Przyszła

Oficjalnie odgwizdałam zimę dziś o poranku.
Migrena, czyli pulsujące, lewostronne grzmocenie po czaszce plus mdłości wymuszające pozycję klęczną, potwierdzają radykalną zmianę aury.
Wiosnę witam na klęczkach, zatem z uwielbieniem.

Dla tych, którzy twierdzili, że trwa wiosna mam wiadomość: nareszcie stało się prawdą to, co do tej pory było  pustym słowem.
Oczywiście pustych słów i tak zostało całe mnóstwo, ale chociaż to jedno wyrównało do pionu i stało się ciałem.

Prawdą.

Prawda tego wiosennego poranka (jedenastego kwietnia 2013) objawiła się pod postacią liczby mnogiej.
Bardzo mnogiej.

Na oko ze dwieście ich było, oblepiły wszystkie drzewa w ogrodzie i odśpiewały multidziobny hymn na cześć wiosny.

Zgadnijcie, kto mnie tak licznie nawiedził, dla ułatwienia załączam nagranie.
Moja łapa, stercząca z okna z dyktafonem, wcale ich nie wystraszyła, tak były zajęte wychwalaniem poranka.
Ten szum, brzmiący jak morska fala to szum skrzydeł, kiedy przelatywały z wierzby na olszę.

Pod nimi kicał zając, bo moje podwórko jest jednym z nielicznych miejsc w okolicy, gdzie odsłoniło się nieco trawy spod zwałów śniegu.

Ponieważ sprawa jest poważna, śpieszę Wam o tym donieść.
To już się dzieje – ona tu jest.

Ta wiosna.
Na którą tak rozpaczliwie czekałam.

Jak mówi mój sąsiad: Czekajcie, a znajdziecie.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Żądam parytetu!

Jakiś czas temu osiągnęliśmy (ex aequo z Chińską Republiką Ludową) mistrzostwo kuli ziemskiej w fałszowaniu żywności. Dlatego w okresach okupacji stołu, a zwłaszcza przed rozmaitymi świętami, drukowane są poradniki Jak rozpoznać, czy padlina… pardon me, wędlina jest pochodzenia mięsnego.

Publiczne pranie brudów pod hasłem czy wiesz, co jesz przynosi jednak wymierne straty finansowe, bo inne narody dostają mdłości i nie chcą żreć naszych wynalazków. Spada eksport, a slogan Dobre, bo polskie budzi jedynie histeryczny śmiech. 

Dlatego przewiduję, że publiczna debata na temat żywności (w tym felietony w Tygodniku Ciechanowskim i jego lokalnych mutacjach) zostanie ustawowo zakazana, a dziennikarze surowo upomniani, że narażają swój kraj na straty.

Wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się czyjś partykularny interes.

Przekonał się o tym boleśnie chytrus Wałęsa, któremu się wydawało, że kogoś obchodzi to, co on naprawdę myśli.
Teraz liczy niedoszłe przychody w dolarach, popłakuje w rękaw dziennikarzom i odgraża się, że pozwie globalne lobby gejowskie o odszkodowanie, kiedy już sobie wszystko dokładnie policzy.

Nawiasem mówiąc zabawne i znamienne jest, że kiedy nasz laureat pokojowego Nobla nawoływał niedawno do pałowania robotników, nikt się specjalnie nie oburzył. Dopiero jego wypowiedź na temat homoseksualistów ruszyła z posad bryłę świata.
Dziś więc może najwyżej wygłaszać wykłady dla Ku-Klux-Klanu, razem z posłanką Pawłowicz.

Zwolennicy spiskowej teorii dziejów donoszą, że trwają tajne prace nad specustawą pod roboczym tytułem Morda w kubeł.
Ustawa ta ma ograniczyć wolność wypowiadania swoich przekonań w przestrzeni publicznej, w tym także w publicznych szaletach, których ściany w ciężkich czasach stawały się przecież polem walki ideologicznej.
Przekonania, poglądy i luźne myśli zostaną zlustrowane i sprawdzone pod względem merytorycznym i finansowym, zanim będą mogły pojawić się w mediach (w tym także na ścianach kibli).

Dwa strategiczne obszary ograniczenia lub zawieszenia wolności słowa to: polska żywność i homoseksualiści.

Ani geja, ani kiełbasy czy twarogu nie będzie wolno tknąć zacofanym poglądem, brzydkim słowem czy choćby samym poddaniem w wątpliwość.

Aby jednak nie prowokować masowych protestów, demonstracji i hakerskich ataków na strony rządowe, ta sama specustawa ma wprowadzić absolutną wolność słowa na płaszczyźnie stosunków międzyludzkich.
Trwają testy i konsultacje społeczne, których ambasadorem jest nowa gwiazda mediów – Ewa Wójciak.
Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat wybrano papieża i można było wypróbować nową definicję wolności wypowiedzi w skali całego społeczeństwa.

Pani dyrektor teatru (udając, że nie wie jak się obsługuje fejZbuka) rzuciła w papieża Franciszka ciężkim, acz zgrabnym słowem, oznaczającym męskie przyrodzenie.

Aż do tej wiekopomnej chwili wyraz ten był wyłączną własnością kiboli, obszczymurów i wojskowych kapelanów, spoczywając bezpiecznie w ustach z definicji plugawych. Pani Ewa wszakże bohatersko wydarła go z domu niewoli i wysłała w szeroki świat, do Watykanu.

Ten heroizm został nagrodzony rzęsistymi oklaskami z pierwszych rzędów ludzi kultury i sztuki, a nawet wybudził z letargu kilku profesorów, własnym podpisem broniących Wójciak przed katolinczem i zwolnieniem z roboty.

Solidnym zapleczem ideologiczno-instytucjonalnym tej akcji stał się niezawodny Janusz Palikot nawołując, aby każdego chuja nazywać chujem.

Nie sprecyzował jednak, czy należy to robić w jakimś rytmie (trzy razy dziennie, raz w tygodniu, raz na kwartał).
Nie jest też jasne, czy należy ten narząd nazywać patrząc mu w oczy, czy można do lustra albo do pornosa…

Same niejasności, ale chyba tylko ja zauważam w tym większy skandal.
Skandal dyskryminacyjny!

Zastanawiam się, co robią feministki i czemu nie reagują?!
Oto w przestrzeni publicznej fruwają swobodnie męskie genitalia, a gdzie zakichany parytet płci?

Dlaczego nikt się nie upomina o narządy kobiece?
Albo niechby i męskie, ale żeńskiego rodzaju, jak na przykład prostata?

Czy ja, zdziecinniała baba ze wsi z moherowym kłębkiem zamiast mózgu, muszę wyręczać feministki w ich powinności?
A więc dobrze, powiem to: żądam ustawowego parytetu płci w używaniu wszelkich obelg, a zwłaszcza tych na eksport, które bezgłośnie powtarza cały oniemiały świat.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 2 kwietnia 2013 / nr14

Felietony

Prima Aprilis

Zawsze lubiłam pierwszy dzień kwietnia.
Ten żartobliwy nastrój półgłówka, który mnie ogarniał już od rana.

Na co dzień jestem przymusowo prawdomówna.
Nie sądźcie, że czuję się z tego powodu lepsza.
Prawdę mówiąc, często czuję się gorsza, a czasem naprawdę jestem gorsza i gorsząca, ale to całkiem inna opowieść.

Tak się składa, że od kłamliwych kłapnięć gębą dostaję wysypki, dreszczy i kręczu szyi, po czym zaczynam się jąkać, puchnąć na twarzy i łysieć.
Wrodzona alergia, jasne?

Na szczęście jestem uczulona tylko na własne kłamstwa, bo gdybym miała cierpieć z powodu kłamstw innych ludzi, to poprosiłabym raczej o eutanazję.

Raz do roku, pierwszego kwietnia, dostępuję odpustu zupełnego. Oznacza to, że mogę kłamać żarliwie od rana do północy. Za cały bezkłamny (bezkłamliwy?) rok!

Mój ulubiony sort kłamstw na pierwszego kwietnia to takie pierdoły, które jednocześnie pełnią funkcję terapeutyczną. Nie tylko żart, ale i korzyść dla okłamywanego. Oraz – a czemu nie? – dla kłamiącego, czyli dla mnie.

Największą przyjemnością (a więc korzyścią) jest dla mnie poczucie, że uszczęśliwiłam na chwilę jakiegoś smutnego luda. Na przykład takiego, który wszystko ma, wie i posiada, widział, słyszał i był; niczym mu nie można poprawić nastroju, bo wiecznie narzeka i jęczy, tkwiąc w poczuciu znudzonego przygnębienia, jak rozdeptana ulęgałka.

Mój sposób jest bardzo prosty i praktycznie bezbolesny, choć zawiera też drobne elementy ryzyka, jak się za chwilę przekonacie.

Najpierw dwa przykłady, które udostępniam wam do twórczego wykorzystania przy uszczęśliwianiu nałogowo nieszczęśliwych:

Jeden:
Raniutko pierwszego kwietnia staję u drzwi mojej przyjaciółki z wielgachną torbą, na niby bardzo ciężką.
Robię straszną minę zdychającego kaszalota, posmarkuję, chlipię, i jeszcze w drzwiach wystękuję: Rozstałam się z mężem, nie mam dokąd iść, musisz mnie przechować kilka tygodni, zanim czegoś nie znajdę.

Moja przyjaciółka wygląda w tym momencie tak, jakby połknęła korek od wanny i popiła domestosem, ale wpuszcza mnie do mieszkania, bo jako chrześcijanka ze schodów mnie nie zrzuci. (To chwila ryzykowna, gdyż może się okazać, że wcale nie jest moją przyjaciółką i jednak wypchnie mnie kolanem, zatrzaskując drzwi).

Wpuszcza mnie jednak; widzę, jak jej oczy przygasają z rozpaczy, bo mieszka w kawalerce i kocha samotność.
No jakże ona musi się podle czuć!

Wytrzymuję w kłamstwie jakieś piętnaście minut, żeby moja ofiara dobrze nasiąkła rozpaczą, a kiedy dostrzegam narastające oznaki nerwicy lękowej, wołam: PRIMAAPRYYYYYLIIIIIS!!!

I staje się cud!
Moja przyjaciółka doznaje orgastycznego szczęścia, wypluwa korek od wanny i niemal lewituje w ekstazie.
Tak szczęśliwa nie była od czterdziestu trzech lat.

Dwa:
Telefonuję do krewnego, który jest w delegacji i zapodaję tonem dramatycznym: Twoja administracja jakimś cudem znalazła kontakt do mnie i prosi o natychmiastowy przyjazd do domu. W twoim mieszkaniu pękły rury kanalizacyjne i gówno zalewa cały blok.

Mój krewny staje wobec straszliwej wizji. (Chyba umiecie wytworzyć w umyśle reprezentację mieszkania pływającego w szambie. O, właśnie tak.)
I już ma dostać ataku bardzo bolesnej furii, już bierze głęboki wdech, aż mu oskrzela świszczą. Wtedy uprzedzam wybuch, oznajmiając gromko: PRIIIIIIMAAAAAAAPRYYYYYLIIISSSSSSSSSSS.

Impet wiązanki jobów spadających na moją głowę to ryzykowny skutek uboczny, ale zważcie, że jest to zestaw jobów niemal wyśpiewanych, pełnych życia i radości.

Wierzcie mi, nie ma większej ekstazy i większej szczęśliwości doczesnej niż poczucie ulgi.
Ulga jest najbardziej poszukiwanym stanem, o czym zaświadczy każdy pijak, palacz, ćpun i hemoroidyk.

Nie ma lepszej terapii nad pokazanie panu/pani Skrzywionej Gębie, jak dobrze i szczęśliwie mu się żyje, podczas, gdy z łatwością wszystko mogłoby się okropnie spieprzyć.
Ale się nie spieprzyło, nadal jest wszystko w porządku i święty spokój.

Świętego spokoju Wam życzę i wcale nie kłamię.

Miniatury

A gdyby tak…

O tym będę myśleć dzisiaj, w dniu Zdrady, Męki i Śmierci.
I jutro, w dniu Wielkiej Ciszy i Czuwania.

A gdyby tak umarło razem z Chrystusem wszelkie kłamstwo… to co by z nas zostało?

Co zostałoby z nas, gdyby śmiertelnie zranić miłość własną?
Czy jakakolwiek miłość w ogóle by przetrwała?

A gdyby uśmiercić i pogrzebać wizerunek, złudzenie, rywalizację, grę?
Pozostawiając nagą prawdę.

Czy cokolwiek poza brzydotą i smutkiem zostałoby w nas samych?

A gdyby tak sprawdzić?
Gdyby zabić w sobie ciemność, czy w pustce pojawiłoby się światło?

To moje gdybające życzenia Wielkanocne dla tych, którzy wierzą w Zmartwychwstanie.

Niech umrze to, co karmi się cudzym bólem.
Niech wstanie do życia to, co dla nas dobre.

Świętujmy, świętujmy, świętujmy.
Bo nie znamy dnia, ani godziny.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Empatyzacja przymusowa

Najpierw dobra wiadomość.
Ludzkość nie cierpi na żadną nową chorobę moralną, nie warto popadać w czarnowidztwo, zadając sobie niemądre pytanie: Dokąd to wszystko zmierza?

Zmierza tam, dokąd zawsze się wlokło, czyli na manowce.
Koniec dobrych wieści na dziś.

Reszta, to tylko płacz i zgrzytanie zębów, o ile ma się jeszcze jakieś zęby. Jeżeli nie zostały starte wieloletnim, rytmicznym zgrzytaniem.

Całe zło, z jakim się na co dzień spotykamy już się kiedyś wydarzyło.
Wiedzielibyśmy o tym, gdyby nie to, że historia jest od początku dziejów nauką zakazaną. Zastąpioną przez nadęte, ponure i bardziej ponure mity.
Od czasu do czasu ktoś nieostrożnie nakłuwa jakiś balon i mit pryska, prawda objawia się w całej swej paskudzie. I rozlega się zbiorowy jęk: ojojoj, więc ten wspaniały bohater/bohaterka to tylko żałosne mniejniżzero, głupi, pazerny, prymitywny i okrutny bożek.

Tyle tytułem wstępu, nie chcę się zapędzać w pesymistycznym jojczeniu, tym bardziej, że pragnę podpowiedzieć rozwiązanie wszystkich problemów dręczących ludzkość od czasów Kaina.

Czy zwraca waszą uwagę fakt, że jeśli ktoś doświadczył cierpienia i doznał ulgi, to staje się lepszym człowiekiem?
Nie trzeba sięgać w mroki dziejów, żeby się o tym przekonać.
Prześledźcie tylko, kto i w jakich okolicznościach postanawia pomagać bliźnim z całych swych sił – zazwyczaj jest to osoba, która sama przeszła to, z czym podejmuje walkę.
Oto ozdrowieniec z białaczki zakłada fundację finansującą przeszczepy szpiku.
Ktoś, kto bezsilnie patrzy na udrękę bliskiej osoby, zostaje odkrywcą nowego leku.
Inny poznał bezdenną piwnicę depresji, więc poświęca czas na wolontariat w telefonie zaufania.

Wszyscy oni, zapytani o motywacje, odpowiedzą podobnie: ponieważ wiem, jak to smakuje, pragnę pomagać.

To proste zdanie jest kwintesencją cechy, która w założeniu odróżnia człowieka od marchwi. Jest nią zdolność współodczuwania.
Empatia.
Kłopot w tym, że niewielu rodzi się z gotową, w pełni wykształconą zdolnością bycia człowiekiem, a nie marchwią.

To, w rzeczy samej, wina paskudnych genów ludzkości, która pozbywała się swoich najlepszych egzemplarzy, zanim zdążyły się rozmnożyć.
Jeśli osobnik (płci dowolnej) zdradzał przejawy szlachetnego dobra, to kończył na krzyżu, w kazamatach, na stosie, w psychuszce, na szubienicy, pod gilotyną, na Syberii…
Bezpotomnie, niestety.

Stąd ten deficyt genetyczny, skazujący nas na radykalizację podejścia do kwestii zawartości człowieczeństwa w człowieku.

Krótko mówiąc, jeśli chcemy, żeby człowiek wykrzesał z siebie jakieś dobro, należy go solidnie oćwiczyć, przeczołgać i sponiewierać.
Po czym puścić i pozwolić działać na niwie niesienia pomocy.

Nie jestem pierwszą, która na to wpadła.
Wyprzedził mnie rektor pewnej uczelni medycznej.
On to, dla poprawy standardów moralnych w służbie zdrowia, obiecał wprowadzić na swojej uczelni zajęcia z empatii.

Za kilka lat, kiedy przećwiczony empatycznie narybek zaludni szpitale i przychodnie, nie będziemy już świadkami śmierci z zaniedbania, kalectwa z powodu tumiwisizu, pomyłek z poczucia pychy i nieomylności.
Nic takiego nie śmie się wydarzyć, jeśli każdy lekarz (i koniecznie pielęgniarka, i salowa) będzie wyposażony w zdolność wczuwania się w cudze potrzeby.

Mam nadzieję, że pan rektor rozumie, iż empatia, podobnie jak chirurgia, nie jest przedmiotem teoretycznym.
Tylko przez praktykowanie można osiągnąć rezultaty.

Ponieważ nie powstał jeszcze żaden program praktycznej nauki empatii, chętnie podpowiem.
Wystarczy trzy miesiące pobytu studenta na trzech wybranych oddziałach w charakterze pacjenta leżącego.
Polecam internę, psychiatrię i chirurgię.

A to przykładowy przebieg zajęć:
1. Pięciogodzinne wołanie o basen, zakończone zesraniem się w pościel, a następnie publiczne obnażenie, przy akompaniamencie szyderstw, wyzwisk i szczypania w odleżyny.
2. Zdejmowanie paznokcia bez znieczulenia, za to z reprymendą za histeryczne zachowanie.

Zresztą, co ja się będę wysilać.
Gotowe zestawy ćwiczeń empatyzujących ułożą pacjenci.
Ale wyłącznie ci, którym udało się przeżyć kontakt ze służbą zdrowia, żeby nikt nas nie posądził o zbędne okrucieństwo.

Jeśli mój program empatyzacji przymusowej okaże się skuteczny, można go będzie w zmodyfikowanej formie rozszerzyć na inne grupy zawodowe, w tym nauczycieli, urzędników i polityków.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 12 marca 2013 / nr11

Felietony

Słowo na niedzielę: Czy

Maleńkie to słówko wydaje się niewinne i pozbawione znaczenia.

Takie właśnie jest, kiedy wisi sobie w przestrzeni bezsłownej, nie stykając się z żadnym kolegą.

Ale nie dajcie się zwieść; to niewiniątko, jeśli tylko mu na to pozwolić, zmienia się w letalną broń do zabijania wszelkiej myśli.
Wystarczy dodać dwa inne słowa lub frazy, niekoniecznie zaprzyjaźnione (a najlepiej nienawidzące się wzajemnie) i mózgojebna mieszanka w spreju jest gotowa do użytku. Trzeba ją tylko wstawić jako tytuł na jakimś opiniotwórczym portalu, dodać pytajnik i pozwolić działać.

Młodzież kradnie na potęgę – wynik kryzysu czy nowy styl życia?
Wysmarowali gównem drzwi katedry – walka z Kościołem czy nowy nurt w sztuce ulicznej?
Myjemy się coraz rzadziej – brak czasu czy nowy trend obyczajowy?

I temu podobne.
Neutralne czy zmienia się w spust, wyzwalający obłok stupidatora: już na wstępie nakłada na czytającego przymus zajęcia jednej z dwóch wyznaczonych pozycji. Wyznaczonych przez idiotę lub cwaniaka, lub cwanego idiotę.

Służy też to biedne słówko do czynów znacznie wredniejszych, niż ograniczanie wolnej myśli. To jeszcze dałoby się przełknąć, bo ludzie uwielbiają, kiedy im się nakłada na globus jakiś odurniający garnek.
Żeby nie musieli.
Myśleć.

Chcę polecić waszej uwadze tę paskudniejszą funkcję czy.
Z jego pomocą można zrelatywizować dowolne zło, chamstwo, głupotę, zdradę – no co ja będę wymieniać, wszystko i już.

Nagle okazuje się, że kradzież można interpretować jako nowy styl życia.

Erupcję bluzgów jako natchnioną ekspresję artystyczną.

Oszczerstwo jako wolność wypowiedzi.

Zdradę, jako doskonały sposób na ożywienie miłości w małżeństwie.

Ja nie obwiniam słówka, tylko tych, którzy go używają.
Żeby nie było, że czepiam się słówek!

Ostatnio, kiedy gawędziłam z czy, ono samo było bliskie płaczu, usmarkane  i zawstydzone tym, co się z nim wyrabia.

I jeszcze bezpłatna porada z okazji Niedzieli Palmowej:
Kiedy wschodząca gwiazda podrzędnej telewizji pyta publicznie: A cóż jest złego w nazwaniu papieża chujem? – nie próbujcie podążać za tokiem jej myślenia, bo skończycie w intelektualnym rynsztoku.

To nie jest zadanie do rozwiązania z gatunku kpi czy o drogę pyta.
Patrząc w te puste oczęta widzę, że ta dama naprawdę nie wie.
Ktoś pogasił jej w mózgu wszystkie światła i zatrzasnął drzwi.

Zrobił jej krzywdę, czy przysługę?
Płakać?
Śmiać się?
Czy co?

Bez zaangażowania

Gustavo Pacheco / CC BY-NC-ND 2.0

Rozsądny człowiek – kiedy coś poruszy jego wrażliwość – kręci głową i pyta: jak tak można? Ale nie szuka odpowiedzi na to pytanie, bo guzik go to obchodzi.

Dojrzały człowiek potrafi nie angażować się osobiście w ogólnoświatowe kryzysy.
Patrzy w telewizor, gdzie krew tryska i łzy ciekną.
Gdzie człekokształtne stwory w garniturach lub sutannach obrzucają się pecynami gnoju.

Czytaj dalej →

Kandydatoza

Udowodnić, że jest się kimś. Nie za bardzo jakimś, ale i nie poniżej jakości.
Cudownie wyśrodkowanym między nadętym indywidualizmem, a konformistyczną bylejakością.
Idealnie ulokowanym między własnymi nieprzerośniętymi ambicjami, a wolą i wizją przełożonego. Niespecjalnie usztywnionym, ale też nie za bardzo rozmiękczonym. Nastawionym na specjalny tryb między online a offline.

Miesiące, a nawet lata szukania pracy, jako remedium nie tylko na brak forsy, ale i na poczucie bycia odpadem radioaktywnym poza nawiasem społeczeństwa.

Ładnie przystrzyżone CV i elokwentnie napisane listy motywacyjne. Długie godziny oczekiwania na odzew w tak zwanym międzyczasie. Pobudzenie satysfakcją w przypadku bycia dostrzeżonym i nadzieją na odmianę niełatwego losu.
Błysk w oku bliskich: o, może tym razem zaskoczy.

Pstryczek przełączony natychmiastowo na tryb pragmatyczno-korporacyjny w nieco rozproszonym, humanistycznym umyśle. Narodzona nagle w transie ambicja transgresji i transformacji: z tylko humanisty na korporacyjne zwierzę.
Zoon corporation?

Szybkie przetasowanie dotychczasowych wartości: z tych niemodnych i zanurzonych w starożytności na te fastfoodowe i przyjemne w smaku na korporacyjnym lunchu. Pchnięcie w kierunku pragmatyzmu podczas porodu nowego, użytecznego ja.

Szkło, sterylna elegancja, moderna domagająca się szacunku, żeby nie powiedzieć: czci. Strażnik odpowiednio identyfikujący się ze swoją rolą, przyjemne maski na twarzach rekruterek. Początkowa konsternacja: gdzie powiesić płaszcz?

A zaraz potem uruchomienie domina – klocek po klocku, step by step – ujawnia się to, co wiem, a zwłaszcza to, czego nie wiem. Standardowe, wyrzeźbione zestawy pytań, przeplatane prowokacyjnymi wstawkami.
Badanie odporności kandydata na stres?
Poziomu jego asertywności?
Czy może walka z nudą rutyniarzy?

Początkowo odpowiadam w tonie perfekcjonistycznym, niczym przy recytacji Litwo, ojczyzno moja. Stopniowo, uświadamiając sobie ironiczne spojrzenia, mięknie i mój perfekcjonizm. Włącza się autoironia i dystans.
Próbuję wytrzymać w kombinezonie swojej roli – elastycznego, potencjalnie oddanego firmie pracownika, dla którego główną ambicją jest wieloletnie siedzenie na słuchawce.

Głos obronny we mnie podpowiada mi jednak:
 – Wyluzuj, nie zależy od tego twoje życie. Nie pogrążaj się w pysze i pragnieniu zrobienia wspaniałego wrażenia. Nie warto.

Trochę po angielsku, trochę po komputerowemu, a trochę etyczno-humanistycznemu. Mieszanka to dość niekonwencjonalna, a jednak oczekiwana.
Mniej więcej w połowie spotkania rekruterki mają już swoje zdanie, ale ciągną swe role, z przerwą na śmiechy za ścianą, gdy samodzielnie wypełniam test z IT.

Na koniec nie podają mi ręki – to znak. Opuszczam sterylny wieżowiec, mijając salę z ludźmi przywiązanymi do zestawów słuchawkowych, spełniających życzenia Amerykanów. Raczej tu nie wrócę.

Innym razem odwiedzam starą kamienicę w centrum miasta. Pod niepozorną fasadą wypielęgnowane biuro.
I znów nie ma gdzie powiesić płaszcza.

Witają mnie ona i on.
Spojrzenia ironiczno-pragmatyczne, skądś to już znam. Wywiad pogłębiony, żeby nie powiedzieć – przewiercający.
O której wstaję?
Czy uprawiam sport i jak często?
W jaki sposób otrzymałam ostatnią pracę?
HR czy kpina w żywe oczy?

On szyderczo komentuje, chcąc uchodzić za jakiegoś. Ona milcząco potwierdza konwencję szefa swojego jedynego.
Szyderca stopniowo pozbawia mnie złudzeń, co do mojej potencjalnej tu obecności na dłużej. Celuje w odsłonięte przeze mnie obszary szczerości, a także refleksyjnej natury. Środowisko medyczne – czy ja na pewno wiem, na co się porywam? Z ulgą opuszczam niepozorną kamienicę. Raczej mnie tu nie zechcą.

Mnie zechcą…
Na jakim to dziwnym świecie żyjemy.
Haerowe maski, poszukiwanie ideału przez złotoustych rekruterów i bałwochwalcze postulaty.

I kandydat.
Człowiek słaby, jakich wiele.
Dość ubogi w kompetencje wymagane, nieopierzony w piórka efektywnej autoprezentacji i narcystycznej autoreklamy. Odporny na stres w określonych momentach, a w nieokreślonych nieodporny. Niedyspozycyjny dwadzieścia cztery/siedem/trzysta sześćdziesiąt pięć. Nieelastyczny w rozumieniu konformizmu lub donosicielstwa.
Samodzielnie myślący i krytyczny, i niestety nie bezmyślnie poddańczy.

W ciągłym biegu po medal przynależności, dowodu swojej wartości i społecznej użyteczności.

Po korzenie, zanurzenie i często upokorzenie.
Szukanie pracy to szkoła poznania: siebie samego i rynku bezwzględnego.
Cenniejsze to pierwsze, choć znacznie trudniejsze.
Ta prawda naga odwagi wymaga.
O własnej słabości, średniej przydatności, sporej zależności i w relacjach trudności.
A jednak się opłaca ta niewdzięczna praca, bo uczy pokory i przetyka pory.
To bycie wciąż w drodze i ból w lewej nodze.
To wieczne szukanie, kalorii spalanie.
Lekcja cierpliwości i asertywności.
Rozwijanie przędzy własnej ludzkiej nędzy.
W syzyfowej pracy szukania posady, uruchomić trzeba swej wiary pokłady.
Wiary w tego, co Raj otwiera – Najwyższego Rekrutera

autorką felietonu i moim miłym Gościem jest
Joanna Maria G.
Kraków, 3.03.2013