Umajone

Tak oto umaiło się to, co się mogło i chciało.

To, co dla większości nazywa się „pogorszeniem pogody” jest dla fotografa okazją łowienia świateł i barw. Nadchodzące fronty jednych przyprawiają o ból głowy, a innych wypędzają na radosną wyprawę w miejsca odludne, do królestwa… komarów.

Przy tej okazji chcę odpowiedzieć Jednej Pani, która lubi w każdym temacie wypowiedzieć się ze znawstwem:

– Niezupełnie, droga Pani. Nie każdy, kto ma jakiś tam sprzęt może sobie pstryknąć ładną fotkę. Zdjęć nie robi aparat, tylko fotograf. Wytłumaczę to jeszcze jaśniej: nie każdy, kto sobie kupi laptopa, napisze na nim nadającą się do czytania powieść. Albo przynajmniej felietonik.

I tak dalej.

A teraz historyjka z ostatniej chwili:

Wychodzę z lasu na otwarte pole, na wprost chałupa stoi. Pod chałupą coś macha ogonem, więc patrzę w lornetkę, bo może byc pies, albo lis, albo inne licho.
Pies.
Idę więc dalej, nagle słyszę donośne wołanie:
– Paaani!!!
– Co?! – odkrzykuję.
– A to noge w dole to też zdjęcie zrobiliśta?
– Jaką nogę!?
– Normalną, w dole!
– Ale jaką nogę?
– No tylniom!
– Ale czyją nogę? – drę się znowu.
– Sarniom, a czyjom!
– Panie, my robimy krajobrazy, a nie sarnie nogi!
– A to przepraszam paniom serdecznie.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Umajając (się)

Oto proces stopniowego umajania się łąk w naszej Rafałowej Dolinie.

Ponadawaliśmy różne nazwy pagórkom, wyobrażając sobie rozciągniętego leniwie gigantycznego kota.

Prezentujemy wam umajające się łąki w Rafałowym Boku.
Kwitnące jabłonie na Rafałowej Szyi.
Zaorane pola przy Rafałowym Ogonie.

I tak dalej.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Chwalcie, póki czas!

Chwalcie łąki umajone.
Znam takie miejsca, gdzie drzemią sarny i zające. Idę najciszej jak potrafię, niech się nie wystraszą.

Chwalcie góry i doliny zielone.
Patrzę jak słońce zachodzi za Dębową Górę. Żarząca się pomarańcza znika, w dolinę spływa chłodny zmierzch.

Chwalcie cieniste gaiki, cieszcie oczy subtelnym wdziękiem smukłych brzóz, odzianych w młode listki jak w koronkowe sukienki.

Źródła i kręte strumyki też majowo wychwalajcie, bo nadal płynie w nich woda, a nie smar, kwas i gnojowica.

Chwalcie piękno.
Póki wciąż jest co chwalić.

Spacerujcie, wąchajcie kwiatki, jedzcie stokrotki, bo nieźle smakują i jeszcze nie zawierają rtęci.
Niech pieści wasze uszy śpiew wilgi i słowika.

Jestem bardzo bogata, mając te skarby natury w zasięgu wzroku i słuchu.
Rodzaj bogactwa, który nie zna chciwości, nie boi się kradzieży, nie zniewala.

Piechotą przemierzam zaorane pola, zielone pagóry, zakola rzeczki. Towarzyszą mi dudki, bekasy i czaple. Nad głową mam skowronki, pod stopami świętą ziemię; trawę i piach.
Chodzę z energią, którą odczuwam tylko w maju: specyficzna lekkość i radosne zaciekawienie, jakby wszystko wydarzało się po raz pierwszy, chociaż właśnie obeszłam pięćdziesiąte któreś urodziny.

Idzie ze mną cień smutku, schładza mi serce, gdy napotykam kupę śmieci, butelek, zużytych opon.
To znak firmowy wiejskiego chama, traktującego ziemię jak śmietnik.

Większy smutek ogarnia mnie wraz z przeczuciem, że takie miejsca wkrótce przestaną istnieć.

Szmatławego rozumu i jeszcze podlejszego charakteru dorobkiewicz nie rozumie, jakie bogactwo zostało mu dane. Rajski ogród ogrodzi parkanem, wyłoży polbrukiem i zaprosi turystów z Warszawy, żeby sobie pospacerowali  jak po Marszałkowskiej.
Nazywa się to „agroturystyką”.
Kiedy z podwórza usunie się środkiem chwastobójczym ostatnią trawkę, należy wymurować gigantyczny grill. Okolicznym rolnikom trzeba kazać nakryć folią pryzmy gnoju, żeby agroturyści się nie porzygali, grillując.
Łagroturystyka w betonie, też coś!

Ale tym, co mnie naprawdę przeraża są pomysły władz wszelakiego szczebla. Jak kraj długi i szeroki trwają urzędnicze tańce godowe – zanęcanie inwestorów, żeby zbudowali nam drugi Bangladesz. Każdą piękną krainę należy obowiązkowo do 2020 roku przemienić w cuchnącą zonę przemysłową.

To wcale nie jest problem socjoekonomiczny.
To jest studium  psychopatologii, wystarczające na doktorat i habilitację.

Opisuję przypadek uśredniony, bez żadnych nazwisk czy funkcji; wszelkie podobieństwo do osób żyjących za pieniądze podatnika jest czysto przypadkowe.
Oto typowy mądrala na stołku urzędniczym, dającym jakąś władzę. Uważa, że osiągnął oświecenie, uzyskawszy jakiś dyplom (często metodą “kopiuj-wklej”), lecz tak naprawdę jest większym zagrożeniem dla cywilizacji białego człowieka niż AIDS, asteroida i dżihad razem wzięte.
Targają nim sprzeczne stany emocjonalne: poczucie niższości wobec „warszawki” i poczucie wyższości wobec ziomali.
Klasyczny koktail – mieszanina kompleksów, dręczących ambicji i powierzchownych, stereotypowych sądów na temat „sił napędowych światowego postępu”.
Wystarczająco elokwentny, żeby uwieść pożytecznych idiotów.
Miernikiem postępu jest dlań wysokość kominów, smog, hałas, tony odpadów, toksyczne ścieki i hektary hal przemysłowych.
Popatrzy światu w twarz bez kompleksów dopiero wtedy, kiedy zbuduje lokalne imperium.

Każdy z tych cynicznych karierowiczów coś po sobie zostawi: spartolone lotnisko, zimne termy, rozpadające się, zadłużone stadiony, niedokończone baseny, zdewastowane środowisko.
Cuchnąca zona przemysłowa przyniesie lokalnej społeczności takie same korzyści jak dżuma.
Młodzi wyjadą i więcej nie wrócą.

A mogłoby być inaczej!
Wystarczy pójść po rozum do głowy i skorzystać z gotowych doświadczeń, chociażby brytyjskich. Mając w zasięgu ręki czyste rzeki, unikalne krajobrazy, historyczne miejsca, leżąc na szlaku turystycznym można dostatnio żyć z wędrownych lemingów, spragnionych ciszy, zieleni i zapachu obornika.
Jasne, to mniej efektowne, niż obłąkana budowa jakiegoś „zagłębia rury”. Wabienie inwestorów jest łatwiejsze niż żmudna integracja i edukacja społeczna na wzór szkockich czy walijskich asocjacji turystycznych.
Ludzie musieliby nauczyć się współpracować i dbać o swoją krainę, zamiast ją dewastować tylko po to, żeby grupa nadętych bałwanów mogła przeciąć kolejną wstęgę.

Urzędnikom lokalnego szczebla, dotkniętym megalomanią polecam ciekawą i pouczającą lekturę, wydaną przez SGGW: Turystyczne funkcje obszarów wiejskich –praca zbiorowa pod redakcją naukową Izabelli Sikorskiej-Wolak.
Macie tam, dobrzy ludzie podane na tacy i dobrze uzasadnione odpowiedzi na wszelkie pytania o ekonomiczną wartość turystyki.

Infrastruktura została stworzona, wystarczy odrobina wolnej od korupcji woli.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 7 maja 2013 / nr19

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Nieuśmiechalność

Oto lista fantów, które można otrzymać w drodze wymiany za uśmiech:

Odwrócenie głowy w stronę przeciwną.
Zdziwione spojrzenie.
Połowa uśmiechu.
Zimne spojrzenie.
Puste spojrzenie.
Parsknięcie.
Podejrzliwe spojrzenie.
Wzruszenie ramion.

Ale nic nie przebije tego:
– I co tak wyszczerzasz tom morde!?

Kiedy wynurzyłam się z szoku, który mnie chlasnął w pysk jak kwas solny, musiałam zadać sobie to samo pytanie:
Czego wiecznie wyszczerzam tę mordę?

Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze babą z miasta, spędziłam krótki urlop na Mazurach. Włócząc się samotnie po polach i lasach, marzyłam o małym domku na odludziu.

Pewnego dnia w szczerym polu spotkałam starego człowieka.
Zbliżywszy się zdjął czapkę, skłonił głowę i pozdrowił mnie:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Wtedy jeszcze nie znałam właściwej odpowiedzi, ale wystarczyło mi przytomności by odkłonić się i rzec:
– Niech będzie!

Kontakt nasz trwał kilkanaście sekund, ale w mojej pamięci od trzydziestu lat jest tak samo żywy, jak w chwili spotkania. Było w nim bowiem więcej ludzkiego ciepła, niż w najbardziej ozdobnych pozdrowieniach.
Zostałam zauważona i rozpoznana, choć obca, ale swoja.

Od tamtej pory wiele się zmieniło.
Zostałam babą wiejską z wyboru.
Przybyło mi doświadczeń; w jednym zgłupiałam, w innym zmądrzałam.
Utyłam i schudłam.
Wzbogaciłam się i zbiedniałam.

Ale nigdy nie przestałam szukać spotkania z drugim człowiekiem, takiego, jakie przeżyłam wtedy na polu pod Biesalem: pełnego szacunku i ciepła, w swej istocie absolutnie zwyczajnego.
Normalności szukam.
Do normalności tęsknię boleśnie.

Na wszelki wypadek przestanę się jednak uśmiechać (wyszczerzać) do kogo popadnie. Moje wieczne zadowolenie staje się nie tylko niemodne, ale i podejrzane.
W czasach permanentnego niedosytu, codziennie podjudzanego reklamowym ścierwem, wyszczerzona w durnym uśmiechu morda może budzić nienawiść.
Kto jak kto, ale ja powinnam to rozumieć.
I rozumiem.
Tyle, że trudno mi przywyknąć. Do tego, że jeśli w dwudziestym pierwszym wieku człowiek obdarza uśmiechem bliźniego, to jest albo dewiantem, albo przedstawicielem handlowym.
Zatem w najlepszym razie taka roześmiana potwora wciśnie ci jakiś pakiet, od którego odsetki spłacać będą cztery pokolenia. W najgorszym zgwałci twojego psa i ukradnie samochód, lub na odwrót.

Często, boleśnie często tak się właśnie dzieje.
Ufność wobec bliźnich może być bardzo kosztowna.

Zauważę przy tej okazji, że psychologiczne narzędzia do mierzenia poziomu paranoi są kompletnie nieaktualne.
Weźmy typowe testowe zdanie: „Ludzie są mili tylko wtedy, kiedy mają w tym jakiś interes – prawda czy fałsz?”
Swego czasu twierdząca odpowiedź oznaczała pewien rodzaj zaburzeń osobowości.
Dziś oznacza… zdrowy rozsądek.

Mamy nieco inną normalność, toteż i norma się przesunęła.
Ludzie szczerze wierzą w spiski.
Autorytety, żal mi się ich robi, szukają wyjaśnienia, co jest z tymi ludźmi nie w porządku.

Nad czym tu się głowić?
Ludzie wierzą w spiski, ponieważ spiski istnieją.
Nie w ich chorych głowach, ale w rzeczywistości. I nie jest to kwestia wiary, tylko faktów.

Czasem – a to już uboczny skutek, zwany nieuprawnioną kwantyfikacją – teorie spiskowe rozlewają się na całokształt i powstaje taki „syndrom smoleński”.
Ale to nie jest żadna choroba, tylko zwykła przesada. 

Dziś znacznie bezpieczniej jest być paranoikiem i na wszelki wypadek nie ufać niczyim uśmiechom. Wiedzą o tym doskonale ci, którzy dali się nabrać szemranym fundacjom, gdzie prezesi są głównymi beneficjentami „pomocy”.
Wiedzą dobrzy ludzie, którzy wpłacali pieniądze dla „chorej na raka Majki”, od lat żerującej na naiwnych internautach. Goliła nawet głowę, żeby bardziej rakowato wyglądać.
Tak, tak, zdecydowanie rozumiem, skąd w bliźnich tyle podejrzliwości i wrogoobronnej nieuśmiechalności.
Ale żal mi utraconego bezpowrotnie spontanicznego zaufania.
Normalności mi żal.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 30 kwietnia 2013 / nr18

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Terror małych zełek

Nie obejrzę filmu Układ zamknięty. Jeszcze nie oszalałam, żeby zadawać sobie dobrowolnie cierpienia moralne.
Wystarczy mi to, co widzę na co dzień.
Dość mi obserwacji ludzkich bajorek, nie muszę wąchać wielkiego bagna.

Przedstawiam wam dziś małe zełko. Nie szukajcie w słownikach, to moje prywatne słówko.
Kryje się pod nim brzydki, nieduży robal, wiodący przyjemny, niczym niezakłócony żywot w sercach ludzi. 
Codzienna pielęgnacja małych zełek przynosi drobne profity, które mają jednak tę właściwość, że odbierają rozum i czynią z człowieka zombie: posłusznego, wiecznie głodnego konsumenta.

Małe zełka połączone w system za pomocą nośnika ludzkiego tworzą większe zełka, a te z kolei jednoczą się, kopulują, rozmnażają i rodzą Wielkie Zło.

Wszystko, absolutnie wszystko jest pochodzenia zełkowego.
Twoja i moja krzywda, wszelkie „niezawinione” błędy, wypadki, wpadki, walki i zdrady, żenady, bezwstydy, upadki jednostek i narodów, zbrodnie, występki, kłamstwa i świństwa, na każdym szczeblu i w dowolnej skali – to plony wyhodowane z małych zełek, mających swoje początki w naszych sercach i umysłach.
A w zasadzie, już bez poetyckich metafor – w genach.

Małe zełko: jakieś drobne kłamstewko, maleńkie oszustwo (raptem kilka gram na kilogramie), machnięcie ręką, mrugnięcie okiem; oj tam, oj tam, kto by się przejmował takimi bzdetami.

Wszystkie one wydają się nieszkodliwie nieważne; wszak są takie malutkie.

Małe zełko wygląda jak cena 9,99.
Udaje mniejsze, niż jest w rzeczywistości i przynosi tylko jeden grosik straty.
Ten grosz wiecznie niewydanej reszty, bo kto się ośmieli czekać przy kasie na jeden zasmarkany grosz? Kto zrobi z siebie takiego dziada, żeby zażądać należnego grosza?

W skali roku tracę na tym złotówkę, może dwie. Ale kiedy wyobrażam sobie jednogroszowe reszty niewydane w każdej minucie milionom klientów, pomnożone przez całe lata kupowania, to … a policzcie sobie sami.

Tak właśnie działają małe zełka: kumulują się, urastając do potęgi zła.

Sądzę, że macie mnóstwo przykładów terroru małych zełek.
Ja mam.
I chociaż chciałabym żyć według zasad, które są dla mnie nadrzędne, zełka i tak mnie dopadają.

W najlepszym razie muszę „tylko” przymknąć oczy na czyjąś niegodziwość.
W najgorszym – w imię „wyższego dobra” – jestem zmuszana presją i perswazją do uczynienia małego zełka.
Niby nic wielkiego, ale nie wtedy, kiedy się wie, jak to działa.

Układ zamknięty nie jest tak naprawdę zamknięty.
Każdy, kto szczerze pragnie pomnażać zło, może z łatwością do niego przystąpić.

Wystarczy oddać hołd jakiemuś kacykowi, tego podkopać, tamtego wypchnąć. Wystarczy odrobina sprzedajnej inteligencji, żeby stać się żywicielem cudzych i własnych małych zełek.

A kto nie jest wierny w rzeczach małych, ten i w wielkich taki nie będzie.

Kto biegnie do zepsutego bankomatu, wydającego dwa razy więcej gotówki niż się należy, ten pobiegnie okradać twój dom, jeśli zapomnisz go zaryglować na cztery spusty.
I nie mówcie mi, że jest jakaś różnica, bo naprawdę jej nie ma.

Są tylko tandetne usprawiedliwienia.
Najdurniejsze, jakie znam brzmi: Inni robią gorsze rzeczy.

Tak mówi pani fałszująca mleko w zlewni.
Tak mówi pan szorujący spleśniałe kurczaki, które upiecze i sprzeda (smacznego).
Małe, dziadowskie spiski.

Stephen Hawking to bardzo mądry człowiek, który opisał czarne dziury.
Nikt w żadnej z nich nie był, ale wszyscy w nie wierzą.
Ten wielki naukowiec nawołuje dziś do kolonizacji kosmosu, bo Ziemia nam się zmienia w jedno wielkie wysypisko.
Mam nadzieję, że Prezes Wszechświata na to nie pozwoli.

C.S. Lewis też był bardzo mądrym człowiekiem. Opisał krainę Narni, w której nikt nie był i nikt w nią nie wierzy.
Napisał też Listy starego diabła do młodego, krótkie i wyczerpujące kompendium wiedzy o małych zełkach.

Powtórzę więc za C.S. Lewisem: „Módlmy się, żeby ludzka rasa nigdy nie uciekła z Ziemi, by gdzie indziej rozprzestrzeniać swoją niegodziwość”.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 23 kwietnia 2013 / nr17

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Pdrozioe pulgo

„Szanowna Pani” – napisał do mnie równie szanowny, acz anonimowy pan. – „Prace Pańskie są nawet i wesołe, ale za dużo trudnych słów. Powinna Pani pisać zrozumielej i dla sąsiadów, używać prostych słów”.

Odpowiadam więc tu, na łamach, bo adresu szanowny anonim nie załączył.

Szanowny Panie, gdybym chciała pisać „zrozumielej”, musiałabym widzieć, które słowa są dla Pana trudne. Pisząc zaś zrozumiale dla całej populacji ( w tym  sąsiadów), musiałabym w ogóle przestać używać słów.

Cóż, nie pierwszy raz zarzucane mi jest przymuszanie nieboraków do poszerzania horyzontów.
Swego czasu spróbowałam sił w prasie zwanej „kobiecą”, tytuł litościwie pominę.
Marudziłam i wybrzydzałam na poziom zamieszczanych w dwutygodniku treści, intuicja mi podpowiadała, że pasuję tam jak gumofilce do kiecki z cekinami.

Ale ówczesna naczelna, która spadła z wysokiego ce na niziutkie gie, a wciąż grały w niej ambicje, tak mnie namawiała, tak zanęcała, że się zgodziłam. Przekonało mnie takie zdanie: Razem podniesiemy poziom tej szmaty.

Nic mnie tak nie podnieca, jak podnoszenie poziomu.
Nikomu nie przepuszczę.
Kto mi wejdzie w drogę, natychmiast jest zmuszany do podnoszenia poziomu, rozwijania talentów, czytania książek.
Niektórzy nawet do studiowania.

Dlatego mam tak niewielu znajomych; wszyscy drżą ze strachu, że będą się musieli poszerzyć w horyzontach. Na wszelki wypadek wolą schodzić mi z drogi.

Zatem – wracając do wątku– napisałam dla owej szmaty kobiecej całkiem zgrabny tekst o poczuciu własnej wartości. Z dużą ostrożnością, upraszczając złożone kwestie, w jasnych słowach, bez odrobiny psychobełkotu.
Przed wysłaniem przetestowałam go na największym przygłupie, jakiego miałam w zasięgu. Zakumał bez trudu i udowodnił to, bo potrafił streścić.
Bez obaw wysłałam tekst do redakcji.

Po chwili wrócił z adnotacją: „Zbyt skomplikowane, proszę uprościć”.
Dałam tekst przygłupowi, prosząc o napisanie tego samego, tylko prościej. W nagrodę obiecałam wyszorować mu kibel.
Uprościł, a nawet zrobił kilka błędów stylistycznych, żeby nieco uprzaśnić przekaz.
Wysłałam.
Odesłali z prośbą o dalszą pracę nad tekstem: „Proszę pamiętać, że nasze pismo czytają różne kobiety, na przykład krawcowe. Musimy dostosować nasz przekaz do ich poziomu”.
Spociłam się.
Poczułam, jak znika moje poczucie własnej wartości: nie potrafię zrozumiale pisać!

Wysłałam rozpaczliwą prośbę do dyżurnego przygłupa, żeby mi wprowadził kolejne uproszczenia, tak, jakby był krawcową. Odpisał, że woli szorować kibel.
Ja też poczułam, że szorowanie kibli jest moim powołaniem i że mogę być w tym naprawdę dobra.

Wzięłam tekst, wycięłam co szóste zdanie i posłałam w cholerę.
Redakcja odpowiedziała: „Już lepiej, ale to jeszcze nie to, czego oczekujemy. Jeśli woli pani, żebyśmy sami zredagowali, to jest tu osoba, która się podejmie”.
Ulga i radość tak mnie osłabiły na umyśle, że zapomniałam zrobić zastrzeżenie co do podpisu. No i podpisali moim nazwiskiem.

Moja serdeczna przyjaciółka, której pochwaliłam się nawiązaniem współpracy, zakupiła dwutygodnik w kiosku i wykonała telefon.

– Coś ty za gówno napisała? – zapiszczała w słuchawkę. – Czyś ty na łeb upadła?!

A trzeba wam wiedzieć, że jest ona krawcową.

Tak zakończyła się moja przygoda z podnoszeniem poziomu czegoś, co nie trzyma pionu.
Nigdy więcej!
Żadna siła: ani pieniądze, ani groźba popadnięcia w niebyt nie zmuszą mnie do wyznawania nowej religii, jaką jest bylejakość.

Współcześnie królująca bylejakość jest kolorowa, przybrana falbankami i podmalowana jak dziwka, ale wystarczy zdrapać cienką warstwę makijażu, żeby pokazało się próchno i bezdenna pustka.
Mam wrażenie, że nikomu się nic nie chce, nawet wymawiać słów w całości.
Po co, skoro można wszystko uprościć.

"Pdrozioe pulgo" – taką wiadomość otrzymałam od znajomej. Kupiła sobie najnowszy, inteligentny telefon komórkowy, który sam pisze i wysyła esemesy. Dzięki temu ona ma więcej czasu.

Na zastanawianie się, co telefon miał na myśli.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 16 kwietnia 2013 / nr16

U mnie tymczasem

Pełnia szczęścia.
Nie znaczy to, że zimą byłam nieszczęśliwa, tylko, że do pełni brakowało mi pewnych dźwięków, barw, zapachów.
Oraz, oczywiście, nadmiar łachmanów noszonych na cielsku też nieco zakłócał błogość.
Stopniowo zrzucam ciepłe szmaty, szykuje się wielkie sprzątanie, pranie i wprowadzanie ordynku wiosenno-letniego.

Sarny też się rozebrały.
Nie są już rude, lecz szare jak kamienie polne.
Najczęściej przychodzi ich siedem, w tym dwa koziołki.
Ale bywa też inna trójka, z dystyngowanym pięciolatkiem, co kłania mi się ładnie, prezentując eleganckie poroże.

Szkoda, że nikt z ludzi nie widział mojego wczorajszego spaceru w towarzystwie Rafała i bociana. Szliśmy sobie łąkami, wolnym krokiem, każde z nas skupione na tym, co dla niego ważne. 
A jednak czułam wyraźnie, że idziemy razem.

Jakieś stworzenie tak się rozśpiewało w niedużej sośnie, że postanowiłam je dla was nagrać.

Nie mam pojęcia, kto tak wyśpiewuje, jestem miłośniczką, ale nie znawczynią.

Dziś zobaczyłam na podłodze jakiś patyczek wielkości ołówka. Schyliłam się, żeby go podnieść i całe szczęście, że na niego nie wlazłam.
Była to mała jaszczurka, ledwo co wybudzona.
Podniosła łepek i rozglądała się ciekawie, kto ją śmie szturchać w ogonek.
Teraz gania po deskach na słońcu, wyniesiona na szufelce, jak księżniczka w lektyce.

Wiem, że na świecie jest smutno i źle.
Ludzie ludziom robią rzeczy straszne, uważając, że Bóg jest po ich stronie.
Widzę, że budzą się ogniska faszyzmu, wybuchając tu i ówdzie płomieniem nienawiści do wszystkiego, co słabsze i odmienne.
Zauważam, że czczone są bałwany, figury i bożki.

Ale nie będę dziś o tym pisać, ani patrzeć w tę stronę.

W skali mojego życia każda wiosna może być tą ostatnią.
Widziałam.
Widziałam pusty bujany fotel, otwartą książkę, sadzonki truskawek przygotowane do posadzenia w ogrodzie.
I nagła śmierć.

Nie ma nikogo, pozostały rzeczy, niedokończone rozmowy, pilne sprawy, których już nikt nie musi załatwiać.
Śmierć była pilniejsza.

Będę się cieszyć i chłonąć każdą chwilę.
Z wdzięcznością.

Czy wy też jesteście za coś wdzięczni?

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Siekiera, motyka…

Ten, komu się wydaje, że wiedzie swój żywot w czasach pokoju, ma szczęście, śniąc piękny sen. Niech mu się wydaje, na zdrowie.
Widocznie znalazł przytulną niszę, ma odpowiednich wujów (i ciotki), nosi właściwe nazwisko lub jest pustelnikiem.

Losy tysięcy zwyczajnych ludzi, z których niejeden znalazł już wieczny odpoczynek, zaświadczają, że w kraju wolnym od okupanta życie może toczyć według koszmarnego scenariusza w nocy alarm, w dzień łapanka.
A wszystko pod obłudnym sztandarem egzekwowania prawa, kryjącym  procedury i procedery zapożyczone od mafijnych cyngli, Świętej Inkwizycji i stada zdziczałych psów. Wojna toczy się cicho, bez huku armat i łomotu podkutych buciorów.

Czasem robi się głośniej, kiedy ten czy ów nieszczęśnik strzela sobie w łeb, skacze z okna lub koczuje w namiocie pod jakimś urzędem, głodując.
Nic złego nie uczynił, nikomu nic nie zabrał, od nikogo nic nie pożyczył, a pewnego dnia dowiedział się, że właśnie odbywa się jego egzekucja.
Zabrano mu wszystko, zostawiając tylko życie, z którym nie wiadomo co zrobić i dokąd pójść.

Tylko dlatego, że nosi pospolite nazwisko.

To wystarczy, żeby zrobić z człowieka zmielonego wariata, wołającego o pomstę, wołającego na puszczy.
I wszystko zgodnie z prawem, w czasach wolności i pokoju. Prawem, które daje naszym braciom komornikom możliwość zabrania nam ostatniej koszuli za samo imię i nazwisko.
Nie muszą sprawdzać naszego peselu, adresu zamieszkania czy imion rodziców. Wystarczy, że imię i nazwisko im się zgadza.

I – póki co – płeć.
Ale nie na długo, ponieważ można już nadawać sobie i innym imiona bezpłciowe lub międzypłciowe, więc wkrótce samca od samicy po imieniu nie odróżnisz.

Ja sama jestem w grupie najbardziej narażonej, dzieląc swoje nazwisko z pięćdziesięcioma tysiącami innych Nowakowskich.
Bóg raczy wiedzieć, ile bab spośród nich nosi to samo imię.
Ile ma jakieś długi, za które w każdej chwili ktoś może wykopać mnie z domu.

Kowalscy, Nowakowie, wy też nie śpijcie zbyt słodko, po was także  mogą przyjść o poranku z nakazem oddania tego, czegoście się swoją mrówczą pracą dorobili.

Każdy noszący nazwisko z gatunku ludzkich Burków i Azorów jest potencjalnym obiektem do wypatroszenia.
Łapanki na współobywateli nasze wolne państwo sankcjonuje swoim autorytetem.
Urządzają je funkcjonariusze tegoż państwa, działając w zgodzie z obowiązującym bezprawiem.

Przecież ja nie piszę tu o hordach windykatorów czy innych szemranych indywiduach z tatuażem na karczychu, co wydzwaniają z wyzwiskami i smarują na drzwiach „oddaj forsę złodzieju”.
Mowa o komornikach sądowych, za którymi stoi system i wszystkie jego, za przeproszeniem, organy.
O komornikach, którzy mogą wkroczyć do twojego domu z uzbrojonymi facetami w kominiarkach.
O komornikach, którym ma się zgadzać nazwisko.
To wystarczy do egzekucji, która często kończy się tak, jak wszelkie egzekucje – dwa metry pod ziemią.

Ponieważ, uwaga, skupmy się na chwilę, ponieważ sprawdzanie pozostałych danych identyfikacyjnych bardzo utrudniłoby pracę kancelariom komorniczym. Tu pochylamy się ze zrozumieniem i współczuciem: to przecież baaardzo ciężka i odpowiedzialna praca, takie polowanie na ludzi.

Jak się bronić?
Jakie środki zaradcze przedsięwziąć, żeby pewnego dnia nie obudzić się w świecie Franza Kafki, jako jeden z bohaterów jego powieści?

Musimy bronić się sami, wszak Sejm jest zbyt zajęty pracami nad ułatwieniem zmiany płci. Nie starczy im czasu na załatanie tej morderczej luki, zdejmującej z komorników wszelką odpowiedzialność za czynności służbowe.
Nie wiem jak wy, ale ja, nosząc pospolite nazwisko muszę podjąć działania zaradcze. Może skorzystam z cudownych możliwości nowego prawa i zmienię imię na bardzo nietypowe i bezpłciowe.
Na przykład Perpetumionikitafatalisum.
Albo Kontinuum.

A jeszcze lepiej zmienię płeć.
Na jakąś pomiędzy.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 9 kwietnia 2013 / nr15