Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Alternatywna wizja końca świata

Coraz bliżej zapowiedzianej na grudzień apokalipsy. Wprawdzie wielu zaprzecza, że jakiś koniec nastąpi, ale oni też po kryjomu zerkają a to w kalendarz, a to za okno, a to w Internet.
Szukając znaków, że pojawiły się znaki.
Znaki, które mają znaczenie, znacznie znaczące dla oznaczenia daty ostatecznej, najlepiej co do minuty.
Żeby kupić skrzynkę wódki, śledzia i roladę z kremem na zagrychę, zasiąść na kanapie, włączyć telewizornię i zobaczyć, jak innym świat się kończy.
Żeby – broń Boże – nie przegapić, jak kończy się świat u sąsiadów.

Wypatrują ludziska pomruków nadchodzącej apokalipsy, śledząc prognozy pogody dla Ameryki i Chin, snując wizje kataklizmów, gromów z jasnego nieba, huraganów, nadlatujących komet, globalnego blackoutu. Triumfu globalnego zła, jednym słowem. Zaprawdę, naiwność.
Przewidywanie, że koniec świata ma być hałaśliwy i widowiskowy (oraz bolesny) jest błędne i pozbawione podstaw. Wynika li tylko z rosnącego zapotrzebowania na rozrywkę i stymulację układu nerwowego.

Nieważne.
Coś innego chcę wam powiedzieć, wcielając się w rolę pytii spod Chorzel. Podczas, gdy wy wypatrujecie spektakularnych erupcji Zła, ja widzę, jak podstępnie skrada się Dobro. Koniec świata nastąpi w błogiej, uśmiechniętej ciszy, zakłócanej co najwyżej harmonijnym, boskim pieniem anielskim.
Będzie tak:
W nocy z dwudziestego na dwudziestego pierwszego grudnia na całym świecie zatriumfuje Globalne Dobro. Ludzie pójdą spać normalni (kłamliwi, cyniczni, pyszni, pazerni, pożądliwi, uzależnieni, narcystyczni, okrutni) a obudzą się dobrzy.
Obudzą się z radosną myślą, żeby natychmiast uczynić jakieś dobro.
Ruszą, by kochać bliźniego swego bardziej, niż siebie samego i to całkiem dosłownie.

Codzienne, oswojone jak pies małe zło wyda im się odrażające, niczym kotlet schabowy dla weganina.
To będzie prawdziwe Przebudzenie.
Poranne programy informacyjne w radiu i telewizji zostaną zawieszone bezterminowo, ponieważ nie znajdzie się żadna kłamliwa gęba, żeby kłapać.
Z Internetu znikną wszelkie wredne i szkodliwe treści, skasowane w pośpiechu przez zastępy wolontariuszy dobra, w tym także samych nawróconych na dobro autorów.
W rezultacie tych czystek pozostaną tylko ikonki i emotikony, ale wyłącznie te uśmiechnięte.

Następne kilka dni będzie już tylko logicznym skutkiem triumfu Dobra.
Przewiduję, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem świat z wdziękiem stoczy się ku zagładzie. Przebudzeni ludzie natychmiast rzucą palenie papierosów i picie gorzały. W związku z tym budżety państw cichutko legną w gruzach.
Z handlu zostaną wycofane wszelkie wadliwe, szkodliwe i zbędne towary. Z tej przyczyny na półkach marketów zostanie wyłącznie mąka. W tym samym czasie rzesze pracowników nadzoru, kontroli i ścigania stracą zajęcie, bo nie będzie już kogo ścigać, kontrolować, a tym bardziej karać.
Dzieci bezrobotnych dilerów narkotykowych i alfonsów zaczną cierpieć głód i chłód, chociaż od razu znajdą pomoc ze strony ludzi dobrej woli, pragnących pozbyć się nadmiaru bogactwa.
Banki, parabanki, pokątni lichwiarze i komornicy umorzą wszelkie długi i poddadzą się samounicestwieniu instytucjonalnemu. Zamiast liczyć szmal, zaczną śpiewać psalmy na ulicach miast.
I tak dalej.
Ruszcie wyobraźnią, to sami ujrzycie, co może nam uczynić Globalne Dobro.
Świat, jaki znamy przestanie istnieć dokładnie w chwili, kiedy spełnią się błagalne modlitwy.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 6 listopada 2012 / nr45

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Sezon cuchnącego moru

Oderwijcie, dobrzy ludzie, uwagę od absorbujących mydlanych oper, którymi tej jesieni pasą was dyżurne szczekaczki. Od serialu o dzieciobójczyni-celebrytce, pod tytułem MatkaMadziNaKoniuwBikini.
Zapomnijcie na chwilę o tym, jak podły jest świat i ludzie na nim, wszyscy, z wyjątkiem was samych.

Spójrzcie dziś w lustro i zadajcie sobie pytanie:
Czy jestem dzieciobójcą?
Wnukobójcą?
Prawnukobójcą?

Obawiam się, że tak. Mogę to udowodnić, a zrobię to z premedytacją i bez litości. Większość z was ma teraz ochotę wybuchnąć słusznym gniewem i napluć na ten felieton i jego skromną autorkę. Ale to za chwilę.
Teraz jeszcze przez moment się skupcie na moim pytaniu.
Zapewne jesteście przekonani, że jeśli nie czynicie dziecku bezpośredniej krzywdy dusząc je, ciskając nim o podłogę, karmiąc potrawką ze sromotnika lub topiąc jak koci miot w brudnym bajorze, to jesteście dobrzy, mądrzy i sprawiedliwi. Wspaniali rodzice rodzice, kochający dziadkowie. Przepełnieni czułością i dumą, zachwyceni sami sobą i sobą nawzajem.

Chcę wam trochę popsuć humor, bo robi się zimno.
Wam, mieszkańcy małych, zapyziałych (ale z ambicjami) miasteczek i wsi.
Wam, z pięknych domów, nowoczesnych i dobrze wyposażonych, żółtych, zielonych i sraczkowatych, aż zęby bolą od tej palety barw i pokracznych figurek w waszych ogródkach od ulicy.
I wam, ze zwykłych chałup, z kupą gnoju i kupą złomu jako ozdobą.
Widzę was i znam was, chociaż nie z imienia.

Znam ten typ krótkowzrocznej zaradności, która  rozwiązuje bieżące problemy bez jednej myśli we łbie. Bez żadnej refleksji na temat mniej lub bardziej odległych skutków, bo kiedy czegoś nie widać od razu, to tego nie ma.
Logika durnia, za którą podziękują wam wasze dzieci i wnuki, o ile dożyją wieku, w którym będą mogły sformułować sensowną myśl. O ile będą miały na tyle sprawne mózgi, żeby nimi myśleć. O ile w ogóle się urodzą.
Biedne dzieci.
Biedne wnuki.
Biedne prawnuki.
Skazane na mutacje, nowotwory, krótkie, pełne cierpienia życia i straszną, powolną śmierć.

Wy im to robicie, dobrzy, kochający ludzie.
Każdego lodowatego poranka, każdego mroźnego wieczoru, kiedy z zimną krwią i bez wahania wtykacie butelki z plastiku PET, kłęby reklamówek, gumę ze starych opon i inne gówno do pieców centralnego ogrzewania w waszych pięknych domach. I do kuchni kaflowych w waszych starych chałupach.
Tak, te butelki po łorynżadzie, zbierane przez całe lato, bo tak dobrze się palą. I przecież stulitrowa torba na odpady plastikowe kosztuje aż dwa złote, cóż za zdzierstwo, taniej wziąć i spalić. Kłęby cuchnącego, czarnego dymu spowijają od października do kwietnia polskie miasteczka z ambicjami, z burmistrzami, z radnymi i różnymi Kołami Przyjaciół.

Smrodliwa mgiełka wciska się w gardła i oczy, osiada na twarzach i w ogródkach. W tych ogródkach troskliwe mamy wyhodują latem ekologiczną marchewkę i pyszne pomidorki dla swoich kochanych dzieci. Skład tej marchewki uprzejmie podaję do wiadomości, bo może, drogie mamy nie wiecie, że karmicie własne dzieci czymś, przy czym cyjanek i strychnina, to niewinne przekąski. A zatem smacznego i na zdrowie:
Dioksyny, furany, kadm, ołów, arsen.
Mało? Wiedzę na ten temat można uzupełnić, wystarczy wyguglać plastik+spalanie w niskich temperaturach.

Już niedługo zacznie się wielkie śmierdzące palenie. Miasteczka i wsie okryje trujący opar. Kolejna warstwa toksycznych i trwałych dioksyn osadzi się w glebach, na których wiosną wyrośnie trawa. Trawę przeżują krowy, produkując z niej mleko, które wypiją wasze dzieci.

Dlatego pytam bardzo niepoprawnie, bardzo niepolitycznie:
Czy wiesz, że jesteś zabójcą, dobry człowieku, palący dziś o poranku butelkę po coli?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 23 października 2012 / nr43

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Instrukcja obsługi szambotrysku

Jeżeli szczerze pragniesz dowiedzieć się najgorszych, paskudnych i niesłychanie ekscytujących rzeczy o swoim znajomym (lub nieznajomym, bez różnicy), nie musisz wkładać w to wielkiego wysiłku.
Naprawdę.
Nie musisz inwestować w to przedsięwzięcie pieniędzy. Ani wynajmować detektywa, grzebiącego w przeszłości obiektu naszego zainteresowania. Nie trzeba bawić się w paparazzo i podglądać delikwenta w sypialni i łazience dla celów poznawczo-dokumentalnych. Niekonieczne jest udawanie się do jasnowidza, lub wprawianie się w trans za pomocą redbulla z wódką, aby samemu jasnowidzem się stać.
Polecam wam, dobrzy ludzie, najprostszą, od tysiącleci wypróbowaną metodę szybkiego uzyskiwania (i szerzenia aż po krańce świata) wszelkiego parszystwa, zwanego prawdą obiektywną.

Metoda ta polega na naciśnięciu odpowiedniego przycisku w psychice człowieka, który stoi obok. Można naciskać hurtowo przyciski wielu osób za jednym sprytnym posunięciem.
Jest to urządzenie, które można nazwać roboczo (z angielska) hejtspustem, albo bardziej swojsko – szambotryskiem.
Ten psychiczny klawisz ma większa część populacji świata, a jeśli ktoś rodzi się bez niego, jest uważany za dziwadło, debila lub świętego, co na jedno wychodzi w czasach nieboskich.

Niektórzy na skutek przedziwnych potrzeb zwanych duchowością, dochodzą do pewnych odkryć i nie dają sobie wciskać hejtspustu. Nad nimi trzeba się napracować, żeby wyssać jakieś ohydztwo, czasem bez efektu. Dlatego lepiej zostawić tych bezużytecznych egoistów w spokoju.

A oto jak cicho i skutecznie uruchomić szambotrysk.
Zaraz się zdziwicie, jakie to proste.
Wystarczy wygłosić krótką pochwałę pod adresem obiektu naszych dociekań. Treść dowolna.
Może być:  Dobry człowiek z tego Iksa Igrekowskiego.
Albo: Podoba mi się to, co powiedziała Igreka Iksińska.

Jednym słowem: dowolna refleksja na temat bliźniego lub jego najbliższych, byle – uwaga, to podstawa całego przedsięwzięcia – POZYTYWNEJ treści. O ładnym wyglądzie, o zdolnych dzieciach. O dobrych uczynkach lub miłym głosie. Cokolwiek.
Rzucić należy taką uwagę w gęsto zaludnioną przestrzeń publiczną (instrukcja dla wsi i małych miasteczek), albo napisać w Internecie (w przypadku wielkich miast lub terenów pustynnych).
I czekać.
Zobaczycie, że nie minie czas dłuższy niż jeden pozorny obrót słońca dookoła ziemi, a uzyskacie dostęp do informacji bieżących i archiwalnych na temat pochwalonego z premedytacją nieszczęśnika płci dowolnej.
Oto zjawi się (lub napisze maila) posłaniec prawdy obiektywnej.
Zacznie od inwokacji, z której będzie wynikało, że w żadnym wypadku nie chodzi tu o oczernianie kogoś, bo on sam nic przeciwko tej osobie nie ma, ale ważna jest prawda. Ważne jest, żebyśmy tę prawdę poznali, dlatego ten posłaniec z wielką przykrością przybywa, żeby nam posiadany obraz Iksa lub Igreki rozjaśnić. Rozszerzyć. Ubogacić i uprawdziwić.

Teraz następuje część zasadnicza, w której:
Dowiecie się jaką szują był  dziadzio tej osoby, gdzie i z kim szlajał się tatuś, oraz co z tego wynikło.  Jak mamusia zarabiała na chleb powszedni, w niedzielę i święta modląc się w kościele.
Otrzymacie pełen, a zawsze ponury obraz życia małżeńskiego, spraw materialnych i niewidzialnych, grzechów głównych i pobocznych, odrażającej kondycji moralnej i umysłowego ubóstwa obiektu waszych starań. A także jego bliskich wstępnych i zstępnych, po mieczu i po kądzieli. Aż do szóstego pokolenia nazad i trzeciego wpieriod.

Sami widzicie, jaka to łatwizna.
Żaden normalny człowiek nie zniesie pochwały pod adresem swojego sąsiada.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 9 października 2012 / nr41

Curriculum curiosum, Dziunia

Dziunia przybyła kurierem

Jechała z Ochoty na Zdziwój, kilometrów 160 z haczykiem. Dojechała, została przywitana, położona na łóżku, żeby odpoczęła. Po tej podróży.
Też się walnęłam obok niej, wzięłam długopis, żeby sobie popisać na marginesach. Dziunia po redakcji, ale wciąż ta sama, którą napisałam. Wydawnictwo poprosiło: „Szybko, jak naj-szybko się da”.
No więc dało się w dwa dni.

Przy okazji uświadomiłam sobie, że nałogowo stawiam przecinki gdzie popadnie, a nie z przymiotnikami piszę oddzielnie. Z maniakalnym uporem, godnym lepszej sprawy.
Jak to dobrze, że istnieją redaktorzy, korektorzy i inni łowcy błędów!

Z drugiej strony: dlaczego właściwie nie z przymiotnikami należy pisać oddzielnie? Kompletnie arbitralna, nie-zrozumiała decyzja.
Coś jak jazda prawą stroną jezdni, tak, bo tak. Mimo, że niewygodnie i niezgodnie z preferencją motoryki.
Cokolwiek mam na myśli, bo sama nie jestem pewna, co ja wygaduję.

Dziunia odjechała kurierem.
Z kilkoma uwagami na marginesach, ze zmianą imienia jednej z drugoplanowych postaci.
Nie było to takie znowu proste, bo z tym kurierem mijaliśmy się niczym pijane zające.
Jak ja w Chorzelach, to on utknął w Przasnyszu.
Jak on dojechał do Chorzel, to ja już byłam w Krzynowłodze.

Wreszcie trzeciego dnia udało nam się spotkać gdzieś pośrodku. Ale wysłanie Dziuni z powrotem do Warszawy zajęło mi więcej czasu, niż same poprawki poprawek.

A, jeszcze jedno! Dziękuję mojej Lepiej Rozwiniętej Umysłowo Koleżance, że pomogła mi Dziunię zapakować do wysyłki. W pakowaniu rzeczy (i Dziuń) jestem jeszcze bardziej beznadziejna, niż w lokowaniu przecinków.
I tyle, jeśli chodzi o newsy z wioski.

Teraz oczekuję Dziuni w docelowej postaci, ubranej w okładki, gotowej, żeby iść w świat, do ludzi.
Do was, Ludzie.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Natura Lucka

Poznajcie Lucka, drodzy Państwo. Skoro ja musiałam, to i wam tego nie oszczędzę.
Bo niby dlaczego mielibyście ponieść taką okropną stratę, z faktu niepoznania Lucka wynikającą?
Dzielę się zatem moimi najszczerszymi doznaniami i refleksjami, w obecności Lucka doświadczonymi boleśnie. A każdy ból jest stopniem do doskonałości, więc naprzód, naprzód.

Jego pojawienie się w moim życiu poprzedziły fanfary.

Tramdadam, jaki on jest niesamowicie, nie do opisania, nieprawdopodobnie, cudownie fantastyczny.
Tramdadam, kiedy go poznam, będę zazdrościć każdemu stworzeniu, na które Lucek zwróci swe oczy.
Tramdadam!
Mądry!
Tramdadam!
Dobry!

Fanfary wykonała z ogromnym przejęciem życiowa partnerka Lucka, Niunia.
Odrobinę mnie to zdziwiło, bo mój kontakt z Luckiem był z góry przewidziany jako ograniczony w czasie i w przestrzeni. Ot, miałam przejechać z nim sześćdziesiąt jeden kilometrów i czterysta osiemnaście metrów, żeby odebrać z naprawy auto, któremu zdechło się daleko od domu.
Niunia upierała się jednak, że sam kontakt z Luckiem otworzy mi oczy na to, jacy Wspaniali Ludzie chodzą wciąż jeszcze po tym łez padole.
Faktycznie, chodzą, a nawet unoszą się nad ziemią.
Ale po kolei.

Umościłam się w wypieszczonej beemce Lucka, pod czujnym jego okiem sprawdzając, czy na butach nie zostało mi jakieś ziarenko piasku lub psie łajno.
– Bardzo niekobiece te buciory – zauważył Lucek cierpko, mierząc spojrzeniem moje błękitne glany. – Kobieta powinna podkreślać swoje walory.
To mówiąc mlasnął.
Skuliłam się na siedzeniu, okrywając wszystkie domniemane walory kurtką. Lucek wyrwał z podwórka z piskiem opon, sypiąc żwirem na walory machającej nam Niuni.
– Ruszaj ten badziew! – ryknął straszliwie na przejeżdżające punto, włączając się do ruchu.

Beemka skoczyła jak oparzony szczur, rozwijając prędkość dźwięku. – Lucek popatrzył na moją zieleniejącą gębę i wyszczerzył szczękę typu akryl.
– Jestem świetnym kierowcą – wyznał w uniesieniu. – Nie ma się czego bać, Hołowczyc przy mnie to żołędny dupek.

Odmówiłam szybko wszystkie znane modlitwy do patrona kierowców, ale najwyraźniej nie miał ochoty zadawać się z Luckiem, bo milczał. A kiedy święty Krzysztof milczał, Lucek rozwinął prędkość do stu sześćdziesięciu.
– Będę rzygać – uprzedziłam go lojalnie.
Popatrzył na mnie z obrzydzeniem.
– Kobieta w samochodzie to gorsze niż kret na zagonie.

Mądrość, płynąca z jego ust poraziła mnie swoją głębią, więc skuliłam się jeszcze bardziej. Lucek uznał to widać za gest pojednania, bo postanowił opowiedzieć mi o sobie. Trochę mnie bolało, że gadając patrzy na mnie zamiast na drogę i w lusterka, bo mam jeszcze kilka spraw do załatwienia na tym świecie, zanim udam się na tamten. Dlatego wybaczcie, że słuchałam nieuważnie i mogłam zgubić jakieś istotne szczegóły. Lecz sens ogólny raczej uchwyciłam.
Dowiedziałam się (i wam od razu do wiadomości podaję), że kobiety za kierownicą są przyczyną dziur w asfalcie.
Że rowerzystów należy wystrzelać ze sztucera.
Że rok przestępny jest co dwa lata z całą pewnością.
Że ktokolwiek robi cokolwiek w dowolnej chwili i w dowolnym miejscu na świecie, on, Lucek zrobiłby to znacznie lepiej, szybciej i z sensem, a nie bez sensu.
Bo wszyscy robią wszystko bez sensu, gdyż tylko on, Lucek wie, jaki jest sens.

Przez tę straszną godzinę w towarzystwie Lucka dowiedziałam się wszystkiego. Jak co działa, dlaczego nie działa i co on, Lucek zrobiłby, żeby działało. W rządzie, w Kościele, w edukacji, służbie zdrowia, w Afryce, w fabryce, na drodze, w silniku, w nerkach, w kulturze, w kinie.

Kiedy wjechaliśmy do miasta, umilkł nagle i wytężył wzrok w stronę skrzyżowania. I wtedy po raz pierwszy zadał mi pytanie:
– Czerwone mamy czy zielone?– zapytał. – Bo żem nie wziął okularów.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 2 października 2012 / nr40

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Rzeczywistości

Dwudziestego pierwszego września w naszej dolinie nastał pierwszy mróz. Zakradł się o czwartej nad ranem, liznął zaokienny termometr, któremu szczęka opadła do minus trzech. Rozsiadł się w malinowym chruśniaku, wywołując lekką panikę wśród dojrzewających owoców.
Jabłka, już nie zielone, ale wciąż nie czerwone jęknęły chórem, budząc muchy, które wszelkimi szparami poczęły wpychać się do chałupy. Gwiazdy na czarnym niebie szczękały zębami, drżąc. Kiedy już całkiem zbladły z zimna, zaczęło wstawać słońce.

Wyplątałam się ze śpiwora, żeby niczego nie przegapić. Od strony rzeczki zagęgało przenikliwie i nad stodołą przeleciał klucz gęsi. Sikorka rozdarła dziób jazgotliwie.
Na oszronionej łące przed chałupą stały trzy sarny, gapiąc się na mnie. Ja też się zagapiłam, bo ładne. Po chwili jedna z nich ukłoniła mi się grzecznie. Odkłoniłam się. Wtedy odeszły w las.
Słońce wzniosło się ponad drzewa i wszystko zaczęło parować z radości.
To moja rzeczywistość.
Choć mówią mi, że jestem kompletnie oderwana od rzeczywistości. Bo zadaję głupie pytania i często się dziwię.

Na przykład:
– Co to jest sukienka od Zienia? – zapytałam, budząc grozę u lepiej rozwiniętej umysłowo koleżanki.
– To ty nie wiesz? – wykrzyknęła gromko, gromy spod rzęs na mnie ciskając. – To jest zajebiście droga, niesamowicie trendy i w ogóle dla przeciętnej śmiertelniczki niedostępna kiecka!

Zamieniłam się w truchło, truchlejąc. Uświadomiłam sobie, że ja tę kieckę niedostępną, niesamowitą i trendowatą otrzymawszy w podzięce za drobną przysługę, zwinęłam ją w kłąb i wcisnęłam do plecaka razem z brudnymi skarpetami. Teraz rozumiem te spojrzenia nierozumiejące! Świętokradztwo popełniłam, choć nic świętego nie ukradłam.
Od dziś będę traktować szmatę z należytym szacunkiem, oprawię ją w ramki i powieszę w strefie sacrum, nad głowami łoża małżeńskiego.

Fakt, od czasu do czasu zdarzają mi się czołowe zderzenia z tymi warstwami rzeczywistości, w których na co dzień nie goszczę.
Ze dwa, czy trzy lata temu temu przyjaciel zadzwonił do mnie z zaproszeniem „na kubicę”. Przegłodziłam się więc solidnie i poszłam. Siedzimy sobie z tym przyjacielem w jego apartamencie i gapimy się w telewizor. Wielki na całą ścianę, więc wytrzeszczam oczy się, bo jeszcze takiego nie widziałam.
W środku tegoż ustrojstwa pędzą jakieś samochody, hałas zasnuwa mi oczy mgiełką, ale czekam cierpliwie, chociaż w brzuchu mi burczy z głodu. Na dodatek z aneksu kuchennego nie dobiegają żadne dźwięki gotowania, ani zapachy obiecanej kubicy.
Mija godzina, a ja moczę usta w kawie, przyglądając się, jak mój przyjaciel wlepia gały w ten telewizor.

Wreszcie pytam nieśmiało:
A ta kubica to długo jeszcze?
On na to:
 – Przecież już jechał!

I za nic na świecie nie mógł zrozumieć, dlaczego, ach, dlaczego dostałam prawie śmiertelnego ataku śmiechu, a na koniec pożarłam mu całą resztę suchego chleba.

Z drugiej strony też bywa zabawnie.
Zaprosiłam ja z kolei krewną swoją na „wieczór spadających gwiazd”, a ona pyta ze zdziwieniem:
– To wreszcie kupiłaś telewizor?
Ta moja krewna z pewnością rozpoznałaby z odległości stu kilometrów sukienkę od Zienia, chociaż na widok ropuchy wskoczyła do samochodu i chciała uciekać. A przecież to takie słodkie stworzonko.

Zderzenia różnych warstw rzeczywistości bywają zabawne, jeśli przy ich przekraczaniu używa się – jako bufora – poczucia humoru. Gorzej, jeśli zamiast dobrze się bawić i uczyć nawzajem, ludzie uważają własną rzeczywistość za jedyną obowiązującą normę życia na Ziemi, a dominującym narzędziem poznania jest czujna nienawiść do inności.
Ale o tym sza, to jest humoreska, a nie moralitet.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 25 września 2012 / nr39

Taka prawda

Prawda to prastara, jak tablice Mojżeszowe, albo jeszcze starsza. Głosi ona, że jak chłop baby nie bije, to jej wątroba gnije. Albo jemu wątroba gnije, chłopu nieszczęsnemu, co nie bije.
Są co najmniej dwie wersje gnijącej wątroby. W wersji warszawskiej gnije ona chłopu dobremu (co nie bije). Wsiowa wersja podaje, że gnije niebitej babie. Dodając, że baba niebita jest jak kosa nieklepana.

Na końcu takiej mądrości należy dodać koniecznie frazę: TAKA PRAWDA.
Taki świecki odpowiednik pobożnego amen.

Ponieważ domową przemocą zajmuję się z przerwami od lat prawie dwudziestu, głowę mam poobijaną od walenia w mur tych prastarych prawd.
I wcale, ale to wcale mnie nie porusza komunikat, który wypłynął z ust pełnomocniczki do spraw równego traktowania, Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz: „Rada Ministrów zdecydowała, że Konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej zostanie podpisana”.

Cóż za ulga tu dla nas na wiosze.
Jakaż nowa nadzieja wstępuje w serce Jadźki, która leży na chirurgii w Płońsku po kolejnym obiciu wątroby przez konkubenta. A Jola, która od trzydziestu lat ma oczy dookoła głowy, żeby w porę uchylić się przed ciosem lub kopniakiem. Tak, Jola jest wręcz wniebowzięta, że nasz rząd podpisze tę konwencję.
I dziewczynka F. bawiąca się z owrzodzonym psem w jego budzie. Pisałam o niej na swoim blogu, kto ciekawy.
Ona też czeka na ten podpis z nadzieją i wzruszeniem.

Ja zaś, Pani Agnieszko od Równego Traktowania, mogę ewentualnie wzruszyć ramionami. Tak w kwestii równego traktowania, jak i zwalczania domowej przemocy.
Trzeciego lipca 1995 roku po raz pierwszy zadzwonił telefon Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy. Byłam tam, kiedy dzwonił. I gdy dzwoniły kolejne, setki, tysiące telefonów. Byłam tam, ponieważ – tak jak gromada innych głupców – wierzyłam, że połączone siły psychologii, prawa, dobrej woli, rozumu, wiedzy, pasji i życzliwości dla krzywdzonych zdołają przebić się przez mury gnijącej wątroby, nieklepanej kosy, tych ohydnych, jadowitych wirusów, zżerających mózgi całym pokoleniom kobiet i mężczyzn. Tego: widziały gały, co brały.
Tego: jak suka nie da, to pies nie weźmie.

Wiecie, co to jest? To są przekonania, ubrane w rzekomodowcipne formy przysłów.
To są filtry poznawcze, przez które patrzycie na świat, na siebie, na innych.
To jest uwiąd ludzkiego ducha i rozumu, zastąpionego przez powtarzane bezmyślnie frazesy.

Wyplułam sobie oskrzela, starając się wyjaśnić grupom policjantów, nauczycieli, pracowników socjalnych, prawników, lekarzy i innych ras, zorientowanych prospołecznie na czym polega sedno relacji między ofiarą a sprawcą przemocy. Po to, żeby – w kontakcie z nią, z ofiarą – nie padało: „a czym go pani tak zdenerwowała, że aż panią pobił?”
Jeździliśmy z tymi szkoleniami po całym kraju, jak cyrk objazdowy, znosząc głupie dowcipy (policja), gorzkie żale (nauczyciele), sceptyczne uwagi (lekarze i prawnicy). Zależało nam. Nie na pieniądzach i zaszczytach, tylko na prawdziwej pracy u podstaw.

Ale to nie trwało długo, bo tam, gdzie są ludzie, tam jest i piekło. Smutna historia samczych wojen terytorialnych w tymże Ogólnopolskim Pogotowiu, które w końcu rozpadło się z hukiem, jak śmierdząca purchawka, na dwie strefy wpływów. Szkoda słów.

Co osiągnięto przez te lata inwestowania w „system pomocowy”? Z mojego punktu widzenia niewiele. Opadają mi ręce, kiedy po raz milionowy słyszę historię, jak policjant, wypełniając Niebieską Kartę rzucił od niechcenia: „Mogłaby pani tu trochę posprzątać, to i chłop by się nie czepiał”.
Albo jak prokurator tłumaczy umorzenie postępowania z artykułu 207k.k. (przemoc domowa), cytuję: „Pozwany nie był w stanie używać przemocy w stopniu opisanym przez powódkę, ponieważ zazwyczaj stał pod sklepem i pił alkohol, nie bywając w tym czasie w domu”.

I żadna konwencja tego nie zmieni, nawet, jeśli tym smutnym panom w garniturach uda się w końcu przetłumaczyć pojęcie „gender”. Taka prawda.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 11 września 2012 / nr38