Felietony

Zastanawiam się

Czy w następnych wyborach wystawić się na prezydentkę.To jest łatwizna.

Wystarczy nazbierać haków, wpadek i lapsusów, żeby nimi w odpowiedniej chwili potrząsać.
To jeśli chodzi o deprecjonowanie kontrkandydatów, łatwizna.
Nie ma mocnych, każdy od czasu do czasu chlapnie ozorem, a ja będę czujna i gotowa.

Skąd wziąć elektorat?
To jest jeszcze łatwiejsze.
Po prostu zagospodaruję ludzkie emocje, a na tym znam się lepiej niż Łojciec Sromotnik.

Chociaż geniuszu odmówić mu nie mogę. Geniusz poznaje się po owocach, a nie po środkach do celu.
Oto dowód: z własnej i nieprzymuszonej woli tysiące biednych emerytów budują Imperium Wrednego Słowa. Bronią go własną nieprzymuszoną piersią, a przeciwnika są gotowi udusić.

Czy oni są bandą głupców?
Nie, oni są tymi, których emocje- lęk, gniew i frustrację – zagospodarował cwany i cyniczny lider.

Nie wolno lekceważyć ludzkich emocji, bo one są kołem napędowym wszelkich działań.

Jeśli ktoś tego nie rozumie, nie nadaje się na lidera.

Jeśli rozumie, ale nie potrafi wykorzystać, to nie nadaje się na lidera.

A jeśli wyraża pogardę dla podstawowych ludzkich uczuć, to po tysiąckroć nie nadaje się na lidera, ani nawet na alfonsa.

Pokutuje opinia, że te staruszki i staruszkowie dzielnie gardłujący za Kaczyńskim to banda sklerotycznych idiotów.
Jak głupim trzeba być, żeby posądzać o głupotę znaczną część społeczeństwa?

Skąd zatem wzięli się ci dobrzy ludzie i co nimi kieruje?
To jest owoc stosunku państwa do obywateli, którzy zostali odstawieni na boczny tor.
Wykluczenie, pogarda dla nieproduktywnej populacji, protekcjonalny ton w każdej wypowiedzi na temat ludzi starszych, wieczne powtarzanie, że są balastem na utrzymaniu – to wywołuje gniew.

Oni nie zrobią rewolucji, ale poprą każdego, kto da im poczucie sensu i przynależności.
I jeszcze za to zapłacą.

Dlatego nie podoba mi się ośmieszanie babć i dziadków, bo raz, że przynosi skutek odwrotny od zamierzonego, a dwa – budzi mój wstręt.
Ich agresja nie wzięła się z morowego powietrza nad Polską, tylko z poczucia osamotnienia, lęku i bezcelowości czekania na lepsze czasy.
Które nigdy nie nadeszły i nie nadejdą dla nich.

Oglądam sobie TVN24 i prowadzę obserwacje. Tak, macie rację, to zajęcie ze wszech miar niebezpieczne, wyczerpujące, chorobotwórcze.

Ale dajcie sobie powiedzieć, że robię to dla Was, Ludziska.
Bo chcę być Waszą prezydentką, kiedy przyjdzie pora.
Na uchodźstwie.

Felietony

Znajdę ci wroga

Nie odnosiłam się na piśmie do stenogramów z kokpitu TU 154, westchnęłam tylko ze smutkiem.

Bo – i to jest ironia losu – odniosłam się do nich w felietonie Kapitanoza napisanym tuż po katastrofie.
Dziś nie napisałabym ani słowa więcej, choć  dziesiątki słów przeczytałam. I setki komentarzy, bo zawsze mnie ciekawi sposób interpretowania i filtry poznawcze używane przez innych humanoidalnych mieszkańców Ziemi.
Przypomnę tylko, że kapitanoza jest stanem umysłu zafiksowanego na wykonaniu zadania zleconego przez autorytet, bez udziału krytycznego myślenia i szacowania ryzyka.

Wygląda na to, że coraz trudniej przychodzi utrzymanie wersji zamachu, na który trzeba odpowiedzieć mobilizacją i odwetem. W komentarzach pobrzmiewa od czasu do czasu żal za utraconą szansą na wywołanie jakiejś wojny, w której Prawdziwi Polacy daliby się zabić za przekonania.
O, wtedy dopiero zgniły Zachód zazdrościłby nam jedności i patriotyzmu.

Póki co zazdroszczą nam tylko ekspresji żałobnej, jakoby. Tak twierdzi redaktor Wildstein, dodając, że to taki bonus za spektakularną śmierć VIP-ów.
Z drugiej strony nie bardzo mnie ten wywód przekonuje, bo po księżnej Dianie Angole płakali długo i namiętnie, a  mitologię męczeństwa (w tym teorię zamachu w tunelu) także opatentowali.

Pustkę po wrogu czyhającym z pancerfaustem w smoleńskich krzakach stara się wypełnić jasnogórski myśliciel:

"Według ojca Tomonia na zdjęciach wykonywanych w maksymalnych zbliżeniach przez teleobiektywy a nawet astroteleobiektyw widać, że "powstające smugi nie są normalnym efektem pracy działania silników samolotowych". Paulin domaga się od " kompetentnych służb państwowych" odpowiedzi: czyje to są samoloty i do kogo one należą? Kto za taki stan rzeczy ponosi odpowiedzialność?"

Dodam, że pytanie dotyczy odpowiedzialności za deszcze i ich wynik – powodzie w Polsce.
Nie jest od rzeczy zapytać, czy to są ruskie czy amerykańskie samoloty deszczorobne i czy Tusk jest w zmowie z Putinem czy z Obamą.
Bo że Tusk jest winien, to już nie podlega dyskusji…

Gdyby Jarosław Kaczyński był dziś premierem, to – jak twierdzi – poradziłby sobie z powodzią raz-dwa. A przede wszystkim żadnej powodzi by nie było, ponieważ on by do tego nie dopuścił.
Brawo!
Skanalizowana i skierowana pod właściwy adres agresja, skutek rozpaczy i lęku tysięcy powodzian  – oto majstersztyk wart więcej niż kampania programowa, debaty, plakaty, spoty i agitki.

Stukam sobie te luźne skojarzenia w oczekiwaniu na galerię zdjęć z Cumbrii. Krzyś ją dla Was zrobi, kiedy trochę odpocznie po wycieczce.

Tak, tym razem naprawdę pojechaliśmy i tu jest pewien problem:
Jak wspomniałam, poprzednia wycieczka fotograficzna zbiegła się w czasie z katastrofą smoleńską. Jedno ze zdjęć prezentowanych w galerii pod felietonem Głęboki oddech, zrobione o 8.40 czasu polskiego jest jakieś takie… wymowne.
Prawie jak te smugi samolotów na niebie przed powodzią.

Tym razem niecodzienne sprawy rozgrywały się znacznie bliżej, kilka kilometrów od celu naszej eskapady. Jakiemuś taksówkarzowi strzelił bezpiecznik i zrobił tam istną jatkę, strzelając do ludzi jak do zajęcy.
Nie za dużo tych zbiegów okoliczności?
Co?

PS Mój poprzedni felieton nie był zamachem na polski odpowiednik amerykańskiego snu. To tylko luźna impresja na temat moich osobistych tęsknot i poruszeń serca, zilustrowana pioseneczką na zadany temat. Tak, jak podsumował Mantyka: nie wyrosłam z uciekania z domu na gigant. Nie ma więc potrzeby (nie mówiąc już o niedostatku danych) dokonywania na autorce aktu psychoanalizy w rodzaju „strachu przed życiem i wolnością”. Tak życie, jak i wolność są pojęciami, które wypełniamy spersonalizowanymi treściami i są one dostatecznie elastyczne i pojemne, żeby  pomieścić wiele postaw i uniknąć kategorycznych osądów, o co życzliwie proszę.

Felietony

Spotkaj dziada

I powiedz mu, co naprawdę myślisz.

Nie odreagowuj.
Nazwij słowami.

Powiedz mu co cię boli, co doprowadza cię do szału.
Powierz mu to marzenie, którego najbardziej się wstydzisz, bo pokazuje, że nigdy nie dorosłaś.

Dziad jest głuchy jak pień, ślepy jak kret, wolny jak ptak.
Mieszka pod mostem, jada na śmietnikach koło Morrisona, ubiera się w to, co inni wystawiają w niebieskich workach w dni akcji charytatywnych.

Wiem, że mnie widzi.
Dostrzegam uśmiech w gęstwinie wąsobrody i oczy robią mu się jak szparki.

 – Chciałabym żyć, skoro już żyję – powierzam dziadowi mój największy sekret.

Kiwa siwą głową, na czubek której nasadził szydełkową myckę. Jak ona się tam trzyma, na tych skołtunionych lokach? Końce zaplecione w dwa warkocze  kłębią się na dziadzim brzuchu razem z siwo-żółtą brodą.

Gdybym była pchłą, chciałabym zamieszkać w tym gąszczu, bo bezpiecznie.

Widzę, że jeśli dziada dałoby się uczesać, przypominałby popiersie Sokratesa sprzedawane w sklepikach z pamiątkami.
Mam własnego, żywego Sokratesa!

Ale pytania stawiam sobie sama.

Opowiedziałam dziadowi o pewnej Koreance, która przeżyła w dżungli 18 lat.
– I wiesz, po trzech latach miała dosyć, uciekła do lasu!

Kiedy o niej myślę, ogarniają mnie silne uczucia: tęsknoty, zazdrości.
Tak silne, że płakać mi się chce.

Podobne do tych, które przeżyłam oglądając Into the wild.
Tak dojmujące, że nie mogę obejrzeć tego filmu ponownie, bo boję się własnych emocji.

Chociaż wciąż słucham tamtych piosenek Edka Wedera, oczywiście w podróży.

– A wiesz dziadu, że chciałabym ubierać się w burkę? Taką totalną, z kratką na oczy!

Czułabym się w niej bezpiecznie, schowana we własnym świecie, wolna od przymusu kontaktu.
Ale kolejne kraje zakazują noszenia burki, w imię rzekomej wolności.
Czy można narzucić wolność ukazem?

Powiedz, dziadu…

Ale on już poszedł.

Głuchy jak pień.
Ślepy jak kret.
Wolny jak ptak.

Felietony

Naznaczeni

Szczypałam się wielokrotnie w różne miejsca, ale efekt był taki, że na robiłam sobie siniaków, a rzeczywistość pozostała bez zmian.

To nie jest koszmarny sen:
Przed ławą przysięgłych w Anglii stanęło dwóch dziesięcioletnich chłopców i zostali skazani za próbę gwałtu na ośmioletniej koleżance z parku.

Próbuję wyobrazić sobie tych sędziów, ich tok myślenia, ich poziom wiedzy i rozeznania.
Ich morale.

Ludziom się wydaje, że psycholog potrafi wszystko wyjaśnić, zajrzeć każdemu pod dekiel, ale nie dajcie temu wiary.
Czasem psychologowi pozostaje złapać się za głowę i jęczeć z bólu.

Bo głupota boli.
A boli, ponieważ niszczy porządek świata.
Stawia go na głowie.

Spróbujcie objąć umysłem wszystkie konsekwencje tego wyroku: od wpisania tych dzieci do rejestru przestępców seksualnych, po wieloletni nadzór i – kto wie – może jakiś rodzaj ograniczenia wolności.
Dwóch małych chłopców, którzy bawili się – jak każde zdrowe dziecko – w doktora.

Dzieciak przyłapany na takich zabawach zazwyczaj mocno się czerwieni, dlatego sugeruje się dorosłym, żeby nie represjonowali dziecięcych zabaw o zabarwieniu seksualnym, żeby nie tworzyli wokół nich atmosfery występku i nie zawstydzali.

Czym jest seksualność dziecka?
Etap rozwojowy i tyle.
Dopóki dzieci bawią się z innymi dziećmi, a nie z sąsiadem, ciocią czy katechetą.
Dopóki dorośli trzymają swoje łapska z daleka, wszystko jest w porządku.

Ale widocznie w Londynie tak się nie uważa.

Tych dwóch dziesięciolatków moralnie obdarto ze skóry.
Publicznie i za publiczne pieniądze zniszczono życie i napiętnowano tych chłopców za to, że byli ciekawi, co dziewczynka ma pod spódniczką.

W tym samym czasie prawdziwi przestępcy seksualni pozostają nietykalni.
Świat jest tak dramatycznie rozwarstwiony, że obserwowane zdarzenia mają coraz mniej sensu.

Bo jaki sens ma poniższe zdanie, jeśli jest prawdziwe:
Biskup Mariano Crociata ujawnił, że Kościół nie ma obowiązku informować o przypadkach pedofilii cywilnego wymiaru sprawiedliwości.

No, jaki to ma sens?

Felietony

Wycieczka

W piątek wieczorem przygotowałam pyszne kanapki i kawę w termosie.

Krzyś ustawił GPS-a na z góry upatrzoną pozycję.
Zapakował sprzęt foto do samochodu.

Pozamykaliśmy okna, wyłączyłam kilka urządzeń wiecznie żywych, żeby nie żarły prądu pod naszą nieobecność.

Oblekłam się w swój stały wycieczkowy pokrowiec, wygodny i z mnóstwem kieszeni na: kluczyki, klucze, komórkę, radiostację (a co!), papierosy, okulary, dyktafon (a jak!), antyhistaminy, cukierki oraz sto tysięcy innych bzdetów kieszeniowych.
Tak lubię: cały dobytek przy dupie.

Wyszliśmy na chwilę do bekjardu, czyli tylnego ogrodu.
Pachniało tak, że aż usiedliśmy na krzesłach z wrażenia.

Dookoła kwitną bzy, kasztanowce, głogi, akacje i – za dużo, żeby wszystko wymienić – inne Pachnące Byty Prezesowe.
Do tego moje donice z majerankiem i melisą, bazylia, lawenda i rozmaryn.

Nad moim ogrodem góruje ogromny klon, a w nim Byty Śpiewające, w tym słowik.
I gwizdaczki, czyli kosy.

Oddychaliśmy tym rajskim powietrzem, gapiąc się w gwiazdy i połowę księżyca na dachami.

Okoliczne grille już wygasły, wszechobecny bekon ulotnił się w cholerę.
Słuchaliśmy szelestów w drzewach i cudownej ciszy, bo pijane okoliczne ryje poległy i poszły spać.

Popatrzyliśmy na siebie.
– Misiu? – zapytał mąż.
– Ja też  – odpowiedziałam.

Po piętnastu latach małżeństwa nie trzeba gadać całymi zdaniami.

– I nikt nie będzie wiedział!

– Bo napisałam wszystkim, że wyjeżdżamy.

Rozpakowaliśmy samochód, kanapki do lodówki, kawę na rano do wypicia w łóżku.
Włączyliśmy kilka urządzeń, bez których życie jest niekompletne, w tym Internet.

Otworzyliśmy okna i zasiedliśmy do oglądania serialu Fringe.
W takich warunkach jestem gotowa kochać ludzi, a nawet sąsiadów.

– Jesteśmy starzy, co? – zatroskał się Krzyś w połowie filmu.
– Starzy, leniwi i zmęczeni życiem – rozszerzyłam diagnozę o elementy autopercepcji.
– I ostatnim razem jak pojechaliśmy, spadł samolot!
– Dobrze, że zostaliśmy w domu – zgodziłam się i poszłam po lody do zamrażarki.

Z dołu patrzę

Wiecie, gdzie chodzę na spacery, prawda?

Na tę ogromną, zalesioną, zaogrodowioną na dziko hałdę między Sutton Manor a autostradą M62, łączącą Liverpool z Leeds.
Tam, gdzie sterczy ogromny biały łeb, chluba St Helens.

Kiedy napisałam na Twitterze, że zaskarżę wiosnę do sądu o zaniedbanie, już następnego dnia pojawiła się w u nas w podskokach.
Jak jest gdzie indziej – nie wiem, ale tutaj jest pięknie i ciepło.

Tyłek mam straszliwie ociężały i ciągle przechyla mnie w stronę kanapy, takiej z rozkładanym podnóżkiem.
Co jest z tą grawitacją?

Obiecałam ciężkiemu tyłkowi, że kupię mu po drodze coś smacznego na kolację, więc pozwolił się zawlec na hałdę.

Poszliśmy wąchać słowiki i słuchać jak kwitną drzewa.

Mam tam swoją ławkę na samej górze, z widokiem na elektrownię Penketh i lotnisko Liverpool.
Lubię ten widok.
Kocham przyrodę czule i serdecznie, ale prawdziwą namiętność budzi we mnie industrial.
Nie mówię, że mi się podoba.
Mówię, że mnie ekscytuje.

Mogę godzinami wpatrywać się w ognie rafinerii Runcorn nad rzeką Dee.

Mam dobrą lornetkę, widzę przez nią nawet kolor gaci na sznurkach przed domami w odległych wioskach.

Nic tak nie wznieca moich emocji, jak widok podchodzących do lądowania samolotów.
Przez lornetkę widzę czyja skorupka podąża powietrznym korytarzem.

Nadlatuje, widzę jego wielki brzuch, prowadzę go do pierwszego skrętu, później na moment zasłaniają go wierzchołki drzew, a kiedy znowu się wyłania jest już na prostej nad rzeką i ma wysunięte podwozie.
Lubię thrillery, więc oglądam je z pasją.

Lubię ten moment ulgi, kiedy silniki zaryczą i cichną, bo wiem, że są już bezpieczni. Do pewnego stopnia, do następnego razu.
Zawsze miałam taki stosunek do samolotów: oglądać, nie dotykać.

Dla mnie słowa pilota Wosztyla:
– „Powiedziałem, że nam się udało, ale ja zawsze tak mówię po wylądowaniu”  – mają szczególne znaczenie.

Udało się!
Dokładnie taka myśl przelatuje mi przez głowę, kiedy na lotnisku Johna Lennona szczęśliwie siada kolejny blaszany ptaszek.

Uważam, że nikt o zdrowych zmysłach i zdrowy na umyśle nie powinien wsiadać do samolotu.
No, może wsiadać – w porządku.
Ale dać się unieść?????

Co to są zdrowe zmysły, zapytacie?

Oto moja robocza charakterystyka:
Zmysły, które w adekwatny sposób odbierają rzeczywistość i przekazują informacje do centrum zarządzania, czyli do tego… tam… mam: mózgu!

A co to jest zdrowy umysł?
Taki, który potrafi przetwarzać informacje pochodzące od zdrowych zmysłów i nadawać im formę służącą do podjęcia decyzji zapewniającej bezpieczne przetrwanie.

Kiedy w 1991 roku siedziałam w boeingu lecącym z Amsterdamu do Warszawy (a nie wlazłam tam z własnej woli, o nie!) moje zmysły poinformowały mnie, że znalazłam się w metalowej puszce nadzianej obcymi mi osobami, która znajduje się kilka kilometrów nad ziemią. Puszka ta jest w rękach ludzi, których nawet na oczy nie widzę i nic o nich nie wiem, nie mogę wysiąść, nie mogę uciec, nie mogę NIC. Nie mam żadnej, nawet najmniejszej kontroli nad własnym życiem.

Moje zmysły wykonały naprawdę dobrą robotę, ponieważ mózg prawie mi wyciekł uszami ze strachu.
Centrum zarządzania – czyli ten wyciekający mózg – cały czas nadawał rozpaczliwy komunikat: uciekać!
Więcej Wam nie powiem, bo to jedna z najstraszniejszych godzin w całym moim życiu.

Tak czy inaczej, po tamtym przymusowym locie utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem gatunkiem nielotnym i nigdzie mi się nie spieszy.

Dziękować Prezesowi, że nie wszyscy mają zdrowe zmysły i są zdrowi na umyśle, bo dzięki temu świat idzie z postępem.

Gdyby wszyscy byli tacy jak ja, pewnie nadal siedzielibyśmy – jako gatunek – na drzewach, zajadając banany i ciesząc się zdrowiem psychicznym.
A na małpich pyskach widniałaby błogość i głupawy uśmiech.
Cała ja!

Felietony

Prawda nie do przyjęcia

Nie dowiemy się nigdy, co działo się w ostatnich minutach lotu prezydenckiego TU 154.
Nie dowiemy się prawdy.
Z powodów rzekomo etycznych.

Etyka bowiem – tylko nie wiem czyja to etyka – nakazuje mówienie o zmarłych w superlatywach, albo wcale.
Nie o wszystkich zmarłych, rzecz jasna.
O zmarłych prawdziwych patriotach i wzorcowych Polakach.
Innych można pośmiertnie tarmosić do woli: Kuronia, Kapuścińskiego.

Ze strzępów obrazów i cedzonych z oporami informacji składam puzzle, ponieważ mnie to obchodzi.
I nie życzę sobie, żeby ktoś wciskał mi etyczny kit.

Czy to był terroryzm?
Czy to tylko terror?

Czy kabina pilotów jest zawsze otwarta, kiedy podchodzą do lądowania, czy tylko raz, wyjątkowo, 10 kwietnia 2010?
Czy dowódca sił powietrznych stał za plecami pilota, żeby podziwiać widoki?

Jak czuł się, co myślał i w jaki sposób koncentrował uwagę pilot w otwartym kokpicie, kiedy już posiadł wszystkie dane o zagrożeniu, lecz mimo wszystko lądował?
Czy ktoś o zdrowych zmysłach uwierzy, że samodzielnie podjął decyzję?

Piewcy kultu Lecha Kaczyńskiego (tego z Wawelu, tego w trybie pilnym ulokowanego poza zasięgiem ocen i osądu) – oni nigdy się nie poddadzą.
Będą zatruwać zbiorowy umysł swoimi spiskowymi teoriami, ponieważ prawda jest tak banalna, tak beznadziejnie głupia i tak przerażająca, że aż strach ją głośno wypowiedzieć.
Jakże to teraz – post wawel coitum – przyznać, że pyszałkowata głupota i zwykły akt psychicznego terroru stoi za wielokrotną śmiercią?

Ile jeszcze nieszczęść musi się wydarzyć, żeby pękł ten nadęty do granic wytrzymałości balon obłędu prawdziwych Polaków?
Żeby chociaż potrafili zamilknąć, zatrzasnąć jadaczki i zamyślić się na chwilę.

Dążenie do dezinformacji i przeniesienia uwagi społecznej na rzekomy spisek ma swoje granice, poza którymi zaczyna się śmieszność i groza.

Śmieszność, bo kiedy czytam Gazetę Polską, mam wrażenie że oni tam są nieustannie pod wpływem LSD.

Groza, bo ci wawelscy hucpiarze mają poparcie, wpływy i kandydata na prezydenta, takiego samego jak ten z Wawelu, tylko bardziej.
Groźnego.
Wytrąconego z równowagi.
Zdesperowanego, żeby znaleźć winnych poza kabiną i salonikiem TU 154.
Za wszelką cenę.
Z motywacją ściśle osobistą i silniejszą niż rozum.

Weźcie to pod uwagę, idąc na wybory.