Fetysz (słowo na niedzielę)
Mokro było, więc podkasała kieckę.
Pod habitem miała portki.
Stopy w czarnych, sznurowanych bucikach grzęzły w cuchnącym błocku bagiennego zagajnika.
Strudzone wielogodzinnym czołganiem się przez smoleńską przeklętą ziemię kolana spuchły, ale było zimno, więc nie czuła.
A nawet gdyby czuła, nic by to nie zmieniło.
Szła od dawna, bo sam Bóg kazał jej iść.
Dał jej znak:
TU 154!
Wiedziała, że:
T = TUTAJ
U= UPADNĄ
1+5+4 = 10 – DZIESIĄTEGO
Zimna mgła kąsała jej odsłoniętą twarz, więc zakryła się welonem jak burką, tylko oczy – jak szperacze – błyskały fanatycznym blaskiem.
Poza tym była cała czarna.
Nawet pisali, że ktoś widział terrorystę w krzakach, ale to była ona.
Miała tylko jeden cel – przedrzeć się przez wrogi kordon, który zagradzał jej drogę do umiłowanych szczątków.
Strzelali do niej – cały świat usłyszał, jak do niej strzelają i wołają ubijać zakonnicu!
Udało się!
Przedarła się i ryzykując życiem porwała umiłowany szczątek i ukryła go w miejscu tajemnym.
Pragnęła zabrać całe ocalałe skrzydło, ale nie zmieściłoby się pod habitem.
Zakosami – żeby zmylić pogoń – pognała ze swoją zdobyczą do domu.
Do Polski – kolonii podległej Watykanowi.
Lecz najgorsze miało dopiero nadejść:
Bezlitośnie zażądano zwrotu blaszki ze śrubką, bo bez niej nie da się złożyć do kupy umiłowanych szczątków.
Wszystko na nic!
Cała ofiara w błoto!
Ojcze z Jasnej Góry, trzeba było trzymać język za zębami…
Boże mój, Ty to masz dziwnych pośredników na tej Ziemi.