Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Pif-paf

Ze wzruszeniem przeczytałam, że każde municipium w niedalekiej przyszłości będzie miało swoją policję. Nareszcie! Nareszcie pod względem służb, mogących nas ścigać, przeszukiwać, podsłuchiwać, nagrywać i rzucać na glebę z małpim jodłowaniem przegonimy Stany Zjednoczone. Skoro już jesteśmy drugą Japonią i drugą Irlandią, przyszedł czas na drugi Honduras. Zacząć należy od początku, a na początku było słowo. Zatem pilnie trzeba zmienić nazwę formacji na groźniej brzmiącą, bo co to za określenie „strażnik miejski”. Zaledwie oczko wyżej od ciecia, czy innego parkingowego. Lepiej brzmiały nawet średniowieczne „miejskie draby” i jakże adekwatnie. Sytuacja dzisiejszej Straży Miejskiej jest po prostu dramatyczna. -"Jeśli samochód jedzie ulicą pod prąd, strażnik nie reaguje, bo nie ma prawa zatrzymać pojazdu w ruchu – mówi Janusz Wiaterek, komendant Straży Miejskiej w Krakowie”. To nie do pomyślenia w wolnym, demokratycznym i przyjaznym państwie, żeby strażnik ograniczał swoją ambicję do pojazdów stojących w bezruchu, ale nie martwmy się. Już wkrótce ten sam drab miejski, policjantem municypalnym nazwany, będzie mógł nie tylko zatrzymać samochód w ruchu, ale nawet zastrzelić jego kierowcę. „Według komendanta strażnicy, żeby działać skutecznie potrzebują odpowiednich narzędzi”. Zgadnijcie, jakich narzędzi oni tak pilnie potrzebują? Zgadliście.
Chłopcom z czarno-żółtą szachownicą na pokrywkach zamarzyły się giwery. To narzędzie ma znacznie poprawić ich skuteczność w rozpędzaniu nielegalnych zgromadzeń babin i dziadków oferujących pumeks, sznurówki i rzodkiewkę po cenach dumpingowych. Gnat u pasa pomoże wreszcie uporać się z problemem drobnych pijaczków, lejących toksycznym moczem na nasze wypielęgnowane trawniki, a także psów, które robią jeszcze gorsze rzeczy. Munipolicjant nie będzie tracił czasu na tłumaczenia, perswazje, czy szamotanie się z bloczkiem mandatowym. Warknie, przystawi lufę do łba, a porządek zapanuje taki, jak na placu Wolnej Rosji. Chłopcy już są gotowi i przebierają niecierpliwie nogami. Przymierzają przed lustrem kamizelki kuloodporne i ciemne okulary, ćwicząc uśmiechy a la Bogusław Linda w Psach. Zbrojne ramię samorządu musi wyglądać profesjonalnie, co najmniej jak Rutkowski Patrol, albo i groźniej. W ślad za uzbrojeniem pójdą, to logiczne, większe uprawnienia. (Choć czytając, jakie są aktualne, aż się zdziwiłam, że takie rozległe.) Żółto-czarni są ambitni, chcą dostępu do baz danych, chcą prowadzić działania operacyjne, podglądać, podsłuchiwać, podwójnych agentów umieszczać na targowiskach. Może z czasem upomną się o własnego satelitę szpiegowskiego, kolumnę wozów opancerzonych, wyrzutnię rakiet ziemia-ziemia, dostęp do baz danych CIA i – żeby zdjąć z nas etykietkę rasistów – także Mossadu. Nie wiem, czy strażnicy miejscy, przemienieni ukazem w policjantów municypalnych otrzymają nowe mundurki, ale mam sugestię co do służbowej bielizny. Na targu w Płońsku widziałam gacie męskie z nadrukiem „chodzą pogłoski, że jestem boski”, umieszczonym w okolicach prącia. Pod kaburę z wielkim gnatem w sam raz. Państwo policyjne dość trudno zdefiniować, bo każdy kacyk może powołać się na wyższe racje, których my, ciemny lud, nie jesteśmy w stanie objąć ciasnymi umysłami. Ale jeżeli o świcie do twojego domu wpadnie szwadron w kominiarkach i celnym kopem wybije ci zęby, zanim zdążysz wyjaśnić, że to ziele w doniczce to pomidor ozdobny, a nie indyjskie konopie, jeśli tak się zdarzy, to będziesz wiedział, że żyjesz w państwie policyjnym. A ta lufa przy twojej skroni, to pozdrowienia od Wielkiego Brata cierpiącego na ostrą paranoję. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ograniczać się do uzbrojenia miejskich drabów. Przecież policja lavatoryjna, dawniej znana jako babcie klozetowe,  też powinna mieć narzędzia do stosowania środków przymusu bezpośredniego wobec złoczyńców uporczywie sikających na deskę klozetową. Pif-paf. I już.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 5 czerwca 2012 / nr23

Videopodróże

Eurobociany

Zastanawialiście się czasem, jak to jest wyleźć z ciasnej skorupy i rozwinąć skrzydła?

I co było pierwsze: jajo, czy bocian?

Albo: co one sobie myślą, kiedy tak siedzą w tym eurognieździe?

Oraz: czy one wiedzą, że są bocianami?

I tak dalej…

Felietony

A babcie gdzie?

Co to za gra, w której nie trzeba wygrać, żeby grać dalej? – pytam męża, który bez hałasu i bez telewizora kibicuje piłkarzom.
Nie ma szalika, nie sączy piwska, a wie, co się dzieje na boisku i nawet moją niezainteresowaną, a więc rozproszoną uwagę potrafi skupić na moment.

Coś o winku Boruca i Tytoniu, który zamiast winka (czy zamiast Boruca) stanął w bramce.
Ale dość o tym.
Skoro już muszą kopać to kuliste i robić z tego wielkie halo, namiastkę wojenki i zbiorową psychozę, to niech im się wiedzie jak najlepiej.

Dużo ciekawsze jest dla mnie to, co tworzy tło i ramki dla tej eurosraczki (dzięki, Rollins za inspirację). Panie i panowie uprawiający taki autolans, że to już przypomina publiczną masturbację. Oglądam zdjęcie Jednego Znanego mi Pana siedzącego w jakiejś loży i dającego wnikliwe sportowe komentarze: Niech to szlag, niech to, o holender. Towarzyszy mu Pani Emocjonalnie Nieproporcjonalna, której tak się wlecze czterdzieści pięć minut, jakby parła na piłkę futbolową, więc stęka.

Najświetniejszą publikacją okołosportową jest tekst na portalu Lisa (Euro flirt, czyli jak poderwać obcokrajowca), przeznaczony dla panien z wykształceniem podstawowym, tych samych, które pytają, czy od siadania na desce klozetowej można zajść w ciążę.

Tekst zachęca do nieskrępowanej bungaaktywności, dając krótkie, ale jakże celne rady i segregując samce według rasy.
Każda panna może sobie wybrać, czy chce się bungać z wrażliwym, szarmanckim Angolem, który przyłoży jej w gębę po wódce, czy woli Hiszpana, który – jeśli da mu dobrze podeżreć w strefie kibica – może założy z nią gniazdo rodzinne.
I takie różne wywody etniczno-erotyczne, dla samic szukających guza i pokalanego poczęcia.

Jednego nie rozumiem.
Gdzie są babcie z Kocudzy Drugiej?

Gdzie gdakanie?
Czy ktoś gdakał dziś na meczu?

Bo w Internecie nikt nie gdaknął, a tak czekałam.
Czy ktoś, kto posiada telewizor (włączony) powie mi, czy babcie zaśpiewały?

A jeśli nie, to:
Kto i jakim prawem zlekceważył wolę narodu i zamiótł Jarzębinę pod murawę?

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Serdecznie

Jestem cyniczną jędzą, a mój ulubiony sport, to latanie na miotle. Cynizm zastępuje mi tkankę tłuszczową, pełniąc , podobnie jak sadło, funkcję izolacyjną. Latanie zaś na miotle pozwala – bez wpadania w pychę – patrzeć na wszystko z góry. Wyznam cynicznie, że wisi mi serdecznie wszelki zorganizowany sport (razem z jego biznesowo-farmaceutycznym zapleczem) i sportu tego święta, cała piłka nożna, oraz piłki tej kręte ścieżki. Takich jak ja jest całkiem sporo, całe plemię śmiesznych ludków, którzy – z całym szacunkiem dla potrzeb innych plemion – nie mają ochoty wikłać się emocjonalnie w żadne Euro. Dlatego marszczy mi się skóra na plecach, kiedy czytam, że „to być może jedne z najważniejszych trzech tygodni w historii naszego kraju”. Zaczynam rozumieć, dlaczego wkrótce nauczanie historii zostanie zakazane. Najpierw okroi się program, żeby nie przeciążać biednych główek, później jeszcze przytnie to i owo. W rezultacie będzie można wychować nowe pokolenie wierzące, że największym osiągnięciem cywilizacyjnym Polaków było serdeczne przyjęcie gromady kibiców w 2012 roku,  głównie w celu „pokazania że Polska to jest piękne miejsce na ziemi wspaniałych ludzi, gdzie warto żyć i przyjeżdżać ponownie”. Ojciec nasz srogi, acz serdeczny, pierwszy kibic i – przypadkowo – premier, pouczał w swym kazaniu gdańskim, żeby wszelki element nastawiony jękliwie  wstrzymał się z bólami, aż ostatni kibic opuści granice naszego pięknego miejsca na ziemi wspaniałych ludzi. – „Jestem przekonany o tym, że Polacy naprawdę będą potrafili pokazać to, co mamy najlepszego – w sercu, w umysłach” – fantazjował premier Tusk w Gdańsku, żądając, aby wszelkie niedoróbki organizacji i infrastruktury nadrabiać życzliwością i serdecznością.  Złapmy więc gości w czuły, słowiański uścisk. Jedną ręką serdecznie ich obejmijmy, a drugą zapuśćmy głęboko w ich kieszenie. Stowarzyszenie Sąsiedzi na Mecze 2012 serdecznie policzyło, że na wynajęciu mieszkania pięciu jeleniom (oszołomionym emocjami i piwem) można zarobić od czterech do – uwaga, uwaga – dwunastu tysięcy za tydzień. A tych jeleni w samym Płońsku ma być tysiąc. Ten matematyczny model robienia gości w bambuko nazwano ideą biznesową. Idea ta okazać się może funta kłaków warta, bo – o zgrozo –kibice znający matematykę będą woleli raczej przekimać na karimacie w parku. Pojawiły się, a jakże, serdeczne idee podniesienia cen na wszystko, od wody, poprzez chleb powszedni aż po prezerwatywy. Ceny owe, choć nadal w złotówkach, będą nazywać się eurocenami. Jeśli ktoś uważa, że po zakończeniu Euro euroceny spadną, niech się uda na tajne komplety z psychologii biznesu (krótki kurs jak być socjopatą tak, żeby nikt się nie połapał). Wielkie poruszenie panuje w agencjach towarzyskich, stacjonarnych i mobilnych, gdzie opracowuje się nowe eurocenniki. Jakże musi pluć sobie w brodę minister finansów, że nie zdążył z nacjonalizacją burdeli, zwaną dla zmyłki legalizacją prostytucji. Nasze serdeczne prostytutki, nieobciążone dźwiganiem kasy fiskalnej, wciąż będą nabijać kabzy alfonsom, zamiast pracować na nasz wspólny dobrobyt. Piłka piłką, ale tym, co nas naprawdę podnieca, jest możliwość serdecznego sprzedania wygłodniałym kibicom całego zapasu śmierdzącej kiełbasy, o kuszącej nazwie „grillowa”. Zawartość mięsa – pięć procent. Sprawą ambicji na skalę historyczną powinno stać się zaprezentowanie gościom z zagranicy szerokiego uśmiechu. Najlepiej takiego dookoła głowy. Bo cały świat będzie na nas patrzył. Nie na piłkarzy, nie na mecz, tylko na nasze szczęśliwe i radosne społeczeństwo. Ja, wiecznie ponura malkontentka, na czas Euro zamontuję sobie uśmiech chirurgicznie i wystąpię o refundację . Ale może nie będę musiała, bo właśnie otrzymałam radosną wiadomość – autostrada A2 jest już przejezdna dla rowerów.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 29 maja 2012 / nr22

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Co mnie nie zabije, to mnie rozśmieszy

Ilekroć wybieram się do stolicy, staram się jechać pod prąd. Oni jadą na Mazury, udręczać karkówkę bejcowaną piwem na grillu i opędzać się od komarów, a ja pomykam do opustoszałej (nieco) Warszawy, żeby w piątkowe popołudnie stawić się uniżenie w jakimś strasznym urzędzie, a później skorzystać z wynalazków, których my tu na wsi nie mamy. Na przykład z kina, albo szybkiego Internetu, a nawet gorącej wody, która leci sobie z kranu, jakby to było coś oczywistego. Te wyprawy zawsze zaczynają się lub kończą jakimś dramatycznym akcentem: Wielką awarią magistrali wodnej, odcinającą nas od reszty świata na samotnej wysepce przejścia dla pieszych. Utknięciem w windzie na dwie i pół godziny, z wymagającym pomocy psychiatrycznej psem sąsiadki. Zablokowaniem koła przez straż miejską, z powodu leżącego do góry nogami biletu parkingowego (a pani myśli, że będą na rękach stawać, żeby odczytać godzinę?). Słowem – jadę na miły, miejski łikend, a trafiam na bal psychopatów. Entropia. Ale co mnie nie zabije, to mnie rozśmieszy. Zawsze.Tym razem przytrafiła mi się rzecz nadspodziewanie okrutna: zostałam zatrzaśnięta w pomieszczeniu, sam na sam z włączonym telewizorem. Dawka wchłoniętych przeze mnie entropin była chyba spora, bo do dziś mam czkawkę i lekkie szamotanie pępka. Wzięłam kilka razy lodowaty prysznic, wietrzyłam się, odczyniałam urok, spluwałam po trzykroć przez lewe ramię, a wciąż nie mogę przestać się śmiać. Najbardziej entropiczny był Stefan won Niesiołowski, którego pamiętam jeszcze z czasów,  kiedy to z Jurkiem i Łopuszańskim tworzyli trójcę akwizytorów narodowego chrześcijaństwa. Cymbał grzmiący zaczął mówić językami, co słyszałam na własne uszy, wrażliwe, bo nawykłe do ciszy. – Wondopisu – ryknął po japońsku do dziennikarki, prowokacyjnie nadstawiającej drugi policzek, wrogi, bo gazetopolski.  Nie mógł – w żadnym wypadku – posłużyć się polską frazą „spieprzaj”, bo ta jest już zajęta na wieki, więc byłby to plagiat intelektualny. A to osobie obciążonej wyższym wykształceniem i należącej do Klubu Inteligencji Katolickiej nie przystoi. Prowokatorka Ewa Stankiewicz, znana z popularyzacji teorii sztucznej mgły, wykonała krecią robotę, czyhając na dogodny moment cierpliwie i z poświęceniem.  I ciach! – dopadła go, jak agent Tomek posłankę Sawicką, a wicemarszałkowi publicznie opadły psychiczne gacie. Stankiewicz marnuje talent na pierdoły, a powinna zająć wolny etat po byłym agencie Tomku, snującym się smutno na drugim planie po korytarzu sejmowym. Na planie pierwszym gadające głowy, a w tle poseł Kaczmarek błąka się, z prawej do lewej i z powrotem. Aż mi się go żal zrobiło, że taki samotny. On to, który w wieku mniej więcej chrystusowym został emerytem, długie lata pracował pod przykryciem, chociaż bez ubrania. Umęczon lgnącymi do niego, błagającymi o szansę wzięcia  łapówki w naturze ladacznicami, zaczął widzieć wszystko na niebiesko po przedawkowaniu służbowej viagry. Wtedy to zrozumiał, że jego powołaniem jest służyć narodowi z ramienia Prawa i Sprawiedliwości i stał się posłem. Wydano nawet jego spowiedź na piśmie. Jakże musi być mu przykro, kiedy widzi Beatę Sawicką, maszerującą do tiurmy na trzy lata. Przecież Jezus, do którego agent, przepraszam, poseł Tomek z wolna upodabnia się z fryzury i zarostu (trochę zbyt pulchne policzki, ale przecież będzie czas jakiś na poselskiej diecie) ladacznice miłował, a nie posyłał do kazamatów. Specem od rycia pod bliźnimi był Judasz. Jak widzicie, oglądanie włączonego telewizora jest zajęciem zakłócającym równowagę umysłową w równym stopniu, co w nim występowanie. Ale to nic, to tylko miejscowa entropia, drobna zmarszczka chaosu w ogólnym porządku.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 22 maja 2012 / nr21

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Apolitycznie

W maju dzieje się tyle ważnych rzeczy, że nie starcza mi czasu na błąkanie się po Internecie. Telewizji nie zażywam od 1998 roku ( jestem wegetarianką także intelektualnie), prasa do nas nie dociera, chyba, że ktoś mi prześle pocztą. Dlatego w absolutnym spokoju mogę zajmować się sprawami tego świata. Obserwować. Słuchać. Wąchać. Na skraju lasu wyleguje się brzemienna sarna, obok leży kozioł, patrolując okolicę drobnymi ruchami rogatego łba. Para dudków za chwilę zdecyduje, czy osiedlą się u nas, czy w opuszczonym domu kilometr stąd. Samiec siada na wiśni i zaczyna swoje uhuhu. Bocianica wysiaduje nowe pokolenie, a bocian naprawia gniazdo, uszkodzone przez wichurę. Z olszyny płynie śpiew wilgi, ozdobiony – jak prezent wstążką – zapachem kwitnącej czeremchy i bzu. Wszystko śpiewa, bzyczy, kumka, pachnie i krząta się, dlatego ja siedzę w ciszy i bezruchu.

– Kokokoko kurwa spoko – dobiega mnie od strony drogi. Nic takiego, sąsiad jedzie z mlekiem do zlewni i gdacze. W maju zdarzają się dziwniejsze rzeczy.
– Srutututu pęczek drutu – odpowiadam w duchu porozumienia ponad podziałami.
– To parafraza hymnu na Euro – karci mnie mąż. – Jarzębina.

Nie mogąc znieść dysonansu poznawczego, wyguglałam Euro+hymn+jarzębina i  otrzymałam wynik Kokokoko. Przez dłuższą chwilę rozkoszowałam się wyobrażeniem tłumu kibiców, gdaczących na trybunach.
A skoro już wpadłam w tę sieć, zapoznałam się z najważniejszymi zdarzeniami, mającymi wpływ na kondycję ludzkości na Ziemi:
Oto Doda Dorota Rabczewska wyznaje, że nie zajmuje się polityką. Nie spędza jej snu z powiek kryzys w strefie euro, nie zaczyna dnia od przeglądu prasy, tylko od śniadania. Nawet Polityki nie czyta i wcale nie jest jej przykro. Ta konstatacja tak wytrąciła z równowagi emocjonalnej redaktora-wywiadowcę Żakowskiego, że musiał wezwać dyżurnego profesora psychologii. Psycholog Czapiński przybył na odsiecz s synem.
– Co z tą Dodą!? – załkał redaktor Żakowski drżąc. – To jakieś inne zwierzę niż ja!
Profesor diagnosta wysłowił się obficie, tworząc ad hoc model psychospołecznego salcesonu, w którym analogowe pokolenie Iks  i cyfrowe pokolenie Igrek żyją w światach odrębnych, chociaż wciśniętych w jedną kiszkę czasoprzestrzenną. Te wzruszające próby usytuowania Dody w jakimś porządku świata  poruszyły aż do bólu mój mięsień śmiechu, zwany przeponą. Redaktor Żakowski wyznał, że zawsze marzył o wywiadzie z Dodą (jak większość chłopaków), a kiedy wreszcie go przeprowadził, nie może poradzić sobie z szokiem. Co tak obezwładniającego wyznała, że trzeba było powołać komisję śledczą d/s pokoleń? Otóż powiedziała, że interesuje ją własna osoba, że chce mieć dom w Kostaryce i że ogólnie ma wszystko w dupie, jeśli nie da się tego zjeść, albo jakoś się tym pobawić. To intrygujące, bo powiedziała dokładnie to, co powiedziałby przeciętny polityk, gdyby przez pomyłkę lub na torturach wyznał prawdę. Politycy zajmują się tym samym, co Dorota Rabczewska: kreowaniem własnego wizerunku, występami w przebraniu, ezoteryką, czyli wróżeniem z fusów i zabezpieczaniem sobie spokojnej przyszłości. Tyle, że Doda robi to z wdziękiem i za dobrowolne datki fanów. Politycy zaś obwąchują sobie tyłki za haracz zdzierany z podatnika, zbyt biednego, żeby uciec do raju podatkowego na Cypr. Tak, czy inaczej, sama Rabczewska bardzo mi się spodobała, bo spełnia kryteria zdrowia psychicznego i to zupełnie jawnie, bez poczucia winy. Doszły mnie słuchy, że w Ciechanowie mógłby stanąć jej pomnik i czemu nie? Pomnik byłby zupełnie apolityczny, więc kolejne pokolenia nie musiałyby go nocą chyłkiem usuwać. Tak, wiem, skazano ją za obrazę uczuć religijnych, ale przecież w ramach pokuty mogłaby ponosić moherowe stringi.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 15 maja 2012 / nr20

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Dziennikarstwo zaangażowane

Przegrany w klasycznej męskiej dyscyplinie sportowej Zenon R. lat 37, został odwieziony do kostnicy, by tam oczekiwać na – zupełnie zasłużoną – fetę z kwiatami, zniczami i śpiewem. Gloria victis. Sport, o którym mowa, to lanie w otwartą gardziel wódki czystej, kto szybciej opróżni półlitrową flaszkę i się nie zachłyśnie. Pod sklepem. Zenon jednakowoż tym razem się zachłysnął i skończył jako zwłoki. Pod sklepem. Zasłużył na nagrodę Darwina.
Pan Redaktor Cezary Łasiczka z TOK FM, na co dzień niepijący (w odróżnieniu od Zenona R.) z poświęceniem zapuścił w siebie pół litra, by uprawiać dziennikarstwo zaangażowane. Pozostaje dla mnie tajemnicą, czy przyjął tę dawkę doustnie, czy we wlewie doodbytniczym (dla bezpieczeństwa, jako niepijący na co dzień), czy weszło mu gładko, czy trochę się dławił, ale jakkolwiek by się to nie odbyło, zasłużył na nagrodę Pulitzera. Już za samo wypicie gorzały. Za rezultat należy mu się Nobel, najlepiej w kilku dziedzinach: biologii, fizyki i chemii organicznej. Mógłby go otrzymać wspólnie z dr Ewą Tokarczyk z Instytutu Transportu Samochodowego, która uczestniczyła w dziennikarstwie zaangażowanym z ramienia polskiej nauki, jako ekspertka i specjalistka. Eksperyment ten, absolutnie wyjątkowy w skali pangalaktycznej, swoimi rezultatami zaskoczył nawet dr Ewę, która do tej pory mylnie uważała, że po butelce wódki nie należy siadać za kółko i włączać się do ruchu. Nie wiem, ile lat tak błądziła, marnując swój cenny czas na wmawianie sobie i innym istnienie związku między piciem alkoholu, a bezpieczeństwem na drogach. Bo temu właśnie miało służyć dziennikarskie poświęcenie: sprawdzeniu, czy alkohol ma jakiś wpływ na zdolność do kierowania autem przez Redaktora Łasiczkę.

– „Ku naszemu zaskoczeniu, okazało się, że w niektórych parametrach wyniki po spożyciu okazały się wcale nie tak dużo gorsze, jak wtedy, gdy były przeprowadzane na trzeźwo" – przyznała dr Ewa Tokarczyk, która przeprowadzała badanie.

No? I po co było marnować publiczne pieniądze na durne i kłamliwe kampanie z serii „piłeś – nie jedź”? Po ką kiszkę było dręczyć kierowców, poniżać ich, zmuszając do dmuchania w zaplute ustniki alkomatów, a nawet badać krew, z naruszeniem prawa do nietykalności cielesnej za pomocą igły? Trzeba teraz będzie pooddawać te prawa jazdy, zabrane niesłusznie, bo na podstawie niesprawdzonych, czysto intuicyjnych teorii, które Łasiczka wziął i z narażeniem życia obalił!
„Proszę nie wyciągnąć z tego wniosku, że każdy z nas po wypiciu alkoholu może sobie siadać za kierownicą – apelowała dr Tokarczyk. – W przypadku pana redaktora te zaburzenia mogły być mniejsze, w przypadku dziesiątek innych osób te zaburzenia będą po prostu większe – podkreślała”.
Tak sobie apelowała i podkreślała. A ja na to:
Jak to, nie każdy z nas może sobie siadać? A w czym my gorsi jesteśmy od Pana Redaktora? Kto udowodni i na jakiej podstawie, że nasze zaburzenia są większe? To on sobie może, a ja sobie nie? To mnie dyskryminuje i łamie moje prawa, oraz obraża moje uczucia.
Zresztą cały ten eksperyment to istna dziecinada. Łasiczka siedział w jakiejś szafie, po czym świecili mu po oczach i kazali zgadywać, co widzi. Łasiczka nie wie, że tu u nas na co dzień ciekawsze i bardziej zaangażowane eksperymenty z powodzeniem przeprowadzają nawet początkujący traktorzyści. Niektórzy z nich wypijają cały litr, a nie marne pół. I jadą dzielnie, aż się za nimi kurzy. Dopiero po opuszczeniu kabiny padają twarzą na zaoraną glebę, ale to za sprawą grawitacji, a nie alkoholu przecież.
Cytaty pochodzą z tekstu zamieszczonego na portalu tokfm.pl „Łasiczka sprawdza, jakim jest kierowcą. Po pół litrze wódki.”

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 8 maja 2012 / nr19

Felietony polityczne

Jaś Apostata

Nie muszę czytać wyznań Byłej Żony Palikota, żeby wyrobić sobie bieżącą opinię na temat tego szołmena polskiej sceny.

Zresztą byłe żony w dużym stopniu upiększają (wiem, co mówię) wizerunek ex-partnerów. Nawet, jeśli jest to wizerunek łajdaka, to ten łajdaczyna jawi się w ich opowieściach jako wyjątkowy. Na plus, czy na minus, ale zawsze z przytupem.

Palikot zaś jest facetem przeciętnym, tyle, że nieprzeciętnie narcystycznym i hałaśliwym.

Wszystko, co robi, robi dla poklasku, a jeśli – o zgrozo – uwikła się w przedsięwzięcie wymagające pracy organicznej, to zmienia przebranie sceniczne i sprawy nie było.
Odchodzi, wychodzi, wstępuje, występuje.
Zstępuje nawet, jeśli znajdzie widzów, co zaklaszczą.

Aktualny image Jasia the Walkera, walczącego ze zniewoleniem przez katopedofilokomunę za pomocą przybijania papieru na drzwiach świątyni jest dla moich wymagań rozrywkowych mało trendy.
Z wibratorem było mu bardziej do twarzy.
Subtelniej.

Janusz Apostata – wyrzekłszy się chrześcijaństwa – będzie mógł wreszcie brzydko bawić się pod kołdrą bez poczucia winy.
Co za ulga.

Wzruszające jest, że chce pociągnąć za sobą tylu, ilu się da, w trosce o ich wolność osobistą i prawa człowieka.
To naprawdę dobry i hojny pan, ojciec dla sierot i wdów opiekun.

Zresztą to logiczna konsekwencja nazwania partii własnym imieniem: Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną – pomyślał myśliciel i filozof.
I przybił.
Papier.
I stanął po lewicy.

Przy czym do polskiej mutacji lewicy Janusz Palikot pasuje znakomicie.
Polska lewica jeździ wypasionymi furami, mieszka w dworkach, na zakupy lata do Nju Jorku czarterem i troszczy się o prostego obywatela.
W wolnych od zabawy chwilach.

Gołym okiem widać, z jak wielką przykrością, z płaczem niemal głosują za ustawami eutanazyjnymi.
Mam na myśli ustawy lekową i emerytalną.

(Od razu mówię, że nie będę podejmować dyskusji z domowego chowu futurologami na temat odległych skutków wprowadzenia obu tych ustaw. Sami je odczujecie, a jeśli jesteście – jak ja – starymi piernikami, to wasze dzieci, a zwłaszcza córki.
Fizjologia człowieka, głupcze.
Zaiste, ścieżki umysłu są niezbadane, skoro doszło do tego, że z lęku przed patologicznie prawymi i sprawiedliwymi popiera się niemal nawykowo każdą rządową decyzję, choćby była kryminalnej natury.
Ten rząd ma wyjątkowe szczęście, że w tej samej czasoprzestrzeni istnieje straszydło Jarosław Kaczyński.
Dzięki temu Tusk&Co jest jest traktowany jak święta krowa, albo jak słodkie niemowlę, całowane w dupę nawet, gdy się zesrało).

Był czas, kiedy uważnie i ze sporą (jak na mnie) życzliwością obserwowałam Palikota – wtedy jeszcze podającego się za polityka.
Domyślacie się, co mnie w nim ujęło?

Tak, program Przyjazne Państwo.
Niby nic odkrywczego, ale w Polsce to była prawdziwie rewolucyjna myśl: państwo przyjazne dla obywatela.

Siedziałam wtedy na obczyźnie i myślałam: nareszcie będziemy mogli wrócić.
Jako osoba wielkiej wiary, uwierzyłam w materializację tego programu.

Wyobraźcie sobie zniesienie reliktu obowiązku meldunkowego. Miał zniknąć w 2012, ale rząd nie uporał się z zastępczym systemem powszechnej inwigilacji.

Pomyślcie o możliwości prowadzenia małej firmy bez przymusowego okupu na ZUS, niezależnego od dochodu. Nawet mafia czeka ze ściąganiem haraczu, aż się biedny patafian nieco wzbogaci. W Polsce biedny patafian albo zapożyczy się na dożywocie w banku, albo nauczy się wić, mataczyć i kraść, żeby w ogóle przeżyć. Mnie się marzyło zniesieniu przymusu mataczenia, idiotce.

Uproszczenie PIT.

Jawność kryteriów, przejrzystość procedur.

Odrzucenie apriorycznego założenia, że każdy obywatel na dzień dobry powinien być potraktowany jak złodziej.

Liposukcja biurokracji, która jest jak tkanka tłuszczowa, raz zapuszczona, zawsze robi jojo.

No, rozmarzyłam się, idiotka.
Wtedy, nie teraz.

Cóż, to okazało się za mało widowiskowe i zbyt prozaiczne.
O wiele trudniejsze, niż potoczysta mowa trawa.
Mozolne, wymagające koncentracji i kompetencji.

Program rozwiał się jak dym na wietrze.

Chociaż nie, wcale nie.

On tylko zmienił swoją zawartość i kształt.
Jak wosk, co rozpływa się przy ogniu.

Przyjazne państwo powstanie, kiedy tylko uda się zalegalizować marihuanę i zdelegalizować krzyż.
No i – co najważniejsze – uprościć procedurę apostazji.