Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Morze miłości

Brak empatii jest jeszcze straszniejszym kalectwem niż brak rozumu. Będąc durniem można próbować naśladować tych, którzy mają jako taki software pod kopułą. Bez empatii nawet tego zrobić się nie da.

Tak, to kalectwo duchowe i jako takiemu, współczucie i miłość się należy z urzędu. Dlatego śpieszę kochać Janusza Korwin-Mikkego, oraz – z rozpędu – profesora filozofii Mikołejkę Zbigniewa.
Nich ich ogarnie morze miłości.
Obaj ci przedstawiciele elit intelektualnych wpisali się ostatnio złotą czcionką w wielki dorobek myśli humanistycznej, humanitarnej i humorystycznej. Poszerzyli moje horyzonty o nowe, odważne spojrzenie na człowieczeństwo. Aż strach, żeby przeciętny mój rozumek próbował objąć tę głębię mądrości, bo jeszcze się rozpadnie od nadwoltażu. Rzucę zatem okiem pobieżnie, jak na felietonistkę przystało.

Korwinowi eM nie podoba się, że w przestrzeni publicznej pętają się, o mdłości go przyprawiając, ludzie wybrakowani. Głupki wsiowe, homoniepewni, kulawi, zezowaci, łysi, opaśli, obwiśli, skośni, czarni, kobiety, pryszczaci, jąkały, ślepi, trędowaci, ospowaci i opętani. Jednym słowem – cała ta hołota do człowieka niepodobna, która radośnie zapełnia ulice Londynu czy Nju Jorku, zaś w kraju nadwiślańsko-chrześcijańskim pokazywać się publicznie nie powinna.

Żeby się przypadkiem dobre, zdrowe, polskie geny nie wystraszyły i nie poprosiły o azyl polityczny w Mongolii.

Faktycznie, gdzie nie spojrzeć, tam inwalidzi. Weźmy filozofa Mikołejkę. Dostaje on bolesnych skurczów substancji szarej na widok matki z dzieckiem do lat trzech. Nie jest w stanie tworzyć tworów swego umysłu, kiedy w pobliżu znajduje się taki zestaw: wózek, bachor i jego mać. O, biedaczyna. Sterroryzowany przez te maciory o mentalności kibola, zepchnięty na margines, osaczony, drżący z obrzydzenia na samą myśl o obesranym papmersie w przestrzeni publicznej, rzucił się pisać donos.
Donos został ubrany w formę felietonu.

Paroksyzm profesora jest zupełnie zrozumiały, zwłaszcza, że jego zapewne nie urodziła żadna mać, lecz spuszczony został na obłoku, żeby zaludnił ziemię. Szczęśliwie się składa, że wylądował tu, nad Wisłą, gdzie przyrost naturalny spada. (Chyba, że Polki wyjadą na Wyspy Brytyjskie, to z mety zaczynają przyrastać naturalnie.)
Gdyby Bóg nie ukochał tak bardzo profesora Mikołejki, to złośliwie posłałby go z misją filozoficzną na osiedle Sutton, St Helens, północna Anglia.
Ale wtedy świat nie miałby filozofa, tylko pieniacza. Tam bowiem matka z dzieckiem jest czczona jak święta krowa, a cześć tę potrafi skutecznie wyegzekwować wytatuowaną pięścią.
Matka-krowa o gabarytach tankowca, w dresie i ostrym makijażu, z puszką piwa i skrętem w łapsku, od rana do późnej nocy kłapie paszczęką z innymi matkami-krowami. A zagłuszyć je może tylko lądujący odrzutowiec.
Bachory w tym czasie robią, co chcą.
A chcą: wspinać się na latarnie, sikać z płotu na trawnik sąsiada, wsiadać do samochodu i naciskać klakson przez pięć godzin, haratać w gałę w miejscach, gdzie wiszą tablice „no ball games”.
Co drugi piątek mateczki ładują wózki, bachory luzem i swoje cielska w autobus jadący pod Job Centre i tam, z godnością gasząc pety na podłodze, wędrują w stronę kasy po czek. W taki pieniężny dzionek trwa ubaw, grillowanie i taniec Apacza dookoła sracza, przybywa nawet jakiś dyżurny tata, albo dwóch, przyglądając się smarkaczom – które czyje.
I przyszło mi do głowy, że gdyby profesora na taki piątkowy sabat do Sutton wysłać, to odechciałoby mu się czepiać matek-Polek.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 11 września 2012 / nr37

Strange sounds

Jak obiecałam, tak opowiem wam, niedowiarkom, coście uważali, że na mojej gębie makijaż nie utrzyma się nawet trzech minut, a na obcasach mogę najwyżej zstąpić do piekieł, kulejąc.

Kiedy oznajmiłam wszem i wobec, że mam zamiar zostać gwiazdom filmowom (może nie supernową, ale przynajmniej czerwonym karłem), toście wzruszali ramionami, co?
I kto się teraz śmieje, co?

Moja przyjaciółka Bożenka, znając mnie i mój styl życia rzekła tak:
– Wiesz, gdybyś mi powiedziała, że w lesie molestował cię łoś, to bym uwierzyła, ale że w filmie będziesz grać? A niby skąd ty tam?

Przypomnę zatem: życie nie jest tym, czym się wydaje, a świat jest pełen dziwnych dźwięków, dziwnych zdarzeń i okazji do tańca, którego jeszcze się nie tańczyło.

Powiedziano mi, że ekipa filmowa szuka baby z kudłami, żeby zagrała zmorę.
Pomyślałam, że to w sam raz dla mnie, pod każdym względem.

Postać, w którą się z pomocą Grażyny Laskowskiej (charakteryzacja) wcieliłam, to zimna, próżna i pozbawiona elementarnej łaski miłości matka, czyli owa toksyczna zmora.
Dla tych z was, którzy czytali już Dziunię jasne będzie, że prędzej czy później musiała nadejść dla mnie okazja do stanięcia w miejscu, gdzie istnieją takie matki.

Na dzień przed sesją zdjęciową, oczywiście, a jakże, no nie mogło być kurna inaczej, pochorowałam się na smarkanie i charczenie, czyli na dziwne dźwięki.
Krzysiek też, nawet bardziej niż ja.

Jak ja się ludziom z Warszawy na oczy pokażę taka usmarkana? – pomyślałam ponuro. – Pozarażam ich, pomór na nich sprowadzę. A na dodatek suknia, w której mam tam pląsać ma dekolt, zaś rękawów nie posiada.

No, ale słowo się rzekło, ciepłe gacie, skarpety, aspiryna i jazda w ciemną noc do nawiedzonego (przez ekipę) domu w Lipie.

A tam niespodzianka!
Wszyscy – od reżysera poczynając – wydają z siebie dziwne dźwięki, usmarkani, kaszlący i okutani w grube warstwy łachmanów, świecą ślepiami rozpalonymi gorączką (i transem twórczym, rzecz oczywista).

Toteż od razu poczułam się częścią tej ludzkiej smarczącej rodziny i reszta poszła już jak z płatka.

Poniżej przedstawiamy wam mini fotoreportaż Krzyśka.

Mini, ponieważ ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała ta dzielna ekipa był plączący się po planie fotograf.
Dlatego Łysy czaił się z cicha i pstrykał tylko to, co mógł bez przeszkadzania.
Czynił to korzystając ze świateł autorstwa operatora zdjęć Grega Ruzika, ustawianych przez mistrza oświetlenia Ireneusza Rolanda Chojnackiego, który wraz z ekipą plan oświetlał, sam pozostając w cieniu.
Rzecz działa się w scenografii Agaty Lepackiej, której oko nie przepuściło żadnemu zbędnemu elementowi w kadrze, chociaż katar wykręcał jej nos na lewą stronę.O nasze samopoczucie dbała – sama ledwo na nogach się trzymając – Agnieszka Adamek, nadopiekuńcza druga reżyserka.

Życzmy im, żeby wyzdrowieli z tego kataru przed premierą chociaż!

I pamiętajcie: 20 grudnia 2012 – Strange sounds – film Rafała Andrzeja Głombiowskiego.

Strange sounds – Facebook

A ponieważ kto się spać nie kładzie, temu Pan Bóg daje, wracając z planu filmowego o świcie znaleźliśmy coś miłego dla każdego. Ja znalazłam piękne kanie, a Krzysiek otrzymał taki wschód słońca, o jakim marzy każdy szanujący się pejzażysta.
I tak to było, Ludziska.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Głupotologia stosowana

Jak było na początku, nie pamiętam. Wtedy jeszcze beztrosko skakałam po drzewach, iskając pchły i dłubiąc w nosie. Ale odkąd Fenicjanie wynaleźli pieniądze, nie zachodzi słońce nad ludzką głupotą, chociaż sami jej nosiciele pogrążeni są w gęstym mroku. Nawet dla doświadczonego głupotologa, głupota nie jest łatwa do zdefiniowania. Jest wieloskładnikowa, jak konserwa turystyczna.

Na pierwszy rzut oka może być wzięta za mądrość. Albo za dobroć. Tak jak mielonka może zostać pomylona z czymś jadalnym.

Jest też głupota pod szczególną ochroną, ponieważ z niej bierze początek wszelkie ziemskie bogactwo oraz pokój. Uświadomiłam sobie tę prawdę zupełnie przypadkowo. Pewnego razu napisałam na blogu, że żądam delegalizacji głupoty i wszyscy się na mnie obrazili.
Nazwano mnie – skądinąd słusznie – „głupiom krowom”.
Grożono „śmierciom w menkach”.
Ale o co chodzi? – zadałam sobie pytanie, chwytając pałę do ubijania kapusty.Taki nieco przerośnięty kij bejsbolowy. Postukałam się w czerep tą pałą, szukając zbłąkanego intelektu. I olśniło mnie.
Zrozumiałam, że popełniłam błąd o potencjalnie apokaliptycznych skutkach. Natychmiast wycofałam postulat. Upadłam na kolana, głosząc chwałę jednej, świętej i powszechnej głupoty.

Mea culpa, moja bardzo wielka kulpa.

Gdyby zabrakło głupoty, czyli ochotniczej wędrówki zajączków do rozwartej japy pytona, trzeba byłoby te zajączki zniewolić i siłą tam zawlec, a to oznacza przemoc. Co gorsza, z braku wolontariuszy, zajączki mogłyby być wybierane losowo. Ja, ty. O, i ta paniusia też. Pyton żreć musi, bo taka jego natura.
Skoro istnieją predatory, niech też istnieją ochotnicze hufce durnych zajączków. Więc chwała głupcom. Dzięki nim reszta ludzkiej rodziny może beztrosko iskać pchły, oglądając telenowele o miłości.

Ciało głupoty składa się z trzech rodzajów tkanki, zwiniętych w roladę. Mięsista chciwość, nieco oślizła próżność i gąbczaste lenistwo. Reszta składników, to mniej istotne wypełniacze.
I wcale nie musicie mnie przekonywać, że te zacne przymioty – chciwość, próżność i lenistwo – są bardzo ludzkie i nam wszystkim nieobce. Trzy razy tak! Są tak głęboko ludzkie, że ośmielę się je nazwać humanistyczną triadą bazową, potrójną cząstką podstawową, lub po prostu czarną dziurą rozumożerną.

Bo głupota jest tylko brakiem rozumu, tak jak zimno jest tylko brakiem ciepła.
Nasza starszyzna plemienna w Sejmie głowi się nad jakimś systemem zapobiegawczym dla chciwych, próżnych i leniwych zajączków. Podniosły się głosy, że powinien istnieć zestaw znaków ostrzegawczych, dla półgłówków zrozumiałych. Żeby zajączki nie pchały się tak radośnie w paszcze różnych parabanków, paradeweloperów, paratelewizji paracyfrowej, paradostawców paraszczęścia i parabogactwa.

Jasne, jasne, zajączki zasługują na jakieś fory, z racji swoich zasług dla pokoju na świecie. Dlatego (a, co mi tam, możecie mnie nazwać głupiom krowom) postuluję, żeby wszystkim rozpoznanym predatorom tatuować na czole motto: „na twojej głupocie ja zarobię krocie”. Malutki, twarzowy banerek reklamowy.
Można zacząć od gładkiego, kłamliwego lica Marcina Pe, korzystając z tego, że przebywa on akurat w zamkniętym pomieszczeniu. I zaraz potem, z tym banerkiem na wysokości nieczynnego płata czołowego, wypuścić go na ulicę.

W następnej kolejności trzeba byłoby schwytać i obezwładnić niezbyt urodziwego samca, o wdzięcznej ksywie DRut. Jest to paradetektyw z parafryzurą jak paramarine of United States, który już przebiera odnóżami, żeby dojeść padlinę po Bursztynowo-Złotym Marcinie. Ten paradetektyw – zanim założy stowarzyszenie sierot po lokatach w Amber Gie – powinien zostać twarzowo ozdobiony ostrzegawczo.
Później może szukać złota Amber Gold, Bursztynowej Komnaty, Atlantydy, Świętego Graala i skarbu Templariuszy.
Tylko wara, wara od biednych, głupich zajączków.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 4 września 2012 / nr36

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Paranoja jest goła

Drodzy posiadacze kawałka gruntu, trawnika przed domem lub balkonowej skrzynki. Uczmy się na cudzych błędach, na litość Prezesa! Nie czekajmy, aż nas samych spotka los nieszczęsny. Nie śpijmy nocą i nie próżnujmy w dzień, bo pewnego ranka nie pozbieramy się z rozumem.
A później płacz i zgrzytanie zębów.
Z domu wywloką, wstydu narobią do siódmego pokolenia, na szyderstwo wystawią jak małpę w klatce, w Internecie opiszą, komórką sfilmują. I będzie lament, oj lament, a trzeba było stać na straży swojej wolności i czujność zachowywać.

Nie dajcie się, powiadam wam!
Róbcie to, co ja.
Każdego ranka i wieczora starannie przeczesuję swoje półtora hektara, wypatrując czerwonego. Muszę to robić samotnie, ponieważ mój mąż wygodnie się urządził, twierdząc, że jest daltonistą. A w pojedynkę, sami przyznajcie, łatwo coś przeoczyć, więc żyję w permanentnym przerażeniu. Jestem wprawdzie uzbrojona w lornetkę do patrzenia w dal, oraz w szkło powiększające do patrzenia z bliska, jak sroka w gnat. Ale ONI mają samoloty zwiadowcze, psy gończe i satelity!
Dlatego nie znam dnia, ani godziny.
Muszę być pierwsza na miejscu zbrodni, czerwone szybko nakryć własnym ciałem, zanim wieść o nim trafi do Prokuratorii. Zanim Prokuratoria wyśle po mnie uzbrojony Szwadron do Spraw Przeciwdziałania.

Mam ze sobą siekierę, motykę, zapałki i kwas siarkowy, żeby każde znalezione czerwone w pień wyciąć u korzenia, ogniem i siarką potraktować, żeby sczezło, zdechło, zginęło, przepadło. Do siódmego pokolenia, albo i siedemdziesiątego siódmego. A jeszcze lepiej na wieki wieków amen. Tfu, na psa urok i siedem razy splunąć, żeby nigdy nie odrosło zbrodnicze czerwone.

Pewnie myślicie, że mnie pogięło, albo paliłam jakieś ziele, popijając winem, co?
Mylicie się u samej podstawy.
Nigdy nie byłam trzeźwiejsza. Nigdy nie byłam bardziej przezorna i przenikliwa w osądach.
Jeśli zaś sądzicie, że zostałam porwana przez wir szaleństwa, przeżuta i wypluta jako paranoiczka, to macie rację, oczywiście. Ale weźcie pod uwagę, że w Sądzie Rejonowym w Grodzisku Wielkopolskim zapadł właśnie wyrok w sprawie działkowców z Rakoniewic.

Winni.

A to było tak: „Właściciele ziemi w miejscowych Rodzinnych Ogródkach Działkowych, mieli hodować mak niskomorfinowy, którego posiadanie jest zabronione. Po kilka maków na działkach wykryto w ubiegłym roku. Zlecono wykonanie specjalistycznej ekspertyzy. Wynika z niej, że makach stwierdzono ślady morfiny”.

Jednej babci, lat osiemdziesiąt, udało się udowodnić przed sądem, że od siedmiu lat nie była na działce, więc morfinistką nie jest, ani makiwarą nie handluje pod dyskotekami. Reszta szemranego towarzystwa miłośników czerwonych samosiejek została uznana za potencjalnych dealerów i słusznie pokarana prawomocnym wyrokiem.
Wprawdzie zostali skazani na wielkie nico, bo to nie była zatwardziała recydywa, żadni też z nich potentaci makowych upraw. Ich pola opiatowe, pomierzone oficjalnie przez biegłego geodetę miały wielkość dziesięciu centymetrów kwadratowych.
Ot, drobni żuwacze makówek, którzy wieczorami zbierali się, zakładali sztuczne szczęki i wspólnie zapadali w trans narkotyczny, kiwając się i postękując w ekstazie.
Sąd musiał przyznać, że przeciętny zjadacz makowca bywa bardziej naćpany, dlatego tylko pogroził paluchem, póki co. Co wcale nie znaczy, że inni zostaną potraktowani tak samo łagodnie.
Dlatego kończę to pisanie, zakładam gumofilce, biorę ogień, siarkę i ruszam w pole. Szukać czerwonego, co się samo sieje na moją zgubę.
Paranoja jest goła – śpiewała Kora Jackowska. No i sobie sama, kurnafelek, wyśpiewała!

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 28 sierpnia 2012 / nr35

Grzybomaniacy

Wreszcie spadł deszcz.
Zamoczyło leśną ściółkę i zapachniało grzybami.
A więc to już!

Wyrwana o świcie z ciepłego wyra poczuciem straszliwego przymusu, odziałam się w co popadło, plus kalosze. Chyłkiem wymknęłam się z domu, ruszając w stronę lasu. Przelazłam przez żywopłot, żeby nie zdradziło mnie skrzypienie furtki. Pachniało mokrą, ciepłą ziemią po wczorajszych podorywkach i świeżo ściętą trawą. Oraz wilgotnym, sosnowym lasem.

Ale ja nie miałam czasu wąchać, ani zachwycać się muślinową mgiełką nad polami. Nie teraz, pomyślałam zniecierpliwiona, że mi się jakieś piękno wplątuje w priorytety moje, od wszelkiego piękna odległe.
Zmusiłam gumiaki, żeby przestały kłapać, poruszając się krokiem baletnicy, na paluszkach. Przekradałam się krzakami, udając, że to nie ja. A wszystko w jednym celu – zmylenia sąsiada.

Z zarośli po lewej, od północnego zachodu dobiegły mnie szelesty. Kątem oka zarejestrowałam przemykający cień. Chyłkiem, a jakże. A ten charakterystyczny zestaw dźwięków – syknięcia trochę za dużych gumofilców i szelest plastikowej torebki w kieszeni portek – o, poznałabym je wszędzie. To sąsiad, bladym świtem z wyra wyrwany poczuciem straszliwego przymusu, podąża cichcem do lasu, udając, że to nie on. A wszystko to dla zmylenia mnie!

Bo sąsiad i ja mamy tę samą obsesję, która dopada nas w połowie czerwca, a opuszcza pod koniec października. Cała rzecz sprowadza się do rywalizacji o każdego grzyba, który miał pecha i wychylił za bardzo.
Mój! Ja pierwsza!
Nie dzisiaj, mruczy sąsiad pod nosem i cap!
Oboje uważamy się za najlepszych grzybiarzy na całej kuli ziemskiej, a nawet w całym zagrzybionym kosmosie.

Poza tym jednym obszarem walki o prymat, bardzo się lubimy i nawet w lesie mówimy sobie dzień dobry. Mówimy też sobie nawzajem dobrych zbiorów, ale wtedy krzyżujemy palce, bo kłamać prosto w oczy to grzech.
Największą konfuzją jest sytuacja, w której jedno z nas, idąc po śladach drugiego znajduje dorodnego grzyba. Dlatego nie można się rozpraszać, zamyślać, podziwiać przyrody, słuchać ptaków (nie mówiąc już o patrzeniu w górę, to absolutnie zakazane, bo rozdeptanie grzyba jest jeszcze gorszym wstydem, niż jego pominięcie!).

O jakiejkolwiek godzinie nie wyszłabym z domu, zawsze, ale to zawsze spotykam mojego sąsiada, podążającego w dokładnie tym samym kierunku. On ma ten sam problem ze mną. Wciąż mu włażę w drogę. Wzdychamy ciężko nad naszą krzywdą, wystękujemy to nasze dzieńdobrydobrychzbiorów (krzyżując palce) i powłócząc gumiakami ruszamy, udając, że wcale nam nie zależy, bo przyszliśmy tu na miły, poranny spacer. Tylko ślepia nam strzelają dziko, skanując i selekcjonując wszystko, co wystaje nad poziom ściółki, lub przebiegle skrywa się pod mchem.
Po kilku godzinach, w ciągu których jeszcze kilka razy wpadamy na siebie, mierząc zawistnym wzrokiem zbiory rywala, wyłaniamy się po przeciwnych stronach zagajnika, wlokąc wory pełne kurek i koźlarzy czerwonych i brązowych. Mamy mniej więcej tyle samo, jak zwykle.

Teraz następuje moment krytyczny, którego oboje się boimy i wolelibyśmy uniknąć go za wszelką cenę. Spotykamy się na polnej drodze, w połowie drogi między naszymi domami i zaczyna się!

Dzisiaj pani kolej – sąsiad patrzy błagalnie.
Nie ma mowy – zapieram się.
– Ale ja bardzo proszę – jęczy, kładąc swój wór grzybów na ziemi i chce uciekać. A ja robię dokładnie to samo.
Bierz pan – warczę groźnie.

Bo, zrozumcie proszę, żadne z nas nie chce mieć już nic wspólnego z tymi grzybami. Nie będziemy ich czyścić, płukać, smażyć. A już na pewno nie będziemy ich jeść. My jesteśmy tylko maniacy zbierania.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Ludzie z piłami

Nie, to nie będzie felieton o rabunkowym wycinaniu lasów. Ani też o teksańskiej masakrze piłą mechaniczną, bynajmniej. No, może trochę o masakrze będzie.
Ciut, ciut.
Ludzie z piłami – to moje prywatne, specjalne określenie na pewien podgatunek bliźniego mego. Zawartością tego pojęcia dziś się z wami podzielę. Cały problem w tym, że ludzie z piłami wyglądają dokładnie tak samo, jak człowiek rozumny, ponieważ doskonale się maskują i dbają o image. Miły uśmiech, uprzedzająca grzeczność, elokwencja oraz życzliwy wyraz podbródka to przebranie, w którym występują, kiedy na nich patrzymy.
Ale gdy tylko odwracamy wzrok, spadają maski i wyłania się to, czym w swej istocie są. A są Ludźmi z Piłami. Ludźmizpiłami. Ludźmi-z-piłami. Możliwości zapisu jest wiele, więc będę pisać, jak mi się spodoba. Liczba pojedyncza – to moja propozycja – mogłaby brzmieć ludziespił, żeby nie używać słowa człowiek tam, gdzie lepiej tego uniknąć.
Tyle wstępu, a teraz do meritum.
Domyślam się, że większość z was zna całe zastępy ludzizpiłami, że nie raz i nie dwa coś wam upiłowano lub usiłowano upiłować. Z przykrością zauważę też, że co któryś czytający to ludziespił, niestety. Statystycznie niestety. I dobrze, niech sobie czyta, może zastanowi się czy…, eee, wątpię. Tu trzeba środków bezpośredniego przymusu, żeby takiego oświecić i uprzytomnić mu, co z siebie wydziela, gdy tak piłuje i piłuje. Tu nie wystarczy jakiś tam felietonik, jakiejś tam baby ze wsi.
Przymus piłowania rodzi się w wilgotnych zakamarkach zwojów mózgowych takiego osobnika, w ciemności. W neuroaktywnym sosie złożonym z kompleksów, megalomanii, szczurzego sprytu, bezinteresownej nienawiści i płomiennej miłości własnej. Z tego koktajlu bulgotliwie powstaje (i wydostaje się na zewnątrz w postaci toksycznego oparu) przymus piłowania.
Wystarczy, że troszeczkę wystawisz głowę ponad szarość i przeciętność.
Napiszesz wiersz.
Wyjdziesz na scenę i zaśpiewasz.
Wpadniesz na genialny pomysł i podzielisz się nim.
Ubierzesz się po swojemu.
Uśmiechniesz się po swojemu.
Nie trzeba wiele, żeby ściągnąć na siebie uwagę ludzi-z-piłami. I już się zaczyna obcinanie wystających poza dozwoloną przeciętność części: talentu, spontaniczności, radości.
Chychu, chychu, tniemy, piłujemy, jak morderczy team pilarzy z Teksasu.
Szeptem jadowitym.
Plotką śmierdzącą.
Komentarzem w Internecie, wycelowanym w krocze.
Szlamem obmowy tuż po mszy niedzielnej.
Lekceważącym prychnięciem w odpowiednim momencie.
Uwagą, rzuconą niby to mimochodem.
Nie ma większej frajdy dla ludzi z piłami, niż widok więdnącej bezradnie ludzkiej radości.
Nic ich tak nie rozwesela, jak nagła śmierć ledwie rozwiniętego talentu.
Aktywność ludzi z piłami nasila się wtedy, kiedy inni wspólnie świetnie się bawią. Nie spoczną, póki nie położą tej zabawie kresu, wydając z siebie niezadowolone pierdnięcia mentalne.
Insynuacje.
Pogardliwe półsłówka, półprawdy, półkłamstwa.
Rzekomo zatroskane obywatelskie donosy.
Nie ma większego znaczenia, czy jesteś szarym człowieczkiem, który właśnie przeżywa swoje pięć minut, czy osobą publiczną.
Czy twoje pięć minut jest wynikiem ciężkiej pracy, czy łutu szczęścia.
Czy zarządzasz własnym blogiem jedynie, czy miastem całym.
Jeśli tylko coś ci się uda, cokolwiek dobrego, twórczego, oryginalnego, już patrzą na ciebie Ludzie z Piłami.

Planują nieprawość i obmyślają zło na swoich łożach, a rankiem je wykonują, bo mogą.

Szczęść Boże, jak się piłuje?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 14 sierpnia 2012 / nr33

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Dylemat

Pająk ogromny jak F16 rozpiął w moim okienku piękną sieć. Siedzę, piszę i patrzę jak on je. Nic innego nie robi, tylko czyha i je. Zupełnie jak współczesny klient supermarketu, czający się na promocje.
Zasłyszałam niedawno opowieść o promocyjnym zestawie na grilla. Z pierwszej ręki pochodzi ta historia.
Oto ręka ta, dzierżąc kawał grillowanej kaszanki promocyjnej zadrżała nagle i uniosła się do wypełnionych kaszanką (promocyjną) ust. Usta zaś, po trwającym ułamek sekundy wahaniu wypluły na tę drżącą rękę… ząb. 
Bohaterka tej opowieści – mam na myśli znajomą, a nie kaszankę – zakrzyknęła w tonacji dramatycznej i wytrzeszczyła oczy. Wypluła szybko resztki promocji i językiem policzyła własne zęby. Były tam, gdzie powinny. Wszystkie.
– So to jes? – zapytała, krzywiąc się z okrutnej obrzydliwości i demonstrując wypluty ząb pozostałym uczestnikom grillparty.
Szczęśliwym trafem był wśród nich stomatolog praktykujący.
– To nie jest ludzki ząb – orzekł po krótkim konsylium. – Świński.
Co za ulga, prawda? Nikt jeszcze, jak świat światem, nie otruł się świńskim zębem, choć samą kaszanką niejeden przejechał się do Rygi.
Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, że, z pewnymi wyjątkami, ludzkość pakuje do jamy chłonąco-trawiącej rzeczy, które nigdy nie powinny się tam znaleźć. Ja od dłuższego czasu zwracam uwagę na to, co wtykam do tej jamy, dlatego niedługo umrę z głodu. Póki trwa sezon, mogę żywić się jagodami i grzybami oraz tym, co wyrośnie w polu. Po sezonie znowu zacznie się polowanie na rzeczy jadalne w miejscach, gdzie one powinny być, a nie ma. W sklepach.
Idąc na zakupy musisz być detektywem – poucza mnie pismo Polityka. Też mi rewelacja, dawno to wiem. Muszę być tym detektywem cały czas.  Muszę być detektywem, żeby odczytać rachunek za energię elektryczną. Muszę być detektywem, żeby odkryć, czemu sąsiad przestał mi się kłaniać. I żeby zrobić jadalne zakupy też muszę nim być. A nie chce mi się.
Ale sklepy są pełne pułapek, w swojej perfidii daleko przewyższających pajęczą sieć. Leży w nich pełno żywnościopodobnych struktur, przy których zębata kaszanka jawi się niewinnie i apetycznie. Chleba naszego powszedniego z zawartością propionianiu wapnia nie kupię, nie wezmę go nawet za darmo. Urotropina produkowana z formaldehydu i amoniaku w serku? Nie, dziękuję. Suszone mszyce w jogurcie? Błee. Poliglicerol z olejem rycynowym? Ratunku!
I tak po kolei. Cała ta detektywistyczna krecia robota z wykorzystaniem szkła powiększającego wpędza mnie stopniowo w anoreksję, czyli jadłowstręt. Wychodzę  z dyskontu spożywczego mając w koszyku samo powietrze. Drzwi rozsuwane mówią do mnie na pożegnanie: „mądry wybór”. No jasne, że mądry. I ile pieniędzy zostało w kieszeni! Dziękuję za komplement, a teraz powiedzcie, gdzie mam szukać czegoś do pożarcia. 
Zastanawiam się, szukam jakiegoś kompromisu, ale każda detektywistyczna wycieczka w głąb produktu rzekomospożywczego kończy się tak samo: błee.
Ale wiecie co? Chyba znalazłam rozwiązanie. Breatharianie! Ludzie żywiący się światłem, pobieranym za pomocą oddechu, czy jakoś tak. Prahlad Jani, Indie, mając 75 lat ogłosił, że nie jadł i nie pił przez 65 lat. Został więc poddany badaniom, które miały udowodnić, że łże, albo mu się wydaje. „W czasie dziesięciodniowej obserwacji, podczas której nie wypił ani kropli wody, jego stan zdrowia nadal był doskonały”.
Sama nie wiem… Być detektywem na zakupach, czy żywić się światłem jak Prahlad? Mam dylemat: Jeść, albo nie jeść. A, co mi tam. Jeśli nie ukaże się mój kolejny felieton, to znaczy, że breatharianizm to lipa.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 7 sierpnia 2012 / nr32

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Oni, czyli my

Jeśli prawo jest sprzeczne z naturą, to biada prawu. Natura poradzi sobie z każdym prawem. W ten czy inny sposób znajdzie obejście prawa z lewa, wydrąży tunel pod prawem, przefrunie nad nim, chichocząc z martwego przepisu, zakazującego czegoś, czego zakazać się nie da. Oczywiście można próbować, a jakże.
Szwedzi na przykład brawurowo próbują zakazać mężczyznom sikania na stojąco. Na razie tylko w jednej gminie, ale zawsze zaczyna się od pierwszego kroku. Oficjalny powód tej ofensywy to troska o dobro prostaty. Czy są w tym jakieś ukryte motywy, wolę nie dociekać, zwłaszcza, że mnie szwedzka prostata ni ziębi, ni grzeje. Będę protestować międzynarodowo i solidarnie tylko wtedy, kiedy kobietom nakażą mikcję w pozycji stojącej w jakimkolwiek kraju świata.
To tylko przykład zajmowania się byle czym, z czego wyniknie takie samo byle co.
Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ tworząc prawo i narzędzia do jego egzekwowania, warto pamiętać o informacji zapisanej w genach. Jeśli się tę część pominie, to – powtarzam – biada prawu, które występuje przeciwko naturze. Teraz weźcie głębszy oddech i spróbujcie się nie zdenerwować. Zresztą wasza rzecz, ja tylko uprzedzam, że powiem coś, co wam się zdecydowanie nie spodoba. Mnie też się nie podoba.
Ale powiem.
Wszystkie te afery taśmowe, to kolesiostwo, kumoterstwo, dynastie, powiązania, mafie rodzinno-partyjne, partie rodzinno-mafijne, rodziny Śmietano, układy biznesowo-miłosne, to wszystko jest absolutnie naturalne i zapisane w materiale genetycznym człowieka. Jak i każdego innego zwierzaka. Nepotyzm jest tak samo naturalny, jak sikanie na stojąco przez osobnika z siusiakiem. Jest odruchem bezwarunkowym człekokształtnej małpy, która trafiła na wielką kupę bananów i zwołuje krewnych, zanim do koryta dobiorą się obcy.
No dobra, to teraz już wiecie. Niektórzy zresztą wiedzieli, bo o tym czytali. Albo oglądali na disko-wery-szynel. Że my, człowiek, to jesteśmy taka małpa, tylko przez jakąś wielką niesprawiedliwość, grzyb wie za jakie grzechy, otrzymaliśmy kilka bardzo niewygodnych dodatków: sumienie (większość), rozum (mniejszość), poczucie godności (w zaniku). I takie tam inne, zupełnie zbędne psychiczne wyrostki, które z rzeczy naturalnej, kodowanej przez prastare aminokwasy robią, kurde, wielkie halo. Wielki problem.
To trzeba aż ukrytej kamery i wielkiego podstępu, żeby ogłosić światu kto swoją i kolegów progeniturę, zgodnie z prawem naturalnym na genach opartym, umieścił przy żłobie z bananami? To nikt nie zauważył wcześniej, że każda partyjna rodzina jest na swoim? To co, wszyscy ślepi? Głusi? Niepiśmienni?
Dzieci i pociotki polityków mają naturalne prawo skorzystać z przywileju i korzystają. Jeśli są choć trochę do ludzi podobne, to robią karierę w mediach, dyktują modę, jadą do Brukseli.
Ewidentnie ćwokowate potomstwo upycha się w jakichś bardziej dzikich krajach na placówkach handlowych. I jakie, proszę Państwa oburzenie! I czego, pytam grzecznie? Jeśli sklepowa w mięsnym wybiera co lepsze kąski i dzwoni do mamusi, że odłożyła jej najlepszy kawał ścierwa, to co to jest? To jest ten sam genetyczny przymus, żeby najpierw nakarmić swoich. Tylko w małej skali.
W większej skali, jak małpy się zwołują na intratne stołki, to już zaczynamy się niepokoić i oburzać. Ale tylko do chwili, w której  to nasi krewni trafią na jakąś kupę bananów i to my się wreszcie nażremy.
Bo tym, co nas oburza jest fakt, że to oni obsikali wszystkie drzewa, a nie my.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 31 lipca 2012 / nr31