Siedzę pod krzakiem dzikiej róży, która rozrosła się jak drzewo i daje cień.
Kończę pisać dla Was opowieść z podróży.
W sam raz na ciszę wyborczą zdążyłam!
Miało jej wcale nie być.
Tej podróży.
Ale była.
A to dlatego, że:
Trzeba było wrócić do Devon, ponieważ Krzysiek przejrzał zrobione zdjęcia i uznał, że poprzednio słońce krzywo świeciło i nie poświeciło mu na te obiekty, co on chciał żeby poświeciło, więc trzeba wrócić i skłonić słońce, żeby zaświeciło tam, gdzie on chce żeby zaświeciło i oświetliło to, co on chce mieć oświetlone.
Kapewu?
I ja to mam na co dzień, takie uwagi pod adresem słońca!
A nawet to, że wschodzi i zachodzi nie tam, gdzie powinno!
A i to nie wszystko:
Całość musi być zgrana z pływami, bo kiedy przypływ zakryje te obiekty, które powinny być sfotografowane o wschodzie (absolutnie nie o zachodzie!), to cała wyprawa na nic.
Tak to już jest z tymi fotografami, że trudno im dogodzić.
Inna sprawa, że mają rację co do meritum: na dobre zdjęcia trzeba ciężko zapracować pomyślunkiem, cierpliwością i znajomością terenu, prognoz pogody i wszystkich dodatkowych okoliczności.
Tym razem przygotowałam się staranniej, zabierając:
– kalendarz wschodów i zachodów, żeby fotograf potrafił zlokalizować słońce
– tabela pływów, żeby fotograf miał czas wycofać się przed nadejściem wielkiej fali
– czajniczek (bo trudno nazwać toto czajnikiem) na 12 volt, żeby zagwarantować ciągłą dostawę kawy dla wyczerpanego fotografa
– specjalne buty do chodzenia w wodzie (po wodzie?), żeby fotografa nie ugryzła wredna meduza lub znudzony krab
– wszystkie rzeczy jadalne i niejadalne, dające poczucie kontroli nad sytuacją
Dojechałam na miejsce i od razu nagrałam dla Was dźwięki poranka na plaży w Bantham.
Czwarta rano.
http://www.wrzuta.pl/embed_audio.js?key=0WYQLsM5gvN&login=novakovsky&width=450&bg=ffffff
I mój młody myszołów siedział na tym samym kołku!
Pozował do zdjęcia, które nie zostało zrobione.
Kiedy dorobię się wreszcie obiektywu 600 mm, będę Wam pokazywać te wszystkie żyjątka, o których piszę.
Ale – o ile nie zdarzy się cud i manna nie spadnie z nieba – to nieprędko będzie mnie na to stać.
Chciałabym robić własne zdjęcia, ale nie jakieś tam zdjęcia, tylko dokładnie tak, jak ja widzę świat.
A widzę go bardzo szczegółowo, zatrzymuję wzrok na małych, ale znaczących fragmentach, zazwyczaj żywych i szybko uciekających.
Odwrotnie niż Krzyś, który jest absolutnym i zdeklarowanym pejzażystą i łowcą świateł bożych.
Czasem go ubłagam, żeby zrobił dla mnie jakiś wyjątek, ale jego obiektywy są do moich celów nieprzydatne
* * *
Stałam na wysokim klifie i patrzyłam na nieco niższą skałę oddaloną o kilkanaście metrów.
Na skale stała morska ptica.
I miała tam czwórkę młodych pticusiów.
Ptica zajmowała się wyłącznie bezpieczeństwem swoich dzieci, głośnym wrzaskiem strasząc intruzów – inne ptice krążące nad skałą.
W tym drapieżnika łypiącego łakomie na smarkaczy.
– Wynocha – powiedziałam do niego, żeby mieć wkład w ochronę gatunku.
Jedno z ptasich dzieci było strasznie głodne i – podczas gdy trójka spała w cieniu pod kamieniem – ono z otwartym dziobem trącało matkę (ojca?) i skrzeczało, aż uszy puchły.
Najwidoczniej obiadek się opóźniał, albo dzieciak był nienasycony.
Coś we mnie wstąpiło, jakiś instynkt macierzyński czy inne szaleństwo.
Poczułam się odpowiedzialna, ponieważ miałam w plecaku chleb. Chleb to nie świeża rybka, ale zawsze coś!
Postanowiłam pomóc jak matka matce.
Lub ojcu.
Ulepiłam solidną kulkę z tego chleba (sojowy z dodatkiem lnu) i miotnęłam nią w pticę.
I poleciałam…
W przepaść.
To znaczy już w nią leciałam, gdy coś złapało mnie za tylną część ciała.
Za portki.
– Pay attention – powiedział surowo dziadek w kowbojskim kapeluszu, patrząc na mnie z obrzydzeniem.
Właściwy człowiek.
We właściwym czasie.
Na właściwym miejscu.
Nie będę karmić głodnych piskląt na skałach – powtórzyłam sobie sto razy, żeby uniknąć w przyszłości nagrody Darwina.
Jak wiecie, one są przyznawane pośmiertnie.
Po tej przygodzie trudno mi było ponownie się odprężyć, ale trzeba było iść dalej.
Krzyś postanowił zrobić zachód słońca w z góry zaplanowanym miejscu.
Na plaży, do której można dostać się wyłącznie pieszo, pokonując dwie głębokie doliny wcisowe.
Ścieżka pionowo w dół, ścieżka pionowo w górę.
Żadne takie bezpieczne zakosy, po prostu łubudu na łeb na szyję a potem na czworakach.
Na dnie docelowej doliny ukształtowanej jak litera V pasły się krowy, z wysokości klifu wyglądały jak zabawki, takie malutkie.
Już miałam odpuścić sobie te męki, kiedy przypomniałam sobie następujący fakt z życiorysu:
W 2002 roku ważyłam 98 kilogramów a jednak wlazłam na Krzyżne!
Wpełzłam raczej.
Ale jednak.
I fakt drugi:
Lekarz kazał mi chodzić, bo inaczej nie wyzdrowieję.
Więc – człap, człap – weszłam.
I – łubudu – zeszłam.
Warto było, ponieważ plaża Westcombe okazała się miejscem cudnej urody i pustym.
No…
Prawie.
Pustym.
Po krótkiej kąpieli w falach przypływu padłam bez sił na gorący piasek i zasnęłam.
Głowa w cień skały, reszta na słońce, które już nie paliło, ale miło grzało.
Ukołysały mnie potężne uderzenia fal, w powietrzu wisiał wodny pył. Patrząc pod słońce widziałam tęczowe wzory, oczy same mi się zamknęły.
Śniło mi się, że szum fal przybiera na sile i staje się groźny. Niebo ciemnieje a z głębi oceanu nadciąga straszliwa, rycząca ściana wody, nie mam dokąd uciec, za chwilę zaleje cały świat.
Ryk staje się coraz głośniejszy i zagłusza inne dźwięki…
Otwieram oczy.
Nade mną wisi bordowa krowia morda i ryczy wniebogłosy.
Po całej plaży galopują ryczące krowy rozmaitej maści.
I kilka cieląt w kolorze bordo, pewnie bachory tej, co mi w twarz ryczy.
Cielęta podbiegają do nadciągającej fali i hopla w górę, kiedy woda podmywa im kopytka.
Między krowami biega facet w gumiakach i kraciastej koszuli wypuszczonej na portki i wywijając wielkim kijem, wywrzaskuje monolog w języku krowio-angielskim.
W wolnym tłumaczeniu: ja wam dam wy cholery, do domu, wynocha, bo jak przyłożę, dawaj, jazda, won!
Taką jakąś odpowiedzialność poczułam żeby pomóc, bo w końcu jestem dzieckiem weterynarza i z krowami znam się od dziecka.
Jak widzicie, gdziekolwiek się znajdę, zawsze mam jakieś obowiązki.
Jedne mniej, inne bardziej niebezpieczne.
Taka karma…
zdjęcia: Krzysztof Nowakowski