Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Jak obchodzić głupie święta

Piszę ten felieton dzień po walentynkach, a wy przeczytacie go za dni kilka, więc wydawać by się mogło, że temat leciutko nieświeży.
Piszę go jednak pod wpływem impulsu (telefonicznego), który zbudził mnie dziś o szóstej zero jeden. Gdyby nie to, zupełnie nie zwróciłabym uwagi na to święto, bo nie posiadam przymusu świętowania wszystkiego, jak leci.

Sam święty Walenty zapewne w grobie się przewraca, widząc, jak handlarze tandetą wyświechtali jego imię. A był z niego równy gość, który, zakochawszy się w córce swojego prześladowcy (więziennego klawisza) sprawił, że odzyskała wzrok. Zamiast, zwróćcie uwagę, wypominać jej pochodzenie.
Mógłby on służyć moralnym przykładem dla wielbicieli wykopywania dziadków z Wehrmachtu i babć z KGB.

Wrócę jednak do owego telefonu, który bladym świtem wyrwał mnie ze snu.
I tak szczęściara ze mnie. Gdybym mieszkała w Czelabińsku, spadłby mi na łeb meteoryt, a nie moja koleżanka, Ziuta.

Ta z krwi i kości feministka była akurat w pilnej potrzebie, ponieważ wśród dogmatów swojej religii nie znalazła odpowiedzi na dręczące ją przez całą noc pytanie: Czy on mnie jeszcze kocha? Stąd to larum poranne.
Rozmowa z dużą zawartością rozpaczliwych aktów strzelistych typu czuję się jak idiotka! przebiegała w półśnie po mojej stronie, lecz nawet przez sen jestem w stanie udzielić fachowej porady w kwestii zaburzeń, błędnie lokowanych w okolicach serca.
Brzmi ona zawsze tak samo: puknij się w rozum, jeśli uda ci się gdzieś na niego trafić.
Skoro od roku mówisz kolesiowi, z którym żyjesz w udanym związku partnerskim, że masz w dupie paternalistyczny porządek świata, że wiszą ci kalafiorem protekcjonalne święta w rodzaju Dnia Kobiet i walentynek, to, na miły Bóg, daj mi jeszcze pospać, dobra kobieto!

W tym miejscu ziewam z nudów, bo wolę większe wyzwania psychologiczne.

Cały problem Ziuty sprowadza się do tej powszechnej cechy kobiecej, jaką jest żelazna konsekwencja w stosunkach z mężczyznami.
Prawdziwa kobieta konsekwentnie żąda, żeby samiec czytał w jej myślach, niezależnie od wypowiadanych słów.
Jeśli mówi: Nie interesują mnie tandetne gadżety z okazji głupiego święta, to facet powinien na poziomie telepatii odebrać pogróżkę: Tylko spróbuj nie kupić mi czerwonego serduszka!.

Partner Ziuty potraktował jednak walentynki tak, jak miał przykazane – olał je serdecznie i po męsku. Posprzątał chałupę, powiesił pranie, obrał pyry i przyprawił surówkę z kapusty. Po robocie ściągnął z Internetu darmowe Żywe trupy i sobie spokojnie słuchał w ramach odpoczynku.

Tymczasem Ziuta oszalała z rozpaczy, bo w telewizji pokazywali migdalące się walentynkowo pary, a z nią się nikt nie migdalił, tylko słuchał tych trupów.
Żywych. 

I całą noc gryzła pazury. I dumała: Kocha? Nie kocha?.
Rozumiecie w czym rzecz?
Pewnie też domyślacie się mojej osobistej odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule.

Oto ona: Głupie święta najlepiej obchodzić… szerokim łukiem.

Mówię to zwłaszcza do facetów, dla których tuż po walentynkach rozpoczyna się droga krzyżowa i gorzkie żale.
Ale czy to się da zrobić?
Przecież przed wami Dzień Kobiet, więc bądźcie czujni, kiedy wasza partnerka parska lekceważąco na samą myśl o konającym tulipanie. Na wszelki wypadek kupcie jej cały tuzin.
I czerwone serduszko, koniecznie.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 19 lutego 2013 / nr8

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Nie dokarmiać posłów!

Jestem niepocieszona, zbolała i tkwię w ciężkim epizodzie depresji, ponieważ poznałam ogrom moich win.
Dziękuję panu, panie pośle won Niesiołowski, że otworzyłeś pan moje ślepe oczy na sprawy kardynalne.

Mimo emocjonalnej zapaści biegnę co sił na podwórko, aby pousuwać ptasie karmniki i budki lęgowe, nim się coś w nich zalęgnie.
Zdejmuję sikorkową słoninę z drucików i szybko, w akcie ekspiacyjnym, sama ją pożeram. O
tym, jak bardzo żałuję win moich niech zaświadczy fakt, że jestem wegetarianką.

Przełykam pokutnie tę słoninę, oczy mi mgłą zachodzą, ale zasłużyłam na dużo surowszą karę.
Chwytam wiadro spod pieca i posypuję głowę popiołem. Zamaszyście, całą zawartością, nie czekając do popielcowej środy.
Jednocześnie biję się w piersi i szczypię w tyłek tak, żeby bolało.

Skala moich występków zapiera mi dech w piersiach i pierś w dechach.
To nie jest jakaś zwyczajna kradzież, pospolite cudzołóstwo czy inna banalna krzywda wyrządzona w ramach codziennej aktywności.

Tu chodzi o ewolucję!

Niczego nieświadoma, przez pięćdziesiąt lat robiłam wszystko źle i w poprzek. Na opak i przeciwko. Bóg jeden wie, ile szkód w procesie ewolucji poczyniłam w minionym półwieczu.
Przyznaję przed wami, bracia i siostry: dokarmiałam ptaki.
Uff, wyznałam to.

Powiem więc i całą resztę: karmiłam też sarny, wpuszczając je na swoje łąki. I zające. Lisy też żarły na moim kompostowniku. O kotach aż boję się pomyśleć.
Ożesz cholera jasna, dalsza retrospekcja prowadzi mnie  w otchłań poczucia winy. Otóż w podstawówce dzieliłam się kanapkami (z mortadelą) oraz jabłkami. Dokarmiałam Kryśkę, Lucynę i Cesia, ponieważ ja byłam tłusta, a oni chudzi. Ja zawsze miałam nadmiar żarła, a inne dzieciaki, bywało, łaziły o suchym pysku. A wtedy mortadela miała pewne wartości odżywcze, o jabłkach nie wspominając. Wobec czego, zupełnie niechcący i w dobrej intencji zakłóciłam bieg ewolucji.

Wybacz mi Panie i panie pośle. Ja to wszystko jakoś naprawię.  Od dziś wszystko, co mi się ośmiela żebrać pod oknami o okruch pożywienia, będę traktować z szacunkiem dla praw ewolucji. Użyję do tego pańskiego ulubionego słowa z wykrzyknikiem: Won!

Drodzy czytelnicy, zanim ocenicie powyższą część mojego wyznania jako zapowiedź umysłowej podróży do świrolandii, zanim zapytacie, co ja palę i gdzie można to kupić (wyhodować), przeczytajcie przysługujące wam wyjaśnienie:
Kiedy profesor Magdalena Środa, teoretyczka etyki, postanowiła popraktykować tę etykę na braciach mniejszych, pomyślałam, że nareszcie się w czymś zgadzamy.
A trzeba wam wiedzieć, że znam ją od lat i kibicuję serdecznie każdej próbie wyjścia z ideologicznego zaślepienia, bo uważam, że szkoda marnotrawić taki przenikliwy intelekt w służbie jednej ideologii.
Dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy zamiast nawoływać do rewolucji kulturalnej (pamiętając, że była już jedna w Chinach) pani profesor poczęła wzywać lud do dokarmiania ptaków zimą.

Za co boleśnie oberwała od innego profesora, teoretyka biologii, który osobistą rewolucję kulturalną już przeszedł, a teraz upomina się o ewolucję.
Profesor ów zarzucił Środzie ignorancję i wyjaśnił prostaczkom, o co w tym wszystkim chodzi.

A chodzi o to, że: „Dokarmianie ptaków i wszystkich zwierząt jest dla nich przede wszystkim szkodliwe. Narusza podstawowe zasady ewolucji, zasadę selekcji, doboru naturalnego i przeżywania osobnika najbardziej przystosowanego, co prowadzi do degeneracji, chorób i negatywnych zmian”. Koniec cytatu.

Tak, panie pośle Niesiołowski, obrońco ewolucji w drodze selekcji. Czy nie pragnąłby pan ekstrapolować tych mocnych stwierdzeń na jakieś większe zwierzę?
To już się ludzkości przydarzyło.
I to całkiem niedawno.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 12 lutego 2013 / nr7

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Jezus uzdrawiał na dworcu w P.

Było mroźnie, minus dwadzieścia i nieprzyjemnie wiało, ale frekwencja na porannej mszy jak zwykle dopisała.

Bożedaj Purchawiecki wraz z małżonką Zmiłują wstali z kościelnej ławy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, aby przyjąć błogosławieństwo, które im się słusznie należało. Na tacy bowiem umieścili pięćdziesiąt złotych.
Zmiłuja po raz ostatni potoczyła wzrokiem dookolnie, żeby zarejestrować w pamięci operacyjnej wszystkie uchybienia w ubiorze i zachowaniu współuczestników duchowej uczty.

Bożedaj nie zniżał się do wzrokowych wycieczek. Nie musiał poprawiać sobie nastroju osądzaniem innych, bo osądził ich już dawno i raz na zawsze.

Purchawieccy zawyli ostatnie aaamen i przepchnęli się do wyjścia.
Zmiłuja zawiesiła wzrok na kolorowym plakacie, wiszącym tuż przy kropielnicy.

– Jezus będzie w Warszawie na stadionie! – wykrzyknęła szeptem w wielkiej ekscytacji. – Za czterdzieści złotych można się uzdrowić!
W wyobraźni zobaczyła siebie wznoszącą ręce i mdlejącą w ekstazie na skutek działania zakupionej łaski.

Opuszczając kościół potknęła się o brzydkiego starucha, żebrzącego pod drzwiami.
Skrzywiła się, bo cuchnął.
– Powinni z tym coś zrobić – powiedziała pełnym głosem, ponieważ lubiła mieć słuchaczy, wygłaszając coś mądrego.
Bożedaj potwierdził krótkim skinieniem kapelusza i obrzucił dziada groźnym spojrzeniem.
– Tak kończą pijacy i nieroby – rzekł, ale całkiem cicho, bo potrafił zachwycać się swą przenikliwą inteligencją nieco dyskretniej niż Zmiłuja.
Która akurat wpadła w nastrój zachwytu.
– Jaki piękny świat Pan Bóg nam stworzył – rozanieliła się na widok oszronionych świerków w przykościelnym parku. — Ale ludzie tego nie widzą – dodała z żalem.

Małżonkowie udali się spacerkiem na dworzec, bo mieszkali w podmiejskiej enklawie, którą im Pan Bóg stworzył na kredyt preferencyjny.
A tu na drzwiach dworcowych wisi wielki plakat, większy nawet niż ten o Jezusie na stadionie, tylko nie tak kolorowy. Właściwie całkiem czarno-biały. Na nim kilka słów.
– Nie wierzę własnym oczom – wydyszała Purchawiecka. – Skandal!

Purchawiecki zmarszczył brwi.
– Skandal – zgodził się.  – Należy powiadomić prasę, niech interweniują, żeby normalni ludzie nie musieli tego znosić – rozwinął myśl.

Inni podróżni podchwycili wdzięczny temat i w dobrze ogrzanej poczekalni rozległy się oburzone głosy.
Jedne piskliwe, inne gdaczące, jeszcze inne ochrypłe, coraz głośniej, coraz śmielej.
Nic tak nie łączy ludzi w niedzielę, jak wspólna pieśń oburzenia.

Pewnie jesteście ciekawi, co tak rozsierdziło ten tłum stworzeń Bożych?
Oczywiście to, co było ogłoszone czarną czcionką na białym papierze: „Decyzją prezydenta miasta w czasie mrozów dworzec będzie otwarty dla bezdomnych przez całą dobę”.
Nic tak nie rozsierdza dobrego chrześcijanina, jak przymus wąchania cudzego smrodu, oglądania nędzy, patrzenia w pustkę ledwie żywych oczu dworcowego dziada.

Taki dziad nie tylko cuchnie i wygląda jak bydlę.
On się ośmiela wydawać bełkotliwe dźwięki, tak niepodobne do naszej mowy.
Odważa się nas zaczepić, żeby wyżebrać złotówkę. A my nie mamy złotówki, bo już daliśmy na tacę, i na Owsiaka, i diabli wiedzą na co jeszcze.

Więc niech prezydent miasta nie będzie taki miłosierny, niech sobie dziadów i baby zabiera do ratusza.
Albo do domu, o!
Każdy dobry uczynek sprowadzi bowiem zasłużoną karę na urzędnika, który wyskoczył przed orkiestrę. Już mu tego nie darują, że śmiał narazić normalnych obywateli na bliskie spotkanie z ludzkim śmietniskiem.

Jeśli spotkasz brudnego, głodnego dziada, to celnym kopem usuń go sobie z drogi.
A w lipcu jedź koniecznie na stadion do Warszawy. Tam, za cztery dychy Jezus na pewno cię uzdrowi.

PS Wszelkie podobieństwo zdarzeń do incydentu dworcowego w Płocku jest absolutnie zamierzone.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 5 lutego 2013 / nr6

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Też mi sensacja…

Morale pięciorga sejmowych zwrotnicowych, przyłapanych na grze w chytrą babę, stało się przedmiotem gorącej debaty społeczeństwa.

Spieniły się bałwany wzburzonych emocji, budząc nas z zimowego letargu.
Emocje w styczniu są bardzo pożądane, bo krew szybciej krąży w znużonych cielskach. A gdy tak krąży jak szalona, rośnie nasza odporność na rozmaite wstrętne choróbska, z grypą na czele.
Nie wierzcie w to, że stres osłabia odporność.
Jest akurat odwrotnie, więc stresujcie się bez obaw.

Niech będzie pochwalona marszałkini Kopacz i czworo jej wicechciwców za ocalenie narodu przed zarazą, morowym powietrzem i zimową depresją.
Spektakl pod tytułem Oddaj chciwcze tę mamonę potrwa jeszcze jakiś czas, po czym emocje z wolna opadną, ale to już będzie bliżej wiosennych roztopów.

Zważywszy, że nic wielkiego się nie wydarzyło, ludzka zdolność skupiania uwagi na cudzych pieniądzach jest godna podziwu.
Ten ożywczy szum społecznego oburzenia (obrzydzenia, gniewnego zdumienia, potępienia) oznacza, że większość z nas nie wie, na jakim świecie żyje i nie widzi własnego udziału w codziennym tworzeniu praw tego świata.

Media pieją i jęczą tak donośnie, jakby zdarzyła się rzecz bez precedensu, albo niezgodna z prawami fizyki.
A cóż takiego się stało?
Oto stworzenia z kilku różnych partii politycznych połączyły się we wspólnym paroksyzmie pazerności, bez większego wysiłku odkrywając możliwość porozumienia ponad wszelkimi podziałami. Można się żreć i obrzucać błotem w kwestiach wartości, pryncypiów obyczajowych od pasa w dół, idei wzniosłych i innych abstrakcji, ale przyziemny konkret, czyli pieniądze w łapie, są spoiwem i wspólnym dziedzictwem rodzaju ludzkiego.
No więc o co chodzi, ludziska?
Przecież nie ukradli, tylko sobie wzięli, prawda?
Leżały, to sobie podzielili, żeby się nie zmarnowały.

Jak wszyscy, którzy zajmowali te zaszczytne stołki przed nimi. Tyle, że poprzednikom się udawało dzielić łupy cichcem w półmroku, a ta grupa zaliczyła spektakularną wpadkę.
Przyłapani w całej swojej brzydkości przez bezlitosne światła jupiterów, zachowują się jak zające na autostradzie. Zapędzeni w kozi róg, zmuszeni do tłumaczenia się z tak oczywistego zachowania.
Przedstawiciele wszystkich opcji politycznych, krew z krwi, kość z kości nas wszystkich razem wziętych i każdego z osobna.
Kulą się w tych światłach biedacy, zamiast podnieść dumnie głowę i rzec:
– Dają, to biorę, jak mnie uczyli mama, tata, pani w szkole i ksiądz na religii swoim własnym przykładem.

Wielka mi sensacja.
Prawdziwą sensacją byłoby dla mnie pojawienie się w polityce (czy gdziekolwiek indziej) kogoś, kto odrzuciłby okazję do pomnożenia stanu konta.
Wtedy należałoby bić na trwogę.

Bo to musiałoby oznaczać, że pojawił się mutant, którym nie da się manipulować.
Mutant w rodzaju Jezusa Chrystusa, któremu obce byłoby wszystko, co ludzkie: zachłanność, obłuda, kłamstwo.

Moje serce ścisnąłby lęk, bo dobrze wiem, co robi się z takimi mutantami.
Wy też wiecie.

Dlatego zakrzyknijmy z radością i ulgą, że świat nadal obraca się we właściwą stronę, a nasi wybrańcy są nam samym podobni. Oni po prostu mają więcej możliwości, a i skala zachłanności jest inna u koryta.

Ponieważ człowiek ma pazerność zapisaną w DNA, można rozważyć stworzenie sztucznej inteligencji, żeby zasiadała w organach ustawodawczych. Wyobraźcie sobie cały sejm w postaci jednego chipa wielkości szczurzego paznokcia.
Sztuczna inteligencja byłaby wolna od ludzkich przypadłości charakteru, nieskażona popędami, niezależna od irracjonalnych impulsów, nieskora do zgniłych kompromisów.

Tylko ostrożnie, błagam ostrożnie.
Żeby nie stworzyć z rozpędu sztucznej głupoty.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 25 stycznia 2013 / nr5

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Radaroza

Dziesiątego stycznia, Anno Domini 2013 ogłoszony został narodowy program walki z fotoradarami.
W samym Przasnyszu walka ta rozpoczęła się miesiąc wcześniej. Urządzenie, pilnujące prędkości na wylotówce w kierunku Warszawy, zostało upaprane czarną farbą. Tym samym zwolennicy jazdy niepodległej z miasta Przasnysz znaleźli się w awangardzie, inspirując nowy, wandalistyczny nurt o zasięgu krajowym.

Sam Tomasz Lis wziął na siebie ciężar przywództwa moralnego, stając się tym samym arbitrem dla wszystkich wsiowych głupków, którym się wydaje, że grają w filmie akcji, gdy tylko dotkną stopą pedału gazu.

Bez urazy, ukochani mieszkańcy wsi. W pojęciu wsiowy głupek mieszczą się całe zastępy tubylcze wielkich metropolii, bo kategoria ta dotyczy stanu umysłu, a nie miejsca zamieszkania.

Wspomniany stan umysłu charakteryzuje się wrodzoną lub nabytą niezdolnością do autorefleksji i boleśnie natrętnym samouwielbieniem. Watahy wsiowych głupków poruszają się po drogach krajowych, lokalnych i polnych.
Mniej lub bardziej do ludzi podobni, jedni w chomątach z krawata, inni w dresach, bliźniaczo podobni w swoim umiłowaniu nieskrępowanego prawa do zabijania wszystkiego, co im wejdzie w drogę. Od drobnych zwierząt poczynając, na kulawych staruszkach samowolnie snujących się poboczem kończąc.

Akt erekcyjny niepodległościowego zrywu dokonał się i uwiądł, jak to z erekcjami bywa. Przez media przetoczyła się jałowa dyskusja, w której nikt nikogo nie przekonał.
Tymczasem wszelkie dyskusje są doskonale zbędne, ponieważ po obu stronach zasiadają ignoranci, którzy swoje argumenty opierają na wrażeniach, impulsach emocjonalnych i ułudzie własnej nieomylności. Oraz na  przekonaniu, że zasady są po to, żeby je olewać, a przepisy po to, żeby je łamać.
Zabawnie brzmią słowa dorosłej i na pozór rozumnej istoty, upierającej się, że liczba i skutki wypadków nie mają nic wspólnego z rozwijanymi na drogach prędkościami.
Ta istota w dalszej części swojego wywodu twierdzi, że nie istnieje związek między dolegliwą i nieuchronną karą a liczbą popełnianych wykroczeń. Inne istoty, zamiast roześmiać się w głos lub udzielić rozmówcy pomocy psychiatrycznej, wsłuchują się z atencją w te pierdoły, nadając wydawanym dźwiękom rangę dyskusji jentelektułalnej.
Równie dobrze można stanąć w oborze i zmierzyć się na argumenty z krową.
Tak samo ekscytujące, płodne i twórcze zajęcie.

Występowanie związków między zjawiskami jest przedmiotem żmudnych badań wielu nauk, których nazwy kończą się na -logia i -yka. Nauki te, posługując się metodami nieco bardziej wyrafinowanymi niż sonda a co pan/pani myśli o radarach są w stanie opisać w miarę obiektywnie wpływ tego na tamto i owego na owamto. Uwzględniając takie, śmakie i owakie zmienne.

Wydawałoby się, że te dane mogłyby czemuś służyć.
Na przykład planowaniu działań naprawczych, profilaktycznych i interwencyjnych w skali lokalnej, a nawet globalnej. Bo mamy dziesiątki tysięcy empirycznych danych na wszelkie możliwe bolesne tematy.
Udowodnione zostały ścisłe związki między:
Piciem alkoholu a alkoholizmem.
Alkoholizmem a przemocą.
Płcią a agresją.
Dostępem do broni a zbrodniami z użyciem broni.
Przemocą w mediach a przemocą na ulicach.
Prędkością a skutkami wypadków drogowych.

Długo mogłabym wyliczać, ale czy to kogoś obejdzie? Czy kogoś obchodzi, że ludzkość na tym etapie swojego rozwoju ma dostęp do rzetelnej wiedzy, z której w ogóle nie korzysta?
Zamiast tego oddajemy głos głupcom, ucharakteryzowanym na mędrców.

Litości!
Postawcie już te cholerne radary.
Takim piczkom-zasadniczkom jak ja one w żaden sposób nie utrudnią życia.
Ja się nigdzie nie spieszę, bo jestem dorosła i umiem zaplanować własny czas. Pośpiech jest domeną osobników niezorganizowanych, niezdolnych do wnioskowania.

A ci nie powinni mieć istotnego wpływu na decyzje w skali społeczeństwa.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 22 stycznia 2013 / nr4

Felietony

W środku zimy

Chyba czas coś bąknąć na tym blogu.

Odezwać się pora – hej, hej, Ludziska!
Gdzie wy?
Bo ja nadal tutaj.

Skrobnę coś, żeby mi Rollins nie zarzucał twórczego kryzysu, rozmiękczenia mózgowia, albo innych wstydliwych przypadłości z uwiądem starczym na czele, gdy tak sobie milczę o niczym.
Z pozoru o niczym.

Bo wcale nie o brak weny tu chodzi.
Tematów byłoby aż nadto, ale ćwiczę się w cnotach rozmaitych.

Jedną z nich jest milczenie (ta ozdoba głupców), szczególnie w tych kwestiach, które powodują ostre świerzbienie języka.
Świerzbienie klawiatury, w moim przypadku.

Im bardziej świerzbi, tym donośniej milczę.

Bo jeżeli zacznę polemizować z szajsem, to mogę niechcący nadać mu znaczenie, którego sam z siebie nie posiada.
Ten szajs.

Decyduję więc, że nie napiszę o pewnym wywiadzie ze zwierzęciem, drążącym temat różnic między agencją modelek a burdelem, z którego wynika tylko jedno: 1,6% różnicy jakościowej (wyrażonej w genotypie) między człowiekiem a szympansem bonobo do niczego już ludzkości nie zobowiązuje. Inwolucja?
Mam to gdzieś i wam tego samego życzę.

Nie będę się też odnosić do wywiadu na temat samobójczej śmierci młodego palacza gandzi, który miesiącami chodził upalony do spodu, a nikt nie zauważył.
Wieczny odpoczynek.

Powstrzymam (w ramach praktykowania cnót) cisnące mi się na klawiaturę ohydne słowa, które chciałabym skierować do – pardon me – ałtorytetóf terapełutóf uzależnień, wślizgujących się w tyłek wielbicielom wolnych konopi za pomocą relatywizowania szkód przez intoksykację wyrządzanych.

Inną cnotą, w której się ćwiczę jest miłość bliźniego.

Zaczęłam od zadania sobie (i tylko sobie) pytania, czy wszelkie stworzenie, które chodzi na dwóch nogach, wydaje dźwięki mowopodobne i potrafi liczyć pieniądze jest moim bliźnim. Jeżeli znajdę choć szczątkową odpowiedź na tak postawione ( i tylko sobie postawione) pytanie, postaram się z wami podzielić tą, jakże potrzebną, wiedzą.

Na razie jednak wpatruję się w biel.
Jest tu u nas tyle bieli, że mogłam ją tanio sprzedawać tym, którzy uważają, że życie jest szare.


Pozdrawiam wszystkich, którzy karmią ptaki.
Pozdrawiam wszystkich, którzy muszą spać w czapkach.
Pozdrawiam wszystkich, których coś boli.
I tych, którzy nie wiedzą, co zdarzy się jutro, a mimo to nie tracą ducha.


Oraz desperatów, zawzięcie ćwiczących się w cnotach, żeby nie wiem co.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Śpiąc w gumofilcach

Jedno pozornie błahe zdanie, rzucone beztrosko w obecności odpowiedniej osoby, może być zdaniem kluczowym. Tym, na które padnie światło zbiorowej świadomości i uczyni cię przedmiotem wspólnej uwagi. A wtedy już nic nie będzie takie samo, bo idąc ulicą odczujesz, że nareszcie zostałeś dostrzeżony.
Nie powiedziałam doceniony, tak dobrze, to nie ma. Ale będziesz mieć swoje pięć minut i zrobisz z tym, co ci się spodoba. 

Sama o tym nie wiedząc wypowiedziałam magiczną sentencję, a, przyznajcie sami, brzmiała ona dość prostacko:

Kurdebalans, jeśli spadnie poniżej minus dwudziestu, to znowu będziemy spali w czapkach i szalikach!

Jak się domyślacie, prowadziłam banalną wymianę zdań na temat pogody, czyniąc zadość sąsiedzkim rytuałom.
Zdania tego nie musiałam umieszczać na żadnym portalu społecznościowym, ani na bilbordzie w centrum powiatowego miasta. Wystarczyło, że od niechcenia mruknęłam ów bzdet na polnej drodze, w okolicach kapliczki z Jezuskiem Ukrzyżowanym.

Po pewnym czasie (liczonym w dniach, nie tygodniach czy miesiącach) odezwała się do mnie telefonem znajoma z pobliskiego miasteczka.
– Uważaj, kogo wpuszczasz do domu – zażądała stanowczo.

Wytrzeszczyłam uszy ze zdziwienia.

– Czego znowu? – zapytałam miło.

– Jak to czego!? – zagrzmiała tubalnie w słusznym gniewie. – W miasteczku aż huczy od plotek na wasz temat! Podobno nigdy się nie myjecie i nie przebieracie do snu, waląc się w barłóg w tym, w czym chodzicie. No więc jeśli tak właśnie robicie, to przynajmniej nie wpuszczajcie nikogo do domu!

Ucieszyłam się, że bez żadnego wysiłku zostałam zauważona.
Bez wysiłku z mojej strony, bo ktoś tam się jednak wysilił, żeby stworzyć tę jakość.

Wreszcie, po dwóch latach cichego przemykania uliczkami, stałam się lokalną celebrytką. Może niedomytą i śpiącą w cuchnącym barłogu w zestawie kufajka plus gumofilce, ale zawsze coś.

Tylko patrzeć, jak zaczną o mnie pisać w gazetach.
Najpierw w lokalnych, a następnie ogólnopolskich.
Jeśli zgłosi się do nas New York Times, to odeślę ich do swojego agenta, którego w międzyczasie zatrudnię. Będzie mi zarządzał publicity i image. Przewiduję dla siebie świetlaną przyszłość.

Niech mi pozazdroszczą wszyscy ci, którzy dla przyciągnięcia uwagi wyczyniają najdziksze hołubce, a swoje codzienne dokonania prezentują na fejs-zbuku.
Jak powiada moja koleżanka – nie ma rzeczy, której nie zrobiłoby się dla lajka na fejsie.

Słyszałam też, że nie mając konta na Facebooku tak naprawdę nie istnieję.
Nieistnienie moje potwierdziłam nawet doświadczalnie. Oto pewnego dnia, poruszona jakimś zniekształceniem informacyjnym próbowałam napisać komentarz w portalu naTemat.
A tu figa z makiem.
Nie mam profilu zbukowego, a więc nikogo nie obchodzi, co mam do powiedzenia.
Ponieważ nie istnieję.
Wasza strata, pomyślałam butnie i samochwalnie, opuszczając niegościnne progi.

Lecz cóż to?
Dochodzą mnie słuchy, że światli i wykształceni ludzie z Nowego Jorku zabierają swoje zabawki i zamykają konta, ponieważ po latach żmudnych autoanaliz doszli do wniosku, że Facebook to nie jest rzeczywistość, a na dodatek zabiera czas, niczego w zamian nie oferując.
Ja cię kręcę, ale odkrycie!
Narcystyczna globalna społeczność się kruszy, a to już powód do niepokoju.
A jeśli się pokruszy na amen?
Gdzie stada człekokształtnych cudowronków będą uprawiać praktyki adoracyjne?
Gdzie służby specjalne i korporacje będą zbierać dane?

Nieee, musi powstać jakaś nowa jakość.
Nowa globalna platforma wymiany lajków.
Może… Arsebook?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 8 stycznia 2013 / nr2