyża.

Postanowiłam więc, że pójdę pod ten krzyż, który stał przy drodze do kościoła i pogadam z Jezusem.
Miałam kilka pytań.

Pod krzyżem, rozglądając się czy nikogo nie ma w pobliżu, zagadałam do Jezusa.
Nic nie mówił.
Wzięłam więc kamienie i zaczęłam w niego rzucać, żeby się odezwał.
Wymyśliłam sobie, że jeśli go uderzę to go zaboli i odezwie się do mnie.

Ja w każdym razie miałam dużo do powiedzenia, nazwałam go głupkiem, kłamcą i nawet nie pamiętam jak jeszcze. Byłam zła, że milczy a przecież skoro jest święty i wszystko może, to może też przemówić.
Nie pamiętam dokładnie co też tam sobie wymyśliłam w tej małej głowie, ale wydało mi się, że Jezus poprosił mnie, żebym go zdjęła z  krzyża.

Chcąc pomóc Jezusowi wspięłam się na krzyż, co wcale nie było łatwe.
Miałam jednak wprawę, bo wspinanie się na drzewa było moim ulubionym zajęciem. Poza tym na wiejskim boisku potrafiłam wspiąć się na bramkę zrobioną z gładkich, drewnianych, wysokich kołków.

Uwiesiłam się więc na krzyżu opierając się pod lewą pachą na jego ramieniu, a prawą ręką wydłubywałam scyzorykiem gwoździe z rąk błyszczącej, metalowej figurki. 

Kiedy wydłubałam obydwa gwoździe z rąk Jezusa, nagle poczułam, że nie mam już sił dłużej wisieć.
Świadoma tego, że nie ma ratunku, chwyciłam odruchowo za odstającą figurkę i spadłam razem z nią na plecy. Podniosłam się i zobaczyłam, że Jezusowi brakuje kawałka nóg, które po prostu odłamały się i zostały na krzyżu.
To dopiero musi go boleć – pomyślałam.

Poszukałam w posadzonych wokoło kwiatach scyzoryka od dziadka, który wypadł mi z ręki i zwiałam.

W stodole dziadka miałam skrytkę między drewnianą ścianą a stertą słomy. Chowałam się tam, kiedy coś nabroiłam i nie wychodziłam godzinami.
Nie nudziłam się bo była tam masa pająków, których wtedy jeszcze się nie bałam i bawiłam się nimi zmuszając do wyścigów.

Tam właśnie ukryłam Jezusa, a jego okaleczone nogi owinęłam czerwoną szmatką. 

W niedzielę próbowałam wykręcić się od pójścia z dziadkami do kościoła.
Oczywiście była afera!
Ksiądz wołał o pomstę do nieba i karę dla tych, którzy zbezcześcili przydrożny krzyż.

Siedziałam tamtej niedzieli grzeczna jak trusia w ławce obok babci i chyba to dało jej do myślenia – zazwyczaj kręciłam się i nie mogłam doczekać się końca mszy.
W domu babcia postraszyła mnie, że to grzech kłamać i w ten sposób wszystko się wydało.

Przyznałam się, usiłując wytłumaczyć, że Jezus cierpiał i chciałam mu ulżyć, ale lanie i tak dostałam. Babcia płakała razem ze mną, prosząc Boga, aby mnie nie opuszczał kiedy jej zabraknie.  Nigdy jednak mnie nie wydała.

Moja przygoda z Jezusem pozostała tajemnicą, a ja miałam w skrytce kumpla, z którym jeszcze długo, długo prowadziłam potajemne, ważne rozmowy.
Wierzyłam w to, że on jest obok mnie i że rozmawiamy naprawdę. 
Wierzyłam w to, że spełnia moje prośby i nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego ludzie tak uwielbiają krzyż,  przez który Jezus tak bardzo cierpiał.
To nie mogło się pomieścić w mojej małej głowie.

W pewnym sensie pozostało to w tej głowie do dziś.
Choć dziś nie ma już starej drewnianej stodoły, nie ma już moich dziadków i… nie rozmawiam  już ze swoim dobrym kumplem Jezusem, który zawsze dochowywał tajemnicy. Czasami jednak o nim myślę. Bardzo go wtedy kochałam a żadna miłość nie przemija ot tak sobie.

Teraz żyję po swojemu, nikomu nie pozwalam na ocenianie mojego życia i tylko czasami wspominam ciepło mojego najlepszego kumpla ze skrytki w stodole dziadka. 

autorką tekstu i grafiki jest Małgorzata Kaźmierczak

Ludziska, może macie ochotę oderwać się od garów, piekarników i ostatnich – absolutnie niezbędnych – maratonów do supermarketu?
Na chwilę. Tyle, żeby podumać o desancie w obronie cierpiącego Jezusa.
Może… kogoś zdejmiecie z krzyża?
A może sami z niego zleziecie?

Radosnego Zmartwychwstania
Wam życzy
Wasza
Małpa Nowakowska

Blogini

Napisałam nową wersję swojego CV, bo szukam pracy.

Najchętniej takiej, w której nie trzeba nic robić.
Płacić też mi nie muszą, pieniądze to nie wszystko.

W związku z tym przyjrzałam się swojej ekspresji i uznałam, że należą mi się generalne porządki pod czaszą.

Oto fragmenty mojego nowego, wiosennego wizerunku, który niniejszym do publicznej wiadomości podaję:

Każdy, kto chciałby zrobić sobie ze mnie autorytet, powinien stuknąć się w płat czołowy.

Wypraszam sobie następujące zabiegi na mojej obolałej osobie:
A – jak adoracja
B – jak botakiwanie
– jak cerpanie wzorów ze mnie

Ja, Anna Małupa Nowakowska, córka Aspergera i Depresji, z domu Niedojda-Niedojada uprzejmie proszę o nie karmienie mnie poczuciem, że jestem niezwykła, wyjątkowa, utalentowana i w ogóle jakaś.
Taki pokarm jest dla mnie trujący.

W istocie to nie moja zasługa, że czasem bąknę coś do rzeczy. To tylko narzędzia, którymi zostałam obdarowana: pamięć i inteligencja werbalna.
To nie czyni ze mnie osoby godnej naśladowania, a już z całą pewnością nie czyni mnie to mądrą.

Jestem głupia, ograniczona, powierzchowna i jest mi z tym dobrze.
Proszę mnie nie zmuszać do pogłębiania wiedzy, albo – o zgrozo – do samodzielnego myślenia.
Nie chce mi się.

I – wybaczcie merkantylizm – nie opłaca mi się.

Ja, Małupa Nowakowska w głębi serca pragnę zostać celebrytką.
Jeśli nie w tym życiu, to w następnym.

Dlatego muszę popracować nad wizerunkiem.
W związku z powyższym uprasza się.

Ukłony dla publiczności.

To pisała miotana wiosenną głupawką

Wasza BLOGINI

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felieton

Ofiaruj się!

Felieton to niewdzięczne bydlę, ponieważ wymaga skrótów myślowych i świadomych pominięć.

Felietonista ufa (często bezpodstawnie), że czytający połapie się w tym zabiegu i nie będzie wiercić  dziury w brzuchu pytaniami typu: a co z…

Dlatego uprzejmie proszę o nie zadawanie pytań o: ofiary intencjonalnej przemocy, ofiary wypadków oraz ofiary dawane na tacę w kontekście dzisiejszego felietonu, dobra?
To nie o tym jest.

To jest felieton o ochotniczych ofiarach nadużyć, czyli o ludziach wierzących.
W bajki.

Wiktymologia jest nauką niepoprawną politycznie.
Ten felieton też jest daleki od politycznej poprawności (rozśmieszyłam sama siebie tym zastrzeżeniem).

Wyjaśniam: wiktymologia zajmuje się technikami kuszenia  losu.
Reszta jest w Wikipedii.

Poprawność polityczna w naukach psychospołecznych zajmuje się zaś utwierdzaniem ofiary w przekonaniu, że nie miała nic wspólnego z aktem nadużycia wobec siebie.
A to jest zazwyczaj fałszywe założenie.

Oczywiście – dodam szybko, zanim dostanę w pysk – ten udział ofiary, to kuszenie losu nie jest celowe ani nawet świadome (za wyjątkiem zaburzeń osobowości, interpretowanych jako skłonności autodestrukcyjne per procura, znane też jako: kopnij mnie w dupę, bo własną nogą nie dosięgnę).

Ale czy to jest jakieś usprawiedliwienie, że ktoś nie jest świadom własnych zachowań?
Zresztą – czy aby na pewno nie jest?

Idąc tym tropem możemy pokusić się o całkiem inne sformułowanie: ofiara nie jest świadoma skutków swoich zachowań.
To wiele wyjaśnia, ale niczego nie usprawiedliwia.

Aby stać się świadomym, wystarczy stać się świadomym.
Wybudzić się nieco z letargicznego przywiązania do własnych poglądów-przekonań-pobożnych życzeń-wyobrażeń i tego całego mulistego śmietnika, który zastępuje realny obraz rzeczywistości.

Przyjrzyjmy się zatem nieszczęsnym (dorosłym metrykalnie) ofiarom oszustw, manipulacji i nadużyć. Ich wspólną cechą jest bezgraniczna ufność w to, że jeśli ktoś coś mówi, to mówi prawdę, a jeśli coś napisali, to tak jest.

Bez tej wiary nie byłoby możliwe robienie przekrętów nigeryjskich, przekrętów na wnuczka, wyłudzeń w ramach niesłychanie wysokiego oprocentowania lokat w banku z siedzibą w suterenie. Nie doszłyby do skutku transakcje znane jako piramidy finansowe. Bez tej wiary (zastąpionej na przykład odrobiną wiedzy) żaden nieszczęśnik nie dałby się nabrać na materializującą się przez telefon wysoką wygraną.
Zwłaszcza, że w nic nie grał.

Chciwość.
Naiwność i magiczne myślenie.

Oraz grzech śmiertelny głupców: strach przed zrobieniem z siebie głupca.

Zachęcam do kontemplacji ostatniego zdania, Ludziska. 
Zawarłam w nim wszystko, co chciałam dziś powiedzieć.
Reszta, to tylko os-dupki.

Ozdóbki, miało być…

Felieton

Profesoroza

Tytułowa choroba ma wiele odmian i wiele możliwych nazw: doktoroza, ojcoza, rządoza, księżoza.

Profesor Robert Cialdini w swojej pracy Wywieranie wpływu na ludzi nazwał ją kapitanozą.
Też ładnie.

Tłumacząc prosto, jak krowie na miedzy  powiem tak:
Jest to poważne zaburzenie percepcji, przebiegające ostro i przechodzące w stan chroniczny. Jego najbardziej dolegliwym objawem jest wyłączenie krytycznego myślenia oraz zdolności analizy i oceny sytuacji.

Innymi słowy: rozum zawieszony na kołku.
A właśnie!

Inteligentny Projekt
, którego nieudanym miotem jest homo sapiens, zakłada dla większości gatunków istnienie w mózgu ogranicznika myślenia w sytuacjach zagrożenia.
Ogranicznik ten jest sprytnie wykorzystywany w tworach totalitarnych: wojsku, kościele, policji, szkole, kulturze masowej, modzie, kulturze korporacyjnej, et cetera.
Czasem z korzyścią dla ludzkiego stada, ale częściej przeciwko niemu.

Jego działanie jest bardzo proste: jeśli przewodnik stada podejmuje decyzję, to żaden z członków stada nie śmie jej kwestionować.
Zachowanie przewodnika stada jest wyznacznikiem zachowań reszty.
Słowo przewodnika stada jest święte i nie podlega analizie krytycznej.
Tyle.

I to jest bardzo fajny dynks, który (w założeniu Inteligentnego Projektu) chroni gatunki przed wyginięciem w rozproszeniu i trzyma je w bezpiecznej i posłusznej, acz bezmyślnej kupie.
I to jest ten zabawny gadżet, który pozwala zmienić całkiem rozumnego człowieka w marionetkę.

Automatyczna reakcja układu nerwowego na atrybut władzy: pokora i wyłączenie rozumowania.
Jedno wielkie TAK dla autorytetu.

Nie szukajcie na zewnątrz odpowiedzi na pytanie: dlaczego komuś uchodzą na sucho zachowania naganne, żenujące, zbrodnicze albo absurdalne.
Odpowiedź jest w Was, Ludziska.

W Waszej potrzebie posiadania autorytetu i wzorca.
Co samo w sobie jest zrozumiałe, skoro rodzimy się głupi jak but.

Gorzej, jeśli głupi jak but pozostajemy.
Dotknięci profesorozą chroniczną.
Kapitanozą przewlekłą.

Oczywiście są też inne przyczyny profesorozy, których z litości nie wymienię.

No dobrze, wymienię: oportunizm (bez urazy, to ważny mechanizm służący przetrwaniu gatunku).
Brak rzetelnej wiedzy i brak ochoty, żeby ją zdobyć.
Zwykłe ludzkie lenistwo pozwala grasować przygłupim oszustom, utytułowanym zboczeńcom i żądnym władzy moralnym pokrakom.
Zwykłe umysłowe lenistwo ich spolegliwych ofiar.

No a jak?
Przecież żeby coś zakwestionować, trzeba uczynić pewien wysiłek. Podważyć to, co wydaje się oczywiste.
Sprawdzić, czy przypadkiem król nie jest nagi (i napalony).

Ja wiem, że to nie jest łatwe.

Nie jest nawet oczywiste:
Można czasem przekroczyć granicę, która dzieli zdrową nieufność i ostrożność od paranoi.

Przykro mi, ale nie ma innego sposobu, żeby obronić się przed nadużyciem, niż świadomość, krytyczny osąd i zaufanie… do siebie i swoich reakcji.
Większość ofiar nadużyć stwierdza po fakcie, że czuły wewnętrzny sprzeciw, ale postanowiły go zignorować w obliczu autorytetu.
Capisco?
Bardziej ufały autorytetowi, niż sobie samym!
Tak właśnie objawia się profesoroza.

Zabawny a jednocześnie smutny paradoks: żeby stać się autorytetem wystarczy powiedzieć, że się nim jest.
I tak nikt nie sprawdzi, bo mu się nie chce i/lub nie ma dostatecznej wiedzy.

Chcesz być autorytetem?
Proszę uprzejmie, zawsze znajdziesz wyznawców, zawsze znajdziesz głupszych i bardziej leniwych od siebie.

To wręcz banalnie proste.
Na moich oczach narodziło się sporo autorytetów.
Jeden z nich, Piotr T.  – o ten jest moim ulubionym.
Obserwuję go od początku jego kariery i obawiam się, że kiedyś zostanie prezydentem. I to będzie moja wina. To ja w 1999 roku niechcący (przysięgam: niechcący) podpowiedziałam mu, na czym można zrobić pieniądze.
Przepraszam.

Nie wyczerpałam tematu.
W przyszłości nauczę Was Ludziska, jak stać się ofiarą.
Ochotniczą i uległą ofiarą nadużycia.

Felieton

Fiutoterapia epoki globalnego ocielenia

Policja z Zakopanego poszukuje Zdzisława M.

Ten pięćdziesięcioletni wieprz podający się za onkologa (i hrabiego na dodatek) diagnozował i leczył raka jajników za pomocą swojego fiuta.

Jego fiut ma podobno takie cudowne właściwości, że wart jest tysiąc trzysta złotych za jeden stosunek.
Kobiety rzetelnie uiszczały opłatę.
Niewykluczone, że Zdzisław M wciąż uprawia swój dochodowy proceder.
Przyjemne z pożytecznym.

Na podobny pomysł wpadł superwizor jednego z Polskich Towarzystw Popapranych Degeneratów, profesor psychologii, seksuolog. Specjalista hipnoterapii macanej.
Jest mu łatwiej znaleźć spolegliwe obiekty macania, ponieważ jest wielce szanowanym osobnikiem, z tyloma tytułami, że we łbie się kręci.

Jak sam deklaruje, stosuje rewolucyjną metodę terapii zaburzeń libido: koktajl Gapika.
Domyślcie się sami, z czego ten koktajl się składa.

– Jest ci przyjemnie
– dyszy obleśny staruch wtykając paluch do ust pogrążonej w hipnozie pacjentki – jesteś piękna, jesteś wyzwolona.
I dalej:
– Rozluźniasz się – ślini się stary zbok i wsuwa łapsko pod jej bluzkę miętosząc pierś.

To można zobaczyć na filmie.

Jeśli ktoś jeszcze nie widział.

Nie oglądać przy jedzeniu!
No, przecież ostrzegałam.

Ciekawa jestem, czy tzw. środowisko znowu wystąpi z teorią spisku, tak jak w sprawie nieświętej pamięci Samsona?
A może będą zastanawiać się nad czystością intencji i odkrywczością metod sapiącego profesora?

Sam macant wystartował z defensywą agresywną:
Paragrafami potrząsa, wykorzystaną pacjentkę nazywa podejrzaną, a gadać będzie TYLKO z kolegami po fachu. Wisi mu kalafiorem, że został przyłapany z łapą w miejscu, w które żaden (żaden powiadam) zasrany terapeuta od siedmiu boleści łap wsadzać nie może.
Nie wolno mu.

A oto, co rzekł ten człek na swoją obronę:

Sam zarzut molestowania seksualnego wskazuje na to, że osoba, która ten zarzut stawia, jest przekonana o swojej nadzwyczaj dużej atrakcyjności seksualnej dla mnie, czemu niestety również z przykrością muszę zaprzeczyć.

Moje gratulacje! Mamy tu kolejny koktajl Gapika.
Przyjęta taktyka obrony powinna zostać opatentowana i sprzedawana zboczeńcom seksualnym za zaliczeniem pocztowym.

Mam nadzieję, że pan profesor porozmawia jednak także z prokuratorem.
To mi nie wygląda na sprawę ściganą z oskarżenia prywatnego, Ludziska.

Mam też nadzieję, że niedługo przeczytam o "Lechosławie G." oskarżonym o wykorzystywanie seksualne z użyciem przemocy psychicznej. Szczególne okrucieństwo tych gwałtów polega na wykorzystaniu narzędzia leczącego, czyli hipnozy, do uczynienia krzywdy.

Gdyby chirurg użył skalpela, żeby zniewolić i zgwałcić (palcem to też jest gwałt, do cholery!) pacjentkę, to mielibyśmy sprawę karną, że hej.
Narzędzie zwane hipnozą nie zostawia nawet śladu.
Tylko ten w psychice.
Odrażające wspomnienie.

Na dodatek brzydki jest i obleśny.
Jeśli to w ogóle ma jakieś znaczenie…

Fuj.
Fuj.
Po trzykroć fuj.

PS Z ostatniej chwili: Czegoś się jednak środowisko nauczyło po sprawie Samsona. Gapikowi odebrano certyfikat. Teraz jak zechce pomacać, to on będzie płacił. Ale zaraz, zaraz… przecież on nadal może prowadzić terapię. Tyle, że bez certyfikatu, który sam w sobie jest i tak o dupę potłuc.

Dwanaście minut

Jestem ogromnie dzielną Dziunią, Ludziska.

Mam certyfikat dzielności od rządu Zjednoczonego Królestwa, przekładalny na pieniądze.

Pytanie brzmiało:
Położyć się i umrzeć czy walczyć z systemem?

Mam na myśli mój system nerwowy (walka w wadze ciężkiej) oraz system socjalny Jukej reprezentowany przez Department of Work and Pension (waga superciężka).
Mój system nerwowy zaś reprezentowany był przez trzęsionkę trembelinkę (ręce) zimne poty (reszta ciała) oraz bezdech na przemian z hiperwentylacją.

Zasada brzmi: maszeruj albo giń.
I ja maszeruję.

Tym razem pomaszerowałam do Trybunału Apelacyjnego, do miejsca, gdzie nikt normalny nie zapuszcza się bez representative.
Ja byłam sama.
Z konieczności, nie z wyboru.

Pamiętajcie:
Maszeruj, albo giń!

Stanąć przeciwko systemowi, albo poddać się i narzekać na niesprawiedliwość społeczną.
Albo jakąś inną niesprawiedliwość.
To nie mój styl.

Mój styl to maszeruj, albo giń.

Żeby ten styl podkreślić i wzmocnić, po rozprawie udałam się do Doków Alberta, przyciągana przez najpotworniejszą rzecz (nie licząc samolotów) jaką znam – wielkie koło z doczepionymi kapsułkami na ludzi.
Trochę mniejsze, niż London Eye, ale równie makabryczne.

Liverpool Echo Wheel – zapraszamy na łamanie kołem dla ludzi z zestawem fobii przestrzennych.

Wyobraźcie sobie: z własnej woli dać się zamknąć (klaustrofobia) w malutkiej kapsułce z plastiku, a następnie z tej samej własnej woli pozwolić się unieść (lęk wysokości) i kręcić młynka nad Liverpoolem jak naćpana mewa (bujana w te i z powrotem).

Mój mąż należy do obcego gatunku, który lata samolotami, a nawet jeździ windą.
Dla niego to pikuś.

I teraz uwaga, Ludziska:
Wsiadłam (z własnej woli za własne 6.50 funta) do plastikowej bulwy i juhu!
Pofrunęłam!

Tysiąc myśli przewalało mi się po głowie:

Gdzie jest przycisk bezpieczeństwa
Ja chcę wysiąść
Ratunku
To się urwie
Dlaczego to stoi, chyba jakaś awaria
Czy te koła nie wylecą z prowadnic
O kurwa
O w mordę
Ja chcę do domu
Wypuścicie mnie

I tak przez dwanaście minut.

Na szczęście Krzysiek robił zdjęcia, więc mogę sobie obejrzeć widoki.
Zrobił też kilka fotek, które nie nadają się do publikacji.
Widać na nich dziko wybałuszone oczy.
 Zgadnijcie czyje.

Jestem dzielna.
Najdzielniejsza!

Nigdy więcej!

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski