Na, na, na, na…

Ci, którzy mnie trochę znają, pękną ze śmiechu.

Może nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie dobrze bawią się na koncertach.
Ale Małpa na koncercie, to zakrawa na humoreskę.

Ja, Małpa, od pewnego czasu przebywam w ciszy i przestrzeni, z dala od świata, lata świetlne od tłumu i tumultu. Się wie.
A tu nagle, łaska, trafia się robótka wspólna z Łysym, w sam raz w środku hałaśliwego zgromadzenia.
I mam – wyrwana z tej swojej samotni – sterczeć w miejscu, gdzie od fali uderzeniowej z głośników luzują się plomby w zębach i rozszczelnia się aorta!

Przy czym  – to dopiero niespodzianka! – całkiem dobrze się bawię.

Najpierw nuciłam na koncercie zespołu KropluFka.
Rock Band.
Chłopaki (w naszym wieku) są z Przasnysza i nigdy wcześniej o nich nie słyszałam.

(Zresztą ja o niczym nie słyszałam, co za chwilę starannie udowodnię)

No to wyszli na tę scenę i od razu poczułam się jak w domu.
Na, na, na, na.
Deep Purple, kurczę, lata moje młode, magnetofon kupiony za forsę zaoszczędzoną na żarciu, sentymentalna podróż wstecz.
Na, na, na, na.

O Krzysztofie Krawczyku, rzecz jasna, słyszałam. Nie jestem z jakiejś piwnicy przecież.
Ale jakoś nie miałam zdania, ni w te, ni w tamtę.
Ot, piosenki. Moja mama słuchała Trubadurów, a było to tysiąc lat temu nazad.

Tylko, że na żywo nawet banalne piosenki smakują świeżo.
Sam Krawczyk jest tak bezpretensjonalnym, sympatycznym i życzliwym człekiem, że miło było przy tej scenie się popętać.
I popatrzeć, jak ludziska się razem bujają, ponad podziałami.

Ale najciekawsze przeżycie, z pogranicza zjawisk paranormalnych, to był show zespołu Enej.

Przy tej okazji oboje z Krzyśkiem uświadomiliśmy sobie to: kompletnie nie wiemy, co słychać.

Czyli – wiemy, że mamy fotografować jakiś tam koncert, jakiegoś tam zespołu z Olsztyna, no dobra, whatever.
A tu patrzymy, wali taki tłum, że zaraz stadion pęknie we wszystkich kierunkach.
Czego oni tak zaiwaniają – pojęcia nie mamy, bo o Eneju w życiu nie słyszeliśmy.

Wychodzą te chłopaki i jak nie dadzą czadu…

Stoję sobie spokojnie, jak na panią w średnim wieku przystało, ale nie mogę, zaczyna mnie porywać w jakieś podrygi!
Kurna, myślę, skąd oni się wzięli?
Mało, że wydmuch mają megaenergetyczny, słowa piosenek dorzeczne, to jeszcze skaczą po scenie jak tresowane pchły, aż się oczy radują.
Dopiero po koncercie wyguglaliśmy ich i – oj, bo pęknę – okazuje się, wszyscy ich znają (i kochają), tylko my nie czaimy bazy.
Dobra, śmiejcie się, śmiejcie.

Wracamy z Dni Chorzel do naszej samotni umęczeni i rozbawieni, a tu sąsiadka (wiek podeszły) przychodzi z pretensjami:

– Chciałam posłuchać koncertu Eneja, a na waszym owsie cholerny kombajn chodził cały wieczór!

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Złe intencje

Zbudowano urządzenie, które ma wykrywać przestępstwa na etapie intencji. Pamiętacie Raport mniejszości? Czy to nie zabawne, że jakieś science fiction okazuje się wizją trafniejszą, niż brednie futurologów?
Urządzenie zostanie przetestowane na lotniskach, gdzie, jak wiadomo, roi się od potencjalnych złoczyńców. Moment jest całkiem dobry, przyznać trzeba. Kłębią się tam przecież tłumy turystów, którzy w odwecie za zmarnowane wakacje planują krwawy mord na personelu zbankrutowanych biur podróży. Urządzenie to będzie mierzyć puls, liczyć krople potu spływające potencjalnemu złoczyńcy z czoła i pach, będzie też analizować wredne gęby na okoliczność nerwowych tików, poprzedzających zły uczynek. W ten prosty sposób będzie można wyłapać i osadzić w kazamatach prewencyjnych wszystkich dobrych ludzi.
Zostaną sami psychopaci, bo oni się nie pocą, nie mają nerwowych tików i nie galopuje im puls, kiedy planują jakiś przekręt.
Czy widzieliście, żeby pociła się rzeczniczka Sky Club, które nabiło w butelkę kilka tysięcy leniwych miłośników all inclusive? Nie, ona była spokojna, uśmiechnięta i zrelaksowana. Każdy wykrywacz złych intencji przepuściłby ją przez bramkę z niskim ukłonem. A tych spoconych nie. Tak to działa.
Już wkrótce będzie można montować wykrywacze złych intencji na latarniach ulicznych i drzewach w lesie. W drzwiach urzędów i w publicznych szaletach. Skończą się wreszcie akty przemocy, akty nierządne i wszelkie nieprawości. Te małe grzeszki, od których dobrzy ludzie się pocą. A pocą się i skacze im puls, ponieważ mają sumienie, które – w ramach buntu – funduje im sensacje żołądkowe i palpitacje serca.
Wielkie zbrodnie są popełniane na chłodno, więc żadna prewencja im nie zagrozi. Wielkie zbrodnie mają solidną nadbudowę ideologiczną i uwodzicielski czar. Mają miliony wyznawców, piewców i sług. Tak to działa.
Rzecz jasna, to tylko początek wielkich porządków. Uczeni już pracują nad czipem, który będzie można wszczepić bezboleśnie pod skórę, żeby wysyłał sygnał alarmowy do najbliższego oddziału prewencji psychospołecznej, gdy tylko jakaś podła myśl wykiełkuje ci w głowie i zmieni odczyt parametrów fizjologicznych na monitorze twojego osobistego anioła stróża. Pomyślisz sobie, że dałbyś komuś w mordę, a twoje ciało w ślad za tą myślą podpompuje nieco więcej adrenaliny, niż pozwalają normy współżycia społecznego. To nic, że w rzeczywistości nie skrzywdziłbyś nawet komara, który ciebie krzywdzi. Karę odbędziesz zgodnie z Kodeksem Dozwolonych Myślokształtów.
Jeśli uważacie, że grubo przesadzam, to chętnie przyznam wam rację, o ile ją macie. Ileż to razy w historii ludzie pukali się w czoło, twierdząc, że coś jest niemożliwe, absurdalne i po prostu nie może się wydarzyć?
Inwigilacja totalna jest marzeniem każdej władzy. Także takiej, która obraca w gębie piękne słowa o demokracji, wolności i szacunku dla człowieka. Zwłaszcza takiej, dobrzy ludzie.
W dobie wielkiej rewolucji technologicznej, której nie towarzyszy skok ewolucyjny (a nie towarzyszy, moim zdaniem) marzenia o permanentnej kontroli mogą się spełnić łatwo, szybko i bez hałasu. Bo kto ośmieli się protestować wobec argumentów o bezpieczeństwie publicznym? Tymczasem pod tym właśnie hasełkiem MSW występuje z projektem, który pozwoliłby policji na nieograniczone użycie broni, według uznania funkcjonariusza. Wobec każdego, włączając w to kobiety w widocznej ciąży i dzieci. Bez konieczności oddania strzału ostrzegawczego. Argument MSW: Coraz bardziej wyrafinowane i przemyślane metody grup przestępczych i terrorystycznych – koniec cytatu.
Nie wiem, jak wyrafinowane są grupy przestępcze ciężarnych, że trzeba do nich strzelać bez ostrzeżenia. Niepokoi mnie śmiertelna cisza wokół tego tematu. 
Śmiertelna.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 17 lipca 2012 / nr29

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Nic śmiesznego

Wolałabym ucałować świński ryj i dodatkowo zad, niż jechać w upalne popołudnie do Warszawy drogą krajową numer 61. Ale czasem tak się sprawy układają, że wcale się nie układają i trzeba je poukładać ręcznie, u stóp urzędnika. Nic śmiesznego. Nic a nic.
Zaczęły się wakacje, a to dla wielu oznacza pęd do miejsca przeznaczenia z prędkością ile fabryka dała. Na dachach powiewają rowery, w środku bachory oglądają filmy, a tata dociska gaz do dechy, ufny, że komputer pokładowy będzie za niego myślał, a poduszki powietrzne zapewnią nieśmiertelność. 
Miejsce przeznaczenia to może być plaża, dacza na Mazurach lub namiot nad jeziorem. Albo przydrożny rów, drzewo, worek na zwłoki i wiekuiste wakacje pod ziemią. Nie, zdecydowanie nic śmiesznego.
Ja nie mam poduszek powietrznych i komputera, który za mnie myśli, więc muszę odmawiać zdrowaśki. Żeby mi nie wyskoczył rowerzysta, pijak lub matka z dzieckiem na drodze bez pobocza w chwili, kiedy z rykiem wyprzedza mnie ciężarówka z DHL-u. Żeby mi zza górki nie wyjechał na czołowe jakiś europoseł. Żeby dojechać do celu, chociaż na oko, biorąc pod uwagę co oko to rejestruje, jazda po tych drogach to rosyjska ruletka w wersji hardcore. Kiedyś pisałam cykl felietonów satyrycznych pod wspólnym tytułem Zołza za kółkiem.
Miałam o czym pisać, robiąc ponad sto tysięcy kilometrów rocznie, jak jakiś cyrk objazdowy. Później wyjechałam do Anglii i przez długie lata nie napisałam słowa na tematy drogowe, bo na drogach nic się nie wydarzało. Nuda, nikt nie próbował mnie zabić. Ba, nikt nawet nie próbował mnie wyprzedzać, kiedy przez pierwszy tydzień jeździłam z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, bo mi się zapomniało, że oni rysują znaki drogowe w milach. Wyobrażacie sobie, co by się działo, gdyby taki jołop blokował ruch na polskiej drodze? Nic śmiesznego, nic a nic.
U nas na kurpiowskiej wsi pachnie zboże, śpiewają ptaszki i żyjemy sobie daleko od szosy. Wydawałoby się, że kwestie bezpieczeństwa jazdy nas nie dotyczą w tym edenie. Ja też tak sądziłam, a za tym osądem szło działanie. Rozpinałam pasy z ulgą, kiedy tylko zjeżdżałam z asfaltu. Ale już nie. Teraz jestem zapięta aż do chwili, kiedy parkuję za stodołą, a jeszcze się rozglądam.
Na nasze polne drogi już dotarło ogólne zidiocenie, pogarda dla rozumu i dla życia. Własnego i innych. Co śmiesznego może być w mleczarce, pędzącej stówą wąskim korytarzem między zbożami? Albo w trójce nastolatków w zielonym tico, którzy wypadli z lasu z prędkością osiemdziesiąt na godzinę wprost na dwoje staruszków wracających z niedzielnej mszy? Też w tico zresztą, tylko w czerwonym.
No dobrze, było tam coś śmiesznego, z tym, że trzeba mieć specyficzne poczucie humoru. Śmieszne było to, że ta trójka kretynów, ociekając krwią i kulejąc usiłowała ukryć swój rozbity w drobny mak samochód w stodole sąsiadów. Wynajęli w tym celu ciągnik rolniczy, zostawiając staruszków we wraku na środku pola. I co, śmieszne? Litościwa dusza wezwała pogotowie, a policja przez cały dzień przeczesywała okolice w poszukiwaniu zielonego tico, upchniętego w krzakach za oborą. A wszystko to w miejscowości liczącej pięćdziesiąt kilka dusz.
Na wiejskim festynie podziwiałam dzielnych strażaków w pozorowanej akcji ratowniczej. Kilka godzin później ci sami strażacy przeprowadzali podobną akcję ratowniczą na pobliskim skrzyżowaniu, wyciągając z rozbitych aut uczestników tegoż festynu. Nie, zdecydowanie nie ma w tym nic śmiesznego.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 10 lipca 2012 / nr28

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Ale o co chodzi?

Kogo by tu dziś obrazić? Może wszystkich? Albo inaczej, ja coś palnę, poczekam i zobaczę które nożyce narobią jazgotu.
Z drugiej strony – a po cholerę?
Im bardziej zakompleksiony głąb, tym większa obraza majestatu. Po co mi użerać się z głąbami i ich rozdętym ego?
Nie, dziś nikogo nie obrażę, będę łagodna i życzliwa, pełna zrozumienia, tolerancyjna i spolegliwa.
Ale do rzeczy, bo przynoszę dobrą nowinę.
Już piętnaście procent maturzystów oblało matematykę, a liczba ta, miejmy nadzieję, będzie rosła z każdym rokiem! To wspaniała wiadomość dla nas wszystkich, prawda? Ucho igielne matury jest tak obszerne, że całe stado wielbłądów przejdzie przez nie bez wysiłku, a zobaczcie, wciąż piętnastu na stu matołów po wieloletnich ćwiczeniach umysłu nie da rady wgramolić się na ten szczyt intelektualnego wyzwania.
Wyjaśniam to tak starannie, ponieważ jestem świadoma, że dla wielu słowo procent to jest to, co odróżnia piwo od wódki, a całka, to sześciopak plus jedno gratis.
Czasem zdarza mi się stawać w wielkim autorytecie i udzielać pomocy matematycznej ad hoc. Tak jak ostatnio w sklepie typu wiejski market, kiedy pewien – jeszcze trzeźwy i na oko przytomny – pan próbował wyliczyć, czy cztery i pół litra wódki żołądkowej gorzkiej (w jednej ogromnej butli) za czterysta złotych to opłacalny zakup, biorąc pod uwagę cenę półlitrówki luzem. Mordowały się nad tym potwornie skomplikowanym rachunkiem trzy ekspedientki, porzuciwszy ośmioro klientów, próbujących zapłacić za chleb. Po chwili dołączył do nich kierownik sklepu. I też nie dał rady. Raz im wychodziło, że warto się wysilić i dźwignąć tę butlę, a raz, że nie. Wszyscy trzymali w dłoniach telefony komórkowe, ustawione na funkcję kalkulatora.
Pomyślałam niewesoło, że pewnie wezwą na pomoc dyrektora sieci sklepów, a on, diabli nadali, aż w Warszawie. Cóż było czynić? Durna jestem i substancję szarą mam w zaniku, ale proste równanie wciąż potrafię rozwiązać.
Trzeba było widzieć to zdziwienie!
Miałam ochotę rzucić od niechcenia, że potrafię też czytać i pisać, ale przecież w to, to już nikt nie uwierzy. Nie na tym etapie budowania społeczeństwa szczęśliwych matołków.
Rzecz jasna, do idealnego stanu sporo nam jeszcze brakuje, ale administracja państwowa już pracuje nad projektem nowego systemu nauczania. Będzie luźno i bez dupościsków, nauczycieli zostanie niewielu, bo w razie czego lekcje poprowadzi nawet woźna. Z listy lektur znikną pozycje, które mogłyby wywołać jakiś niepokój lub próby podważania istniejącego porządku. Z programu historii pozostaną tylko fakty, które i tak są powszechnie znane, jak przepis na bimber 1410.
A matematyka? A po co komu matematyka? To nauka niebezpieczna i wywrotowa. Za jej pomocą można policzyć, że jeśli coś jest darmowe to płacisz więcej, niż gdybyś to kupił. Czasem dwa razy tyle. Matematyka dowodzi, że jeśli dziś żyjesz na kredyt, to jutro będziesz żył pod mostem. Matematyka uczy samodzielnego poszukiwania rozwiązań, czyli myślenia.
Myślenie zaś jest czynnością antyspołeczną i nieprzystosowaną.
Szkodzi zdrowiu. Powoduje depresję i zaburzenia trawienne.
Kiedy tak sobie myślisz i myślisz, może ci przyjść do łba, żeby zadać jakieś proste pytanie. Na przykład:
Ale o co chodzi?
Takim pytaniem można wywołać rewolucję! My zaś dążymy do stanu powszechnej szczęśliwości, którą gwarantuje pełna i niczym  niezakłócona ignorancja. Niech nikt nie waży się wtykać nam palca w oko, krytykować, poddawać w wątpliwość! My chcemy bawić się świetnie, klaskać zbiorowo, gdy pada komenda burzliwe oklaski.
Oburzać się zbiorowo na hasło obrażają naszych.
I nie będziemy walczyć o nic, poza powszechnym i bezpłatnym dostępem do lobotomii.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 3 lipca 2012 / nr27

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Psitul źwieziątko

Pewien portal zachęca do znęcania się nad zwierzętami. Okazją jest ni mniej, ni więcej, tylko… Dzień Przytulania. Od słodkich fotografii i ckliwych zdrobnień dostałam mdłości, wyobrażając sobie zastępy przepełnionych żrącą słodyczą paniuś, czyhających na małe kociątka, piesiątka, sarniątka, a nawet prosięta, żeby „dać im przytulaska” lub, co gorsza, „wyściskać”. Stanęła mi przed oczami pani Wandzia z Mokotowa i jej bibelot rasy pudel. Miniaturka. Biały.
– Ziobać, ziobać! – jęczała w ekstazie – jaki jeśtem ślićny ksiązie!
Aż niosło się echem po klatce schodowej, daleko, hen. Mogła tak piotolić całymi godzinami, po czym wyrzucała książęcą kupkę z balkonu, nie chcąc wyprowadzać go na skwerek, gdzie zwyczajowo srał psi motłoch. Żeby mu się rasa nie zwichnęła, zapewne. Ślićny ksiązie miał brać udział w wystawach, był więc poddawany rozmaitym zabiegom.
Pani Wandzia kąpała go w swoim kokosowym szamponie, za ucho wcierała księciu wodę perfumowaną Anais-Anais, a puszyste, lokalnie wystrzyżone kłaki zakręcała lokówką. Psie kłaki, żeby to było jasne. Do tego wstążeczki, dobierane pod kolor tej, którą akurat nosiła na kapeluszu. Doprowadzone do stanu wystawowego ksiąziątko, wyglądało jak słodki sen zoofila.
Po pewnym czasie pies wyłysiał plackowato, ocipiał na umyśle i ugryzł Wandzię w palec przy próbie maskowania łysiny za pomocą tapiracji. Wyrzuciła go z balkonu, gdy już całkiem przestał być ślićny.
Tak, zdecydowanie nie lubię durnych, słodkich paniuś, ćmokających nad małymi, ślicznymi zwierzątkami. Nie lubię przytulasków, wyściskiwań i temu podobnych objawów demencji. Jeśli już jakaś paniusia chce koniecznie coś przytulić, to lepiej coś nieżywego, albo coś, co może się bronić, na przykład aligatora, albo kibola.

Na drugim biegunie tej wielkiej miłości do zwierząt jest całkowity jej brak. Nikomu nie przyjdzie do łba, żeby przytulić stado krów, które ryczy z rozpaczy i tęsknoty za świeżą trawą. Stoją w oborze, bo ich dobry pan do dziś nie zdążył naprawić ogrodzenia na pastwisku. Raz udało im się uciec i nie było ich dwa dni. Pojmane i ponownie uwięzione, czekają, czekają, czekają. Rycząc. Ale kogo to obchodzi, co? Czy ktoś da cholernego przytulaska podwórkowemu psu, który nie ma już siły szczekać? Kości łopatek prawie przebiły mu skórę, na ranach i otarciach pasą się stada much. Łańcuch ma metr długości, buda dawno się rozpadła. Jeszcze miesiąc temu były tu dwa psy. Pewnego dnia jeden się położył i już nie wstał. Leżał tak, wciąż na metrowej długości łańcuchu, nikt go nie przytulił, nie wyściskał na do widzenia, kiedy odchodził z ludzkiego piekła do psiego raju. Gdy zaczął śmierdzieć na całą wieś, sąsiedzi wezwali policję.
 – Nawet żem nie zauważył, że łun zdech – tłumaczył właściciel.
Ten drugi też zdechnie w ciszy i bez przytulania, ale kogo w ogóle obchodzi taki brzydki, brudny, cuchnący pies?
Małym, ślicznym szczeniaczkom też bywa ciężko, jeśli przyjdą na świat w złym miejscu. Pewien pan, nie jakiś prosty kmiot, ale prawdziwy pan nauczyciel, zrobił córeczkom w ogródku piknik, połączony z zakopaniem psiego miotu. Suka rasy jamnik rodowodowy puściła się z jakimś oberwańcem, powstał więc drobny problem. Szczenięta, owinięte gazetą i jak najbardziej żywe, zostały wrzucone do dołu i przysypane ziemią. Problem rozwiązany, tylko smarkule, nie wiedzieć czemu, zaczęły moczyć się w nocy.
Już wakacje, zapełniają się schroniska dla zwierząt. To humanitarny odruch, oddać pupila do przytułku. Przytulaska nie dostanie, ale nie zdechnie z głodu.
W odróżnieniu od tych – nawykłych do pitolenia i wyściskiwań ślićnych pieściośków – wyrzucanych z samochodu na leśnych parkingach, w drodze na zasłużony wypoczynek.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 26 czerwca 2012 / nr26

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Gaz głupkowy

Kto szczuł i co było grane? Wypowiadają się autorytety z różnych dziedzin nauk stosowanych i teoretycznych, tylko prezes milczy. O czym milczy, nie chce powiedzieć. Dzięki temu, zupełnie niezasłużenie, sprawia wrażenie mędrca. Nie ustają zbiorowe i indywidualne wysiłki umysłowe, żeby ponownie sformatować wizerunek polskiego społeczeństwa, poprzez wyodrębnienie pliku KIBOLE i umieszczenie go w oddzielnym folderze. Bo oni, to nie my. Oni pochodzą od innej małpy, zleźli z innego drzewa, to jakiś podgatunek, z którym my nie mamy nic wspólnego, poza chodzeniem na dwóch nogach. Prasa holenderska sprostowała informację, jakoby jakaś bojówka rasistowska na stadionie udawała małpy. Okazuje się, że oni wcale nie udawali. Tyle darwiniści. Freudyści węszą tam, gdzie potrafią – kibole, to duzi chłopcy, których mamusia nie kochała, albo kochała za bardzo, a tatuś porzucił, lub, co gorsza, nie porzucił w porę. Karniści z kolei niczego nie wyjaśniają, za to podsuwają rozwiązanie problemu. Ustami uczonymi, bo profesorskimi sugerują, żeby ten podgatunek sam siebie spacyfikował, prosta sprawa, wystarczy pozwolić im się pozabijać. Nawzajem. Tylko – broń Boże – nie opatrywać ran, niech się wykrwawią na miejscu zdarzenia. Owszem, istnieje pewien kłopot. Na pierwszy, a nawet drugi rzut oka trudno odróżnić kibola od innych hominidów. W zasadzie można go sklasyfikować dopiero wtedy, kiedy spuści komuś wpierdol. Czyli post coitum. Należałoby ich zatem jakoś oznaczyć i wydzielić im terytoria, na których mogliby się wzajemnie wyeliminować. Jest jednak bardziej humanitarne rozwiązanie! Symultanicznie wpadli na ten trop suka Kory Jackowskiej, profesor Magdalena Środa i Janusz Palikot. Ta trójca nie może się mylić, a poza tym każda trójca jest doskonała. Można raz na zawsze rozwiązać problem agresji, przy zachowaniu świętego prawa człowieka do odurzania się. Gdyby kibole nie naprali się piwskiem, tylko upalili zielem, nie byłoby zadym. Ba, nie byłoby nawet kiboli. Profesorska tyrada o wyższości THC nad C2H5OH rzuca na kolana. Wizja łagodnego, przyjaznego społeczeństwa opartego na wspólnym codziennym jaraniu, uwieść może najtrzeźwiejszych. Potencjalni kibole, poddani błogosławionemu działaniu gandzi, wytatuowaliby sobie na czołach pacyfki, a rosyjskich gości uraczyliby skrętem, a nie pięścią w twarz. Dobraliby się w pary, całując drug druga jak Breżniew Honeckera, a następnie ruszyliby w pląsy przy akompaniamencie zespołu Jarzębina. W dalszej perspektywie korzyści z obywatelskiego jarania byłyby jeszcze większe. Gdyby oburzonych udało się zmienić w odurzonych, Donald Tusk mógłby rządzić jeszcze długo i bardzo szczęśliwie. Mógłby nawet przekazać władzę swojej córce Kasi, a nikomu nie sprawiłoby to różnicy. Każdy obywatel powinien więc wyhodować własny krzak świętego ziela, a kibole po dwa. I wszystkie problemy znikną. Łagodne, głupkowato uśmiechnięte zastępy zombie będą przekazywać sobie znak pokoju, zamiast powarkiwać na siebie i szukać zaczepki. Gangi, bandy i związki zawodowe rozwiążą się same, mężowie przestaną znęcać się nad żonami i wice wersa. Tak, zdecydowanie tak. Ale ja poszłabym jeszcze dalej. Zamiast ograniczać się do legalizacji marihuany, postuluję, żeby w interesie społecznym karać za odmowę jej palenia. Jednym słowem – wprowadzić obowiązek hodowli i używania konopi indyjskich. Dla tych niewielu głupców, którzy preferują przytomność umysłu i poczucie rzeczywistości, można wprowadzić odpowiednie sankcje, na przykład pracę do osiemdziesiątki przy myciu pisuarów na stadionach. Bez możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 19 czerwca 2012 / nr25

Felietony

Zaobraza

Czytam, czytam i sama nie wierzę w to, co widzę.

Przekleństwo szybkiego Internetu.
Dopóki na otworzenie byle artykułu musiałam czekać pół godziny, dopóty byłam spokojna,  nie mając pojęcia, w którą stronę aktualnie zmierza ludzkość.

A zmierza do ponurej dziury, gdzie wszyscy są na wszystkich za wszystko obrażeni i żądają ukarania.
Wszystkich.
Za obrazę.
Wszystkich naraz i każdego z osobna.

Kij mi w oko, nigdy nie przypuszczałam, że moje serce opowie się za prawem Jakuba Wojewódzkiego do bycia chamem.
Lub za prawem Doroty Dody Rabczewskiej do bycia mądrą inaczej.

Jednak moje serce nie sługa i wybiera co samo chce.

Zmontowanie skandalu dyplomatycznego z powodu niewyparzonej gęby satyryka, walczącego w pocie pachwin o słuchalność swojej audycji to absurd, mogący wydarzyć się tylko w rzeczywistości totalitarnej.

Skazanie dziewuchy prostej i nieobytej za to, że nie czai bazy, to bolesna groteska, przy której świat Franza Kafki wydaje się miejscem radosnym i zrozumiałym.

Źródło obrazy tkwi w obrażonym.
Zdrowy na umyśle człowiek nie obraża się, a już na pewno nie obrażają mu się uczucia.
Tak jak nie obrażają mu się paznokcie.

Tylko – szczerze mówiąc – rzadko spotykam zdrowych ludzi. Nawet nie jestem pewna, czy jeszcze gdzieś tam są.
 Hop!hop!
Są tam gdzieś zdrowi na umyśle?

Wiem, co to znaczy trafić na zaobrazę.
Dziś mija rok od dnia, w którym zaobraza nasłała na mnie policję, bo skrytykowałam jej wpis na blogu.

A jeszcze dawniej, pamiętam te wszystkie zaobrazy, te wyzwiska, kiedy publikowałam swoje satyry w portalu Interia.
Większość była pisana w pierwszej osobie, taki zabieg formalny dla wzmocnienia przekazu. Brałam sobie na tapetę jakiś ohydny typ ludzki i wcielałam się w rolę.
No i gawiedź wyzywała mnie od kurew, że niby piszę jakieś ekshibicjonistyczne wynaturzone zwierzenia.
Czyli – z jednej strony – trafiałam w czułe miejsca bez pudła.

Z drugiej strony, pi razy kij co setny jarzył, że to, co czyta, to jest satyra.

Więc poniekąd wiem, jak czują się Wojewódzki i Figurski, dyżurni gwałciciele kraju.

I Dorotka, co zasnęła jako Doda, a obudziła się jako inkarnacja Józefa K.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Inwazja

Najpierw coś wyło, rzęziło i brzęczało, a po chwili rozległ się podwójny huk: bum, bum. I głosy – najpierw dyszkant, później sznapsbaryton. Wystawiłam łeb przez okno, bo takie dźwięki u mnie na zadupiu należą do rzadkości.
Na szczęście.
Owszem, mamy tu inwazję hałaśliwych rzekotek, ale one nie wydzielają z siebie ludzkiej mowy. Na szczęście.
– Szefowo, szefowa wyjdzie tu na moment!– zapiszczał zza żywopłotu dyszkant, no to wyszłam. Barczysty pan w gumofilcach uśmiechnął się ładnie, chociaż z różnych powodów wolałabym tego nie oglądać. Drugi z panów, dużo mniejszy, kopnął wlokący się po ziemi zderzak  zardzewiałego pojazdu, splunął i delikatnie zaklął. Nie cytuję, bo i tak mi wykropkują. Zepsuł im się samochód – pomyślałam całkiem, wydawałoby się, logicznie. Logika jednak nie ma nic do rzeczy w stosunkach międzyludzkich.
– Da pani jakąś szklankę – poprosił ten, co klął barytonem, czyli mniejszy. Większy w tym czasie zręcznie rozprawił się z furtką i obaj panowie śmiało wkroczyli na podwórko. Weszłam do domu, myśląc całkiem (wydawałoby się) logicznie, że panowie chcą się napić wody. Logika jednak… i tak dalej.
Zanim napełniłam wodą dwie szklanki, panowie już zajęli wygodne miejsca przy stoliku pod jabłonią. Postawiłam im szklanki pod nos, a oni w śmiech. I chlust – wodą w trawę. Mniejszy z panów pogmerał ręką w okolicach krocza i wydobył… butelkę wódki. Pomyślałam, że zamierzają chlać gorzałę na moim podwórku, przy moim stoliku, z moich szklanek, ale to wydało mi się tak nielogiczne, że musiałam się uszczypnąć. Kilka razy i bardzo boleśnie. Uszczypnięta, nadal widziałam ten sam obraz: dwaj panowie, dwie szklanki, jedna flaszka. – Ale eee, aaa, co… – udało mi się wykrztusić namiastkę ludzkiej mowy.
– Za naszych! – wykrzyknął ochrypły baryton. I chlapnął w ten sam otwór, którym mówił.
– Nie masz jakiegoś ogóreczka, szefowa? – zapiszczał większy, ocierając oczy, bo mu świeczki w nich stanęły, biedakowi.
– A szyneczki nie podać? – zapytałam, starając się zabrzmieć tak wrednie, jak tylko się da.
– Nada się – kiwnął głową mniejszy, i psu na budę zdała się moja ironia. Przerzucałam w myślach rozmaite frazy, cięte riposty, słuszne uwagi i inne narzędzia do kontaktów z bliźnimi. Niestety, na moim twardym dysku nie było nic na takie okazje. Pustka. Zero. Nie miałam nic, a nic do powiedzenia. Żeby nie stać bezczynnie, jak jakaś ofiara losu, przyniosłam im rzodkiewki i sól. Z pewnym obrzydzeniem popatrzyli na tę wątłą zagrychę, ale zjedli po jednej, krzywiąc się niemiłosiernie. Trzeba przyznać, że szybko uwinęli się z toastami, nieodmiennie  pijąc „za naszych”. Nie dopytywałam. Ich nasi, to niekoniecznie moi nasi, po co stwarzać płaszczyznę do konfliktów międzykulturowych?  Pan dyszkant cisnął pustą butelkę w krzak bzu, westchnął, czknął i wstał.
 – Te chałupe to brak pustakiem obłożyć – zawyrokował. – Bo marna.
Pan sznapsbaryton też podniósł się z krzesła, obszedł krzak bzu dookoła, rozpiął portki i oddał mocz.
– To my już pojedziem – powiedział z nutką żalu.
Większy z panów usiadł za kierownicą, a auto, na oko dwustuletnie, wydało z siebie straszny dźwięk i jeszcze straszniejszy zapach smrodu. Pan mniejszy ponownie zasadził kopa w dyndający zderzak, zarechotał i zniknął we wnętrzu pojazdu. Dawno opadł kurz, rozwiały się spaliny, a ja wciąż stałam przy furtce. Radość i ciepło zalały moje serce. Jak łatwo jest kochać bliźniego. Wystarczy, że sobie pójdzie w cholerę.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 12 czerwca 2012 / nr24