Felietony, Felietony polityczne

Co państwo na to?

Czy Państwo myślicie o państwie globalnie?
Czy Państwo dumacie o państwie detalicznie?

Jest takie miejsce, w którym bez żadnych wątpliwości dowiadujemy się, w jakim państwie żyjemy.
Jest takie miejsce, jak papierek lakmusowy oddające zawartość i wartość wyborczych haseł i obietnic.

W tym miejscu można przeprowadzić eksperyment i wyciągnąć wnioski.

To miejsce nazywa się: okienko w urzędzie.

Przeciętny obywatel  – ja , ty i on – spotyka się z państwem w urzędzie.
Ta gęba w okienku – to jest prawdziwa emanacja państwa.

To wszystko, co ta gęba mówi i w jaki sposób to mówi – to jest istota stosunków na linii państwo-obywatel.

Kiedy wyjeżdżałam z Polski, gęby w okienkach były wrogie, a każde moje słowo mogło zostać wykorzystane przeciwko mnie.
Każdy kontakt z urzędnikiem państwa wywoływał we mnie falę mdłości ze strachu przed chamstwem, protekcjonalną manierą i wprowadzeniem w błąd mogący mnie drogo kosztować.

A przecież nie prowadziłam fabryki, tylko kilkuosobową pracownię psychologiczną!

Urząd Skarbowy, ZUS, ADM – wszędzie tam, gdzie miałam powody zadawać pytania, byłam traktowana jak:
a/złodziej
b/debil
c/krętacz
d/ktoś, kto przeszkodził w błogim nicnierobieniu, czyli wróg

Ostatnią kroplą goryczy była dla mnie konieczność odszukania każdego pracodawcy i udokumentowania czegoś, co od początku było dokumentowane – przebiegu pracy od lat osiemdziesiątych.
Państwo zrzuciło na mnie swój bałagan i swoje obowiązki, stosując szantaż: przynieś papiery, albo nie masz emerytury.

Czegoś tak chorego w życiu nie wiedziałam, a jednak miliony ludzi biegały i znosiły potulnie papierzyska do ZUS.
Nie rozumiem!
To znaczy rozumiem, czemu znosili, ale nie rozumiem czemu potulnie.

Tak samo pilnie jak inne reformy, należy w Polsce przeprowadzić reformy mentalne!

Ci, którzy są opłacani z podatków, powinni otaczać źródło swoich profitów szacunkiem, a nie żądać czołobitności i potulnego chodzenia na krótkiej smyczy.

Oto moje przykładowe probierze przyjaznego państwa obywatelskiego:

1.    Obywatel nie jest przez urząd przyłapywany, tylko informowany i prowadzony przez meandry prawa

2.    Babcia, lat 83, która ukradła kostkę margaryny nie jest sądzona, tylko otaczana troską pracownika socjalnego

3.    Urzędnicy, politycy i funkcjonariusze państwa nie używają publicznych pieniędzy na pieniackie awantury w sądach

4.    Założenie działalności gospodarczej jest możliwe przez telefon i pocztę

5.    Załatwienie dowolnej sprawy w urzędzie jest możliwe przez telefon, pocztę lub internet

6.    Urzędnicy są karani za wprowadzenie w błąd obywateli

7.    Urzędnicy są karani za doprowadzenie obywatela do bankructwa

8.    Tylko wyjątkowo i w drastycznych przypadkach prokuratura prowadzi postępowanie o obrazę wszelkich uczuć, a zwłaszcza religijnych

9.    Inne, nie mniej ważne, ale miało być przykładowo, więc sami sobie dopiszcie

Powiedzcie mi, Ludziska, czy już tak jest?

Można wracać?


PS Dziękuję Wam za wspaniałą dyskusję pod poprzednim wpisem. Znacznie poszerza moje horyzonty.

Felietony, Felietony polityczne

Labogarety

Halo?
Jest tam kto?

Wolno już kłapać gębą politycznie?

Przez krótki czas miałam frajdę, ścigając się z Andym, kto pierwszy napisze newsa.
Oczywiście Andy wcale nie wiedział, że się z nim ścigam, chachacha.
W każdym razie lubię go czytać!
Kiedy coś się dzieje, zaglądamy do Wyjścia z mroku z ciekawością: co Andy na to?

Ale teraz:
Koniec wyścigów, ja nie mam tej anielskiej cierpliwości komentatora politycznego.

Jeszcze tylko powyborczy felietonik pomrocznie jasny i wakacje!

A zatem nie udało się zneutralizować Kaczyńskiego Jarosława, pakując go na 5 lat pod żyrandole…
Doraźne poczucie bezpieczeństwa wygrało pięcioma procentami z długofalową strategią ochrony gatunku.
No to trzymajta się Ludziska jakiejś poręczy, kiedy będą wybory do parlamentu!

Żeby nie było lamentu.
Zębów zgrzytania.
I.
Masowej.
Emigracji.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak mawiała jedna mumia do drugiej.

Wybory pokazały psychologiczną kondycję i podział społeczeństwa (bo nie narodu, na litość!) biegnący wzdłuż osi frustracji i gniewu.

To jest tak proste, że aż mdli:
Szklanka jest w połowie pełna i można ją napełnić  lub cieszyć się tym, co zostało, wolna wola – zwolennicy PO
Szklanka w połowie pusta i trzeba złapać tego, kto ją opróżnił i puścić go w skarpetach a jeszcze lepiej powiesić – elektorat PiS

Błee, czemu życie jest tak banalnie oczywiste?
Przewidywalne.
Mało wyrafinowane.
Pozbawione finezji i niespodzianek.

Jakże łatwo manipulować frustracją ludzkich potrzeb, kiedy się je najpierw indukuje, a następnie odmawia ich zaspokojenia, zwalając winę na ONYCH.

Kim są oni?
Oni są nami.
My jesteśmy nimi.

Zależy, kto osądza.
Kto u władzy, a kto w opozycji.

I obrót: teraz oni to my, a my to oni.
Wielki bezsensowny taniec Apacza dookoła sracza…

A ja mam dla Was życzenia z okazji wyboru nowego, jak spod igły prezydenta: pięknej pogody i wolności gospodarczej!

Żebyście mogli, ale nie musieli napełniać swoje szklanki.
Tym co chcecie, a nie tym, co wolno.

Żeby Wam nikt nie zaglądał w gary, w majtki i w przekonania.

Żeby Was nie przerabiali na mięso wyborcze.

Żeby Wam dali żyć, oddychać i kochać kogo i jak chcecie.
I zarabiać pieniądze bez poczucia winy i grzechu.

Tak nam dopomóż Bronisław Maria Komorowski.
Oraz Donald Tusk.

Do roboty się brać, nie ględzić!
Panowie MY.
Zanim staniecie się znowu Panami ONI.

Opowieści spod róży

Siedzę pod krzakiem dzikiej róży, która rozrosła się jak drzewo i daje cień.
Kończę pisać dla Was opowieść  z podróży.
W sam raz na ciszę wyborczą zdążyłam!

Miało jej wcale nie być.
Tej podróży.
Ale była.

A to dlatego, że:
Trzeba było wrócić do Devon, ponieważ Krzysiek przejrzał zrobione zdjęcia i uznał, że poprzednio słońce krzywo świeciło i nie poświeciło mu na te obiekty, co on chciał żeby poświeciło, więc trzeba wrócić i skłonić słońce, żeby zaświeciło tam, gdzie on chce żeby zaświeciło i oświetliło to, co on chce mieć oświetlone.
Kapewu?

I ja to mam na co dzień, takie uwagi pod adresem słońca!
A nawet to, że wschodzi i zachodzi nie tam, gdzie powinno!

A i to nie wszystko:
Całość musi być zgrana z pływami, bo kiedy przypływ zakryje te obiekty, które powinny być sfotografowane o wschodzie (absolutnie nie o zachodzie!), to cała wyprawa na nic.
Tak to już jest z tymi fotografami, że trudno im dogodzić.

Inna sprawa, że mają rację co do meritum: na dobre zdjęcia trzeba ciężko zapracować pomyślunkiem, cierpliwością i znajomością terenu, prognoz pogody i wszystkich dodatkowych okoliczności.

Tym razem przygotowałam się staranniej, zabierając:
– kalendarz wschodów i zachodów, żeby fotograf potrafił zlokalizować słońce
– tabela pływów, żeby fotograf miał czas wycofać się przed nadejściem wielkiej fali
– czajniczek (bo trudno nazwać toto czajnikiem) na 12 volt, żeby zagwarantować ciągłą dostawę kawy dla wyczerpanego fotografa
– specjalne buty do chodzenia w wodzie (po wodzie?), żeby fotografa nie ugryzła wredna meduza lub znudzony krab
– wszystkie rzeczy jadalne i niejadalne, dające poczucie kontroli nad sytuacją

Dojechałam na miejsce i od razu nagrałam dla Was dźwięki poranka na plaży w Bantham.
Czwarta rano.

http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=0WYQLsM5gvN&login=novakovsky&width=450&bg=ffffff

I mój młody myszołów siedział na tym samym kołku!
Pozował do zdjęcia, które nie zostało zrobione.

Kiedy dorobię się wreszcie obiektywu 600 mm, będę Wam pokazywać te wszystkie żyjątka, o których piszę.
Ale – o ile nie zdarzy się cud i manna nie spadnie z nieba – to nieprędko będzie mnie na to stać.

Chciałabym robić własne zdjęcia, ale nie jakieś tam zdjęcia, tylko dokładnie tak, jak ja widzę świat.
A widzę go bardzo szczegółowo, zatrzymuję wzrok na małych, ale znaczących fragmentach, zazwyczaj żywych i szybko uciekających.

Odwrotnie niż Krzyś, który jest absolutnym i zdeklarowanym pejzażystą i łowcą świateł bożych.
Czasem go ubłagam, żeby zrobił dla mnie jakiś wyjątek, ale jego obiektywy są do moich celów nieprzydatne

* * *

Stałam na wysokim klifie i patrzyłam na nieco niższą skałę oddaloną o kilkanaście metrów.
Na skale stała morska ptica.
I miała tam czwórkę młodych pticusiów.

Ptica zajmowała się wyłącznie bezpieczeństwem swoich dzieci, głośnym wrzaskiem strasząc intruzów – inne ptice krążące nad skałą.
W tym drapieżnika łypiącego łakomie na smarkaczy.
– Wynocha – powiedziałam do niego, żeby mieć wkład w ochronę gatunku.

Jedno z ptasich dzieci było strasznie głodne i – podczas gdy trójka spała w cieniu pod kamieniem – ono z otwartym dziobem trącało matkę (ojca?) i skrzeczało, aż uszy puchły.
Najwidoczniej obiadek się opóźniał, albo dzieciak był nienasycony.

Coś we mnie wstąpiło, jakiś instynkt macierzyński czy inne szaleństwo.
Poczułam się odpowiedzialna, ponieważ miałam w plecaku chleb. Chleb to nie świeża rybka, ale zawsze coś!
Postanowiłam pomóc jak matka matce.
Lub ojcu.

Ulepiłam solidną kulkę z tego chleba (sojowy z dodatkiem lnu) i miotnęłam nią w pticę.
I poleciałam…
W przepaść.

To znaczy już w nią leciałam, gdy coś złapało mnie za tylną część ciała.
Za portki.

Pay attention – powiedział surowo dziadek w kowbojskim kapeluszu, patrząc na mnie z obrzydzeniem.

Właściwy człowiek.
We właściwym czasie.
Na właściwym miejscu.

Nie będę karmić głodnych piskląt na skałach
– powtórzyłam sobie sto razy, żeby uniknąć w przyszłości nagrody Darwina.
Jak wiecie, one są przyznawane pośmiertnie.

Po tej przygodzie trudno mi było ponownie się odprężyć, ale trzeba było iść dalej.
Krzyś postanowił zrobić zachód słońca w z góry zaplanowanym miejscu.

Na plaży, do której można dostać się wyłącznie pieszo, pokonując dwie głębokie doliny wcisowe.

Ścieżka pionowo w dół, ścieżka pionowo w górę.
Żadne takie bezpieczne zakosy, po prostu łubudu na łeb na szyję a potem na czworakach.

Na dnie docelowej doliny ukształtowanej jak litera V pasły się krowy, z wysokości klifu wyglądały jak zabawki, takie malutkie.

Już miałam odpuścić sobie te męki, kiedy przypomniałam sobie następujący fakt z życiorysu:
W 2002 roku ważyłam 98 kilogramów a jednak wlazłam na Krzyżne!
Wpełzłam raczej.
Ale jednak.

I fakt drugi:
Lekarz kazał mi chodzić, bo inaczej nie wyzdrowieję.

Więc – człap, człap – weszłam.
I – łubudu – zeszłam.

Warto było, ponieważ plaża Westcombe okazała się miejscem  cudnej urody i pustym.
No…
Prawie.
Pustym.

Po krótkiej kąpieli w falach przypływu padłam bez sił na gorący piasek i zasnęłam.
Głowa w cień skały, reszta na słońce, które już nie paliło, ale miło grzało.

Ukołysały mnie potężne uderzenia fal, w powietrzu wisiał wodny pył. Patrząc pod słońce widziałam tęczowe wzory, oczy same mi się zamknęły.

Śniło mi się, że szum fal przybiera na sile i staje się groźny. Niebo ciemnieje a z głębi oceanu nadciąga straszliwa, rycząca ściana wody, nie mam dokąd uciec, za chwilę zaleje cały świat.
Ryk staje się coraz głośniejszy i zagłusza inne dźwięki…

Otwieram oczy.
Nade mną wisi bordowa krowia morda i ryczy wniebogłosy.

Po całej plaży galopują ryczące krowy rozmaitej maści.
I kilka cieląt w kolorze bordo, pewnie bachory tej, co mi w twarz ryczy.

Cielęta podbiegają do nadciągającej fali i hopla w górę, kiedy woda podmywa im kopytka.

Między krowami biega facet w gumiakach i kraciastej koszuli wypuszczonej na portki i wywijając wielkim kijem, wywrzaskuje monolog w języku krowio-angielskim.
W wolnym tłumaczeniu: ja wam dam wy cholery, do domu, wynocha, bo jak przyłożę, dawaj, jazda, won!

Taką jakąś odpowiedzialność poczułam żeby pomóc, bo w końcu jestem dzieckiem weterynarza i z krowami  znam się od dziecka.

Jak widzicie, gdziekolwiek się znajdę, zawsze mam jakieś obowiązki.
Jedne mniej, inne bardziej niebezpieczne.

Taka karma…

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felietony, Felietony polityczne

Dejavu

Towarzysz Gierek naszym przyjacielem jest
Towarzysz Gierek naszym przyjacielem jest
Towarzysz Gierek naszym przyjacielem jest
Towarzysz Gierek naszym przyjacielem jest
Więc kochajmy go i już!
*

Ledwie wczoraj napisałam, że prezes K ględzi w stylu Gierka Edwarda, a dziś okazuje się, że to nie była żadna halucynacja.
Jarosław Kaczyński lubi i podziwia Edwarda Gierka, prawdziwego patriotę, żyjącego w trudnych czasach.

Pewnie dlatego swoje przemowy opiera merytorycznie na tym modelu patriotyzmu.

(Przypomnę, że Jaruzelski miał szlachetniejszy wzorzec – swoje stanowojenne tyrady wzorował na Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego.)

Przepraszam, że seplenię, ale nie mogę podnieść szczęki z podłogi…

Ja Was teraz pytam, po kiego grzyba jacyś durnie obalali rząd tego wielkiego patrioty Edwarda Gierka?

Gierek był przyzwoitym facetem, opozycję lubił i szanował, nikogo do pierdla politycznego nie wsadzał – twierdzi dziś Jarosław Kaczyński, były antykomunista.

Zastanawiam się, jak wobec tych słów czują się dziś ci, którzy pamięć mają na swoim miejscu…

Ja rozumiem, dlaczego ten człowiek to robi i mówi.
Tu nawet nie chodzi o elektorat lewicowy, przypuszczam.

Uważam, że Kaczyński zdaje sobie sprawę, że spora część wyborców spod znaku moherowych gaci, to wielbiciele i wielbicielki Gierka, wzdychający do dobrych czasów, kiedy wszyscy mieli gówno po równo.
I wczasy pracownicze, talony na pralki, paczki na Mikołaja – wszystko zorganizowane przez kochającą naród PZPR.

Jarosław Kaczyński  połknął dziś własny ogon, ale wciąż próbuje nim merdać.

Ale teraz jest coś ważniejszego do zrobienia:
Proszę, wybierzmy go na prezydenta.
Błagam!

Tylko w ten sposób można zneutralizować go i zapobiec w przyszłości  objęciu przez niego stanowiska szefa rządu.
Opartego na patriotyzmie w stylu męża stanu Gierka z domieszką miłości bliźniego ojcieca Rydzyka.

Z dwojga złego, jako prezydent mniej zaszkodzi, a wstyd jakoś przełkniemy.
Mamy w tym wprawę, łykaliśmy już nawet bliźnięta jednojajowe na czele państwa!
I Leppera jako męża stanu i wicepremiera!
Przeżyliśmy?
No!

Nie mogę przestać się śmiać.
Nie.
Mogę.
Przestać.
Się.
Śmiać!

* Na melodię Glory, glory alleluuuuuja

Felietony polityczne

Paralaksa*

Obejrzałam ostatnią debatę panów K.
Uważnie i w całości.

Komorowski gadał w miarę do rzeczy, a przynajmniej trzymał poziom znany mi z debat przedwyborczych w Zjednoczonym Królestwie, które także śledziłam.
Mogłabym go polubić, gdyby nie był kościelnym popychadłem, jak to w polityce polskiej ostatnio jest w modzie.
Kto się wlecze w kampanii wyborczej do Lichenia z rolnikami, ten nie będzie moim prezydentem.

Kaczyński mamrotał, mlaskał i od czasu do czasu puszczał mentalne bąki w rodzaju: emigranci wyjechali do Anglii i Niemiec, żeby tam korzystać z urządzeń socjalnych.
To jest właśnie ta prawdziwa twarzyczka Jarka – pogarda dla tych, których nie zna i nie rozumie.
A nie zna i nie rozumie większości współczesnych postaw i ludzkich wyborów.

Z urządzeń socjalnych korzysta się wtedy, kiedy – tak jak ja – ktoś ulega wypadkowi i staje się inwalidą.
Który w Polsce zdechłby z głodu pod mostem.
Bo nie ma urządzeń socjalnych, chociaż był socjalizm.

Natomiast wyjeżdża się po to, żeby zapierdalać jak niewolnik i gromadzić pieniądze, bez których nic się nie znaczy na tym szlachetnym świecie.
Później te pieniądze wysyła się ubogim krewnym, lub wydaje osobiście w ojczyźnie, o czym antyemigrancka, arogancka zakuta pała (jak i inne podobne pały) nie pamięta.

A wszystko dlatego, że w ojczyźnie można natyrać się śmiertelnie, a i tak jakiś urzędas z Urzędu Skarbowego może zniszczyć ci życie tylko dlatego, że cię nie lubi.
Bo Polska jest państwem wrogim wobec swoich obywateli, których pracą i wysiłkiem się karmi jej władza.
Dlatego wyjeżdżamy.

W Polsce strach coś mieć i strach nie mieć.
W pierwszym przypadku jesteś podejrzanym, a w drugim jesteś nikim.

Wracając do debaty i mentalnych bąków Prezesa K: Polska ma być liderem, ma być silna i mają się z nią liczyć.
Ma być.
I już.
Jaaasne.
Może jakieś mocarstwo, od morza do morza, co?

Ja uważam, że to obywatele powinni być silni, siłą nabywczą swoich zarobków, emerytur i stypendiów.

Mocarstwo bowiem ma w dupie swoich obywateli i ich aspiracje, o ile nie może ubrać ich w kamasze.

Retoryka Prezesa K jest obrzydliwa, anachroniczna i przypomina mi kazania Gierka o ogromnej energii Polaków, którą uwolni plan pięcioletni budowy socjalizmu.

Po debacie, u Rymanowskiego siada dwóch głąbów (ale na początku nie wiedziałam, że to głąby): Eryk Mistewicz zachwyca się Kaczyńskim i jego merytorycznie świetnymi odpowiedziami a ja trę oczy, mało ich nie wetrę w głowę – dżizus, co on bredzi????

A drugi – Marek Kochan mu do wtóru!
Ja pierniczę, chyba śnię!

Szczypiemy się z Krzyśkiem wzajemnie, czy my żyjemy na tym samym świecie, co tych dwóch?

Jakie oni mają filtry na oczach i uszach?
Albo inaczej – jakie mierne oczekiwania mieli wobec Prezesa K, że tak się zachwycają jego pozbawionym głębszej treści stękaniem?

To znaczy ta głębsza treść istnieje, ale jest tak głęboko ukryta, że – jak wspomniałam – wydostaje się tylko przez nieuwagę.
Kiedy się do tej treści dotrze, skóra się marszczy na plecach.
Zaślepienie, pogarda, brak kontaktu z rzeczywistością.
Zamkniemy szpitale, otworzymy muzea.
Job twoju mać, my kulturnyj narod!

Zaraz tysiące pomniejszych głąbów zaczną powtarzać za Mistewiczem, no bo to jest politolog wielki, że Kaczyński wygrał debatę.
I już za chwilę ta paralaksa dotknie wszystkich, którzy mają kłopot z własnym osądem i chętnie słuchają autorytetów.

Kapitanoza!

A ja Wam mówię – widziałam co innego i potrafię to ocenić.
Tę debatę wygrał Komorowski, który zachowywał się kompetentnie i mówił wyraźnie.

Treść jego wypowiedzi nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ dobrostan obywateli Polski zależy od kompetencji premiera i jego ministrów, a prezydent ma nie przeszkadzać i umieć zachować się zgodnie z zasadami protokołu dyplomatycznego, żeby nie robić z siebie pajaca na świecie.

O, żeby tak jeszcze ktoś łaskawie zauważył, że w nowoczesnym państwie dawny podział na prawicę i lewicę nie ma najmniejszego sensu, ponieważ żadne czyste idee obu skrajności nie dadzą się utrzymać bez wprowadzenia reżimu i władzy absolutnej.

A tego – miejmy nadzieję – Bóg nie ma w planach dla Polski.


* Paralaksa – zjawisko niezgodności obrazu tego samego obiektu, obserwowanego z różnych pozycji.

Życie jest po to, żeby jechać

Lubię przyjeżdżać na miejsce, kiedy noc się kończy.

Pierwsze ptaki, pierwsze światła, pierwsze dotknięcie promieni słońca.

Świat jest pusty i cichy, to moja najszczęśliwsza pora.
O tej porze świat jest mój.

I Krzyśka, który bierze plecak i znika bezszelestnie gdzieś w skałach. Chyba nie sądzicie, że łażę za nim kiedy łowi swoje światła?
Ja chadzam własnymi ścieżkami.
A, no chyba, że muszę go wezwać przez łoki-toki, żeby sfotografował dla mnie coś, co chcę Wam pokazać (a co nie leży w centrum jego postrzegania), na przykład miasteczko, kwiatek, owcę czy kościotrupa.

W ubiegły piątek o pół do czwartej rano weszłam na piaszczysto-trawiasty zamknięty parking w Bantham. Leży sobie ten parking w pięknej dolinie między klifami, wzgórzami a ujściem rzeki Avon.

Weszłam i… parking zakołysał się i rozprysnął się na wszystkie strony!
Trzęsienie ziemi?

Otóż nie.
To były tysiące królików, spłoszonych krokami w ciszy.

Gdyby nie uszy, to miałabym wtedy uśmiech dookoła głowy.

Później, wczesnym popołudniem, kiedy odsypiałam noc na materacu koło samochodu, króliki wielkości myszy pasły się na trawce koło mojej głowy. Krzyś powiada, że było ich ze dwadzieścia.
Młode, jeszcze nie wiedziały, że trzeba się bać.

Tak samo jak młody myszołów, który stroił do mnie miny, siedząc na kołku metr od mojego posłania.
Groźne miny, mówię Wam Ludziska.

Byliśmy w Devon, a później w Dorset.
Znowu poczułam, że życie jest po to, żeby być w drodze.
Mam na myśli moje życie, a nie życie generalnie.

Resztę niech opowiedzą fotki i podpisy pod nimi.

Wybieramy się dziś w to samo miejsce, ponieważ JEST PIĘKNA (odpukać, tfu, tfu) POGODA.
Do miłego!

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Polski ślad w Dorset

Stałam samotnie na tarasie widokowym.
Zachodziło słońce, a nad skałą Durdle Door już świeciła połóweczka księżyca.

Na dole, na plaży została jeszcze grupa mieszana słowackich robotników sezonowych na przepustce, ale byli już tak pijani, że ich ryki osłabły nieco.
Stałam więc we względnej ciszy, podziwiając dzieło prezesowe i wypatrując, czy jakiś delfin nie zabłąka się, żebym miała jeszcze więcej do podziwiania.

Nie zabłąkał się delfin, ale nadszedł wędrowiec z plecakiem.
– Sorry to disturb – rzekł na powitanie i uśmiechnął się sympatycznie.
– No problem – odpowiedziałam szczerze, bo cicha obecność drugiego człowieka w niczym mi zasadniczo nie przeszkodziła.

Postał człek, popodziwiał to, co było do podziwiania i odszedł bezszmerowo.
Rzecz jasna człek ów nie był Polakiem, jak się pewnie domyślacie z opisu jego zachowania.

Z Polakami i Słowakami miałam przyjemność nieco wcześniej, kiedy słońce stało jeszcze wysoko.

– Elwyyyyyra Poooolska – rozległ się ryk, a w miejscu opatrzonym dyskretną tabliczką no access pojawił się humanoidalny stwór z butelką piwa.

Fakt, że nie ma drutów pod napięciem i zomowca z karabinem, jest dla takiego stwora sygnałem, że można wleźć, bo co mu tam tabliczka wzywająca do ochrony ptasich gniazd na skałach.

On jest tu panisko, bo urwał się na urlop z jakiegoś zapyziałego magazynu i musi pokazać, że jeszcze Polska nie zginęła!

Elwyra, odziana w obcisły różowy dres, stała po drugiej stronie zatoczki, na wysokim klifie i wrzeszczała:
– Łukaaaasz, dawaaaj.

I Łukasz dawał.
Zbiegając z miejsca, w którym w ogóle nie powinno go być, potrącił Krzyśka i jeszcze kilka centymetrów, a mój fotograf razem ze sprzętem zwaliłby się w przepaść.

Ale Łukasz nawet na nas nie spojrzał, bo miał plan na ciąg dalszy polskiego show na obcej ziemi:

Najpierw rozebrał się do bieliźnianych gaci, nieco osranych w rowku.
Następnie majtnął się ze skały do wody porykując i – o dziwo – uszedł z życiem.
Bezwładność pijanego jest jego siłą i mocą.

Elwyra w tym czasie wydawała z siebie dźwięki jak inseminowana krowa, a jej głos rozchodził się we wszystkich kierunkach, bo akustyka Durdle Door jest niesamowita.

Po niesłychanie głośnej kąpieli z wywrotkami, pijackimi okrzykami zwycięstwa piwska nad rozumem i głośnymi pierdnięciami Łukasz wyczołgał się z wody, obuł adidasy i wlokąc za sobą portki i koszulę rozpoczął wspinaczkę po klifie.
Jasna sprawa, normalne schody nie zostały zbudowane dla takiego króla życia.

– Yde do ciejeee Elwyyyra!!! – zawył.
– Łukaaaasz…. dasz radeee – odbeczała Elwyra przenikliwie.

I – o dziwo – dał radę.
Dwa razy mało brakowało żeby spadł na skały, raz przysnął po drodze, ale radę dał.

Ludzie, którzy filmowali to wszystko telefonami komórkowymi odetchnęli z ulgą.

Ja zaś bardzo pilnowałam się, żeby nie odzywać się po polsku.
Zgadnijcie – czemu nie chciałam, żeby ktoś skojarzył mnie z Polską?

Wkrótce zamieszczę przyjemniejszą część opisu naszej włóczęgi po Dorset i Devon oraz galerię fotografii.
Może za kilka dni, bo mam tu trochę innych spraw na głowie.

Dziś chciałam się z Wami podzielić swoim poczuciem niesmaku, że polski akcent w Dorset wygląda tak, jak na pierwszym planie załączonej fotografii
O mały włos, a usiadłabym na tym akcencie i byłby koniec wycieczki.
Na drugim planie widzicie skałę Durdle Door, na której Łukasz pokazał, że Polak potrafi.

Inna sprawa, że palmę pierwszeństwa w schamieniu i dziadostwie muszę oddać pewnej (przyodzianej w różowy dres – czy to jakiś organizacyjny strój kretynek?) pannie z grupy słowackiej, która ni mniej, ni więcej kucnęła … i wysrała się pod skałą.

Dziwi mnie jedno: po ką kiszkę ci biedni ludzie wydają ciężko zarobione funty na wycieczki do cudów natury?
Ten sam efekt osiągnęliby waląc z gwinta na lokalnym wysypisku śmieci!

A ja mogłabym w spokoju chłonąć widoki, bez słuchania polskiego pijackiego ryku i wąchania słowackiego gówna.

Tak mi dopomóż Prezesie, żebym już nie spotykała słowiańskich braci na swoich szlakach.

Bo chociaż Angole z klasy niższej potrafią urżnąć się w trupa i wyć do księżyca, raczej nie robią tego w miejscach, gdzie inni odpoczywają od zgiełku.
Nie wypada.
Swoje pijackie manewry ograniczają więc do własnych podwórek, bądź jadą do takiego kraju nad Wisłą, gdzie za kilka funtów mogą poczuć się paniskiem.

Ale to już całkiem inna opowieść.

Felietony

Kampania Małpy

No to spoko.
Widzę, że mam poparcie, choć nie mam na władzę parcia.

Nie chcę, lecz muszę, bo ktoś musi wreszcie posprzątać.

Ja – w odróżnieniu od znakomitej większości dla której jest to dopust boski – lubię sprzątać i to daje mi fantastyczne kompetencje.
Sprzątanie mnie wręcz relaksuje.

Dlatego przedstawiam Wam niewielką część mojego programu.
Mój czas nadejdzie wtedy, kiedy zawali się światowy system zarządzania wirtualnym pieniądzem, czyli całkiem niedługo.

Kiedy pracowałam w zamrażalni Wincanton miałam taką ogromną szczotę, gigantyczną wprost. To jest narzędzie sprawowania władzy sprzątającej. Skoro potrafiłam jej użyć w temperaturze – 29 stopni Celsjusza, to tym bardziej poradzę sobie w warunkach cieplarnianych.

Najpierw wymiotę demokrację.
Ponieważ jest to system, który głupca i mędrca stawia na równi, wymiotę starannie każdy przejaw demokracji.

Jeśli mam zarządzać Szanownym Państwem skutecznie, to nikt mi nie może pchać patyków w szprychy czy szczać do farby.
Won z mojego podwórka, ja tu rządzę.

Zapanuje oświecona annarchia.

Następnie wymiotę każdego, kto pcha się do władzy.
Władzę cząstkową (nad tym, na czym się nie znam i nie mam ochoty się znać) oddam tym, którzy zdecydowanie jej nie chcą, wręcz uciekają z wrzaskiem, ale za godziwą opłatą zgodzą się mi pomagać.

Wprowadzę zasadę coś za coś.
Na przykład: nauka nie jest przymusowa, ale żeby o czymś decydować, trzeba mieć maturę. Mam na myśli jakieś referenda na tematy lokalne, bo w sprawach wagi państwowej żadnych referendów nie będzie.

W moim otoczeniu zakazane będzie posiadanie poglądów.
Nie, poprawka, posiadać wolno, ale nie wolno ich używać w podejmowaniu decyzji merytorycznych.

To samo dotyczy wierzeń.
Wiarę wolno praktykować (jeśli ktoś musi) w specjalnych miejscach zwanych kościołami i tylko tam.
W czasie wolnym i za własne pieniądze.

Poglądy, przekonania i systemy wierzeń zostaną zastąpione przez kontakt z rzeczywistością, która jest dynamiczna i wymaga elastycznego podejścia.
W tym wypadku słowo relatywizm zostaje użyte w znaczeniu pozytywnym: jako wynik świadomości i wyboru najmniejszego zła.

Obywatel będzie wolny w zakresie podejmowania decyzji o własnym życiu, ale będzie zmuszony do ponoszenia konsekwencji swoich wyborów.
Na przykład: jeśli ktoś mimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwie wdrapie się na stromą skałę, to sam z niej zlezie, albo tam zostanie. Żadne publiczne środki nie będą wydawane na ratowanie tych, którzy sami się pchają w gówno.

Pojęcie nieświadomość konsekwencji zostanie zastąpione słowem głupota.
Głupota zaś będzie nagradzana Nagrodą Darwina.

Dalej będzie reforma szkolnictwa i przedszkolnictwa: zamiast religii i etyki w szkole (pardon, już od przedszkola) będą prowadzone zajęcia z życia w społeczności ludzkiej.
Za kilka pokoleń będzie można je wycofać, bo rodzice zyskają kompetencje, aby przygotować dziecko w domu.

Zajęcia te obejmą naukę praktyczną zasady: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe.
Będą realizowane metodą warsztatów, czyli podstawowym czynnikiem uczącym będzie doświadczanie.

W ten sposób kolejne pokolenia nauczą się, ile przestrzeni wolno zająć jednemu człowiekowi. Powiadam przestrzeni, a zatem nie tylko gruntu, na którym sterczy delikwent, ale też powietrza dookoła. Limitowanie wydawania z siebie dźwięków i zapachów jest ważnym elementem tych zajęć.

Każdy chętny do szeroko pojętej pracy z ludźmi będzie przechodził trening  pozycjonowania empatii.
Chwilowo nie zdradzę szczegółów, ponieważ są drastyczne.
W ten sposób znacząco wzrośnie liczba chętnych do wykonywania prostych, a pożytecznych prac na rzecz społeczności – tyle mogę zdradzić.

Pomoc społeczna, tu też mam propozycję reformy.
Oczywiście jestem za opiekowaniem się słabszymi członkami naszego stada, ale także na zasadzie coś za coś.
Dla przykładu: można będzie otrzymać czasową pomoc, ale tylko w zamian za jakieś prace na rzecz społeczności.

Jeśli ktoś jest zbyt słaby i chory, to odpracuje później ten dług wobec innych.
Ponieważ jestem miłą osobą, pozwolę ludziom wybrać sobie formę wyrażenia wdzięczności.

Ci, którzy będą uporczywie twierdzić, że coś im się należy za samo istnienie, zostaną zostawieni na pastwę losu i będą musieli znaleźć sobie sponsora, który podzieli i wesprze finansowo ich samozachwyt.

Nie wiem jeszcze, co zrobię z mediami, ale chcę zakończyć erę gapienia się i zajmowania pierdołami.
Zamiast podglądać cudze życia, będziecie mieli dość czasu na porządkowanie własnego.
Z korzyścią dla społeczności.

Ogólnie rzecz ujmując – wiele problemów rozwiąże się bez żadnej interwencji.
To zaś co zostanie będzie znacznie uproszczone.

To tylko część mojego programu, ale mam wiele pomysłów na bycie oświeconą dyktatorką, a nawet annarchistyczną szamanką.
Niektóre czerpię wprost z serialu Lost.
Inne mi się po prostu śnią.

Głosujcie na Małpę, Ludziska.