News

Dziunio i Bunio

Dwie godziny później znaleźliśmy drugiego. Mam nadzieję, że to już koniec napływu lokatorów.

Szechita

Tego ranka dwadzieścia krów z północnego Mazowsza gruchnęło śmiechem pod niebiosa. Ryk (śmiech) niosąc się po lasach i łąkach, pognał z prędkością 340 metrów na sekundę w stronę Przasnysza, minął Maków Mazowiecki, śmignął przez Pół – Tusk i dotarł do Warszawy.

Słysząc ten nieludzki (bo krowi) śmiech, premier Tusk natychmiast odwołał sejmowe głosowanie w sprawie przywrócenia dopuszczalności uboju rytualnego.

Podrapał się po głowie, westchnął, i czerpiąc z otchłani swej znanej szczerości rzekł:

– Szczerze powiedziawszy, gdybym nie był premierem i nie czuł się odpowiedzialny za rynek pracy i za powodzenie przedsiębiorstw, to pewnie w odruchu serca głosowałbym przeciwko jakiejkolwiek krzywdzie wobec zwierząt.

Na te słowa krowy rolnika nazwiskiem Smrut, dla odmiany popłakały się ze współczucia.
Cóż za okrutny los stawia premiera wobec równania: krowia Golgota = miejsce pracy dla homo sapiens, każąc mu wybierać jedną stronę?

Przy okazji tego sapiens wyjaśnię, z czego owe krowy się śmiały, zanim się popłakały.
Otóż dowiedziały się ode mnie (a ło, idzie ta głupia, co gada z krowami!), że gospodarz Smrut, który je dwa razy dziennie kopie gumofilcem lub okłada obladrem po łbach, intonując przy tym tenorowe kurwochujanie (które niesie się z prędkością 1225 km/h aż po stolicę), że ten pokraczny, brudny, ogarnięty wścieklizną i cuchnący gorzałą ćwok, jeśli chodzi o przynależność, jest… człowiekiem rozumnym.
A one są tylko krowami.
Kiedy wyjaśniałam im zawiłości taksonomii, o mało nie pękły ze śmiechu, falując bokami i porykując:
– Rozumny, oj, bo pęknę, ROZUMNY!!!

I ja pękam z histerycznego śmiechu (z domieszką gorzkich łez).
W polskim parlamencie zasiada spora liczba klonów gospodarza Smruta.
Zamiast gumofilców mają lśniące trzewiki, a wyświechtaną kufajkę zastąpił garniak szyty na miarę.

Lecz pod wypachnioną u fryzjera kopułą kłębi się odwieczna ciemność (jakże wielka to ciemność).
A w niej nietoperzasta głupota tańczy z jamochłonną chciwością, a pycha podryguje, jak plażowa piłka nadmuchana merkaptanami.

Ubój rytualny, czyli szechita, szanowni Państwo Rozumni.

Zwierzętom, które muszą pozostać w pełni świadome, przecina się krtań i arterie cięciem noża, odmawiając specjalną modlitwę.

Lecz zanim to nastąpi, wprowadza się je do obrotowej klatki, gdzie zawisną głową w dół. Po poderżnięciu gardła wypuszcza się zwierzę z klatki, aby się… wykrwawiło.

A teraz kilka średnich statystycznych:
Przytomne i czujące zwierzę spędza w klatce średnio 103 sekundy.
Szamocze się przed cięciem 11 sekund (to tyle, ile średnio trwa akt kopulacyjny Rozumnego z Rozumną).
Wydaje z siebie średnio 4, 6 wokalizacji (krzyków bólu i trwogi).

Powstrzymam się od rozwijania moralitetu. To zbyt łatwe.
Ale pomyślcie, co to będzie się działo, kiedy jakaś wyżej rozwinięta rasa przyfrunie na Ziemię, zakolczykuje nas i pocznie na nas, Rozumnych, uprawiać rytuały z jakiejś własnej Księgi Kapłańskiej.

Czy bulgocząc z poderżniętego gardła – my jesteśmy rozumni, my czujemy, nas boli –  wzbudzimy jakąś litość?
No, zastanów się, jeden z drugim, wy tam, w garniturach, wy tam, w eleganckich garsonkach i na szpilkach.
Skąd wiecie, że Ktoś, Kto Się Przygląda, nie planuje zmienić waszej zielonej wyspy w dolinę jęku?

Ludowi, który musi spożywać kiełbasę wedle zasad higieny żywienia sprzed tysięcy lat (sprzed ery lodówek, mikroskopów i próżniowego pakowania) mam do powiedzenia to:

Szkoda, och jaka wielka szkoda, że skupiacie się na każdej jocie Prawa jeśli chodzi o trawienie, a pomijacie te fragmenty, których przestrzeganie uczyniłoby ten świat lepszym miejscem. Ten o zakazie lichwy i ściągania długów, na przykład.
I jeszcze to:
Woda i warzywa – Księga Daniela wyraźnie wskazuje, co żreć winni wybrańcy Jahwe, żeby być mądrymi, pięknymi i bez skazy.

Premierowi zaś, który z takim oddaniem i wbrew swym ludzkim odruchom chroni miejsca pracy dla krowich nożowników podpowiem, że praca spadnie jak manna na pustyni, kiedy tylko powstrzymany zostanie Ubój Rytualny Drobnych Przedsiębiorców.
Oni to, upchnięci w obrotowych klatkach paramafijnych struktur partyjnych, na skutek dziesiątek jawnych i ukrytych danin, i za sprawą totalitarnego reliktu zwanego ZUS, wykrwawiają się z bezsilnym bulgotaniem, zaiwaniając od rana do nocy na wasze garnitury, cygara i zagraniczne wycieczki. Na wasze procesy o zniesławienie, gdy ktoś ośmieli się nazwać was prawdziwym imieniem.

Z prawa, lewa i ze środka (hej siup, zmiana dup!), parę setek klonów gospodarza Smruta pęta się po Ubojni Sejmowej, rozglądając się, kogo by tu jeszcze Wykrwawić Rytualnie.
Mamrocząc robaczywą modlitewkę „aby nam żyło się lepiej” do urojonego bożka Mamoneta, zwanego dla zmyłki Liberalną Demokracją.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 25 czerwca 2013 / nr26

Alpakoterapia

Ta humoreska będzie znacznie mniej ponura. Jest piękne lato a ja przechodzę alpakoterapię. Ponurość pojawi się dopiero na końcu, jako akcent orwellowski.

A tymczasem: Hurra!
Jestem zakochana!
Poznałam go pod remizą OSP w Łaniętach. Było ich dwóch, jeden kudłaty, drugi krótko ostrzyżony. I chociaż kudłaty też był niekulawy, moje serce zabiło na widok tego ostrzyżonego. Krótka, szykowna fryzura znakomicie podkreśla jego długą szyję. Nad czołem uroczo kłębi się blond czupryna, przez co trzeba się trochę pochylić, aby zajrzeć w jego przepastne, ogromne, migdałowe oczy.

Zakochawszy się od pierwszego wejrzenia, ze zdumieniem odkryłam w sobie całe pokłady paniusiowatej, zidiociałej czułości. Takiej, jaką obdarza się małe pieski, kotki i kurczątka (zanim się nadadzą na rosół). Tiu, tiu, ojojojoj, ach, och, śliczny ty mój! I rzuciłam się go tulić, głaskać, a nawet – zgroza – całować.

Znosił to ze spokojem zaledwie przez chwilę. Później, nie okazując zniecierpliwienia, odsunął się na bezpieczną odległość. I zajął się skubaniem trawy. I jej przeżuwaniem.
Jest alpaką, a właściwie alpakiem, skoro to facet.

Rozesłałam jego podobiznę do przyjaciółek, żeby się pochwalić swoim zakochaniem.
Tylko jedna wiedziała, kim on jest z pochodzenia (peruwiańskim księciem gór).
Druga, o duszy bardzo poetyckiej, napisała: „Jakie nieziemskie, dziwne stworzenie”.
Trzecia zaś szorstko zapytała: „Ki czort?”
Oczywiście żadne zdjęcie nie odda jego uroku w osobistym kontakcie, zwłaszcza dotykowym. Nic dziwnego, że wełna tego słodkiego stwora osiąga zawrotne ceny. Pewnie się domyślacie, że dostałam się na jakąś hodowlaną konferencję. Otóż to.
Alpak, w którym się zakochałam i jego kolega pochodzą z hodowli Marty i Piotra Pietrzykowskich. W Szyszyńskich Holendrach niedaleko Konina Pietrzykowscy hodują ich setkę. Konferencję zorganizowano po to, żeby zachęcić innych.
Żeby było więcej alpak. Mają być źródłem ekskluzywnej przędzy. Marta, oprócz tego, że współprowadzi hodowlę, jest utalentowaną artystką. Jej projektu (i wykonania) szaliczki, kapelusze, swetry z alpakowej wełny, zabawne i eleganckie łączenia przędzy z jedwabiem pewnie by mnie zwaliły z nóg, gdybym była strojnisią. I gdyby było mnie na te cudeńka stać.

Ale nic nie szkodzi, bo całowanie w nos peruwiańskiego księcia było bezpłatne i czuję się absolutnie spełniona emocjonalnie.
 
Rzecz jasna, alpaki hoduje się nie po to, żeby się nimi zachwycać, tylko żeby na nich zarabiać. Wełna to nie jest jedyna korzyść. Mleka wprawdzie nie dają, ale są (niestety) jadalne.
Ja na to: Wolałabym żywić się tynkiem ze ścian remizy, niż zabić i zjeść jakiekolwiek stworzenie.
Zwłaszcza takie, które ma osobowość.
A te istoty ją posiadają.

Nikomu jednak nie zamierzam narzucać swojej definicji kanibalizmu.

Duch Orwella wystraszył mnie pod koniec spotkania, gdy mowę przejął urzędnik ministerstwa. Okazało się, że alpaki są tymczasowo zaklasyfikowane jako… dzikie zwierzęta. (Dzikie? Bardziej dzika wydaje mi się pierwsza lepsza pikieta Młodzieży Wszechpolskiej.) Żeby dostąpiły zaszczytu bycia zwierzęciem hodowlanym, hodowcy muszą udać się do ministerstwa na rozmowy.
Zwierzęta należy: policzyć, oznakować, (zaczipować?) rozpisać plan rozrodu.
Zapewne będą musiały posiadać akty urodzenia, paszporty i obszerne CV.
Kiedy ciężar biurokracji osiągnie jeden kilogram papieru dziennie na jedną alpakę, urzędnicy ministerialni poczują satysfakcję ze swojej pracy, a hodowcy zapłaczą.

Było bardzo miło, bo alpaki są miłe. Pozostało mi kilka portretów, które służą nam do porannej alpakoterapii: po włączeniu komputera na ekranie pokazuje się pyszczek. A my wybuchamy śmiechem. Ja – dodatkowo – głupawym szczebiotem. Ach, śliczny mój, piu, piu, piu.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 18 czerwca 2013 / nr25

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Syndykat capów

Współczesny wilk nie występuje w przebraniu babci.
Nie wyczekuje w chatce na wizytę Czerwonego Kapturka.

Żeby młodą pannę zjeść, nie musi grać komedii, ani nawet się czaić. Całe zastępy chętnych do roli mięsa Kapturków zostały, specjalnie dla niego, zahipnotyzowane przez kolorową prasę, spoty reklamowe i tandetne filmidła o pracowitych, szlachetnych dziwkach spotykających księcia z bajki.

Popiskują z ekscytacji.
Blondynki, brunetki i rude.
Tłoczą się i przepychają, która pierwsza.

Wilk wybiera, przebiera, a czego sam nie zeżre (bo zdechłby z przeżarcia), tym podzieli się z przyjaciółmi. Oczywiście zupełnie za darmo, pro bono, gratis i z czystej chęci niesienia pomocy. Przecież nie prowadzi jakiegoś burdelu, tylko wielkodusznie niesie ulgę ludziom w potrzebie, łącząc ich w pary według wzoru „młoda, uboga dupa-stary, bogaty cap”.

Współczesny wilk panoszy się w mediach, jest zapraszany, podziwiany, hołubiony i cmokany w tyłek przez elity dziennikarstwa. Jest ikoną, wzorem do naśladowania. Młode, piękne i świeże kobiety kolekcjonuje pęczkami, jak breloczki, i wcale się z tym nie kryje. Jawi się jako czarodziej, mający magiczny klucz do lepszego życia.

Więc, chociaż z bliska nie jest już wilkiem tylko lubieżnym, starym lowelasem, Czerwony Kapturek wyobraża sobie, że wystarczy zamknąć oczy, rozłożyć nogi i myśleć o karierze.

Świat jest pełen starych, bogatych satyrów i młodych, durnych Czerwonych Kapturków płci obojga. Tym ostatnim nawet nie przyjdzie do głowy, jaką cenę zapłacą za bycie seksualną maskotką i jak zdewastuje to ich życie wewnętrzne, dając w zamian świecidełka.

Możemy sobie westchnąć obłudnie: Oto tak właśnie kręci ten świat.
Ale to żaden powód, żeby z jednego czy drugiego (przyłapanego z ręką w gaciach) perwersa robić ofiarę i zwierać szyki w jego obronie. Bo czegóż tu bronić?

Zadziwia i przeraża inwersja moralna, pozwalająca odwracać kota ogonem i przenosić obłok smrodu na tego, kto brudy ujawnia.

W bajce o wilku-Fibaku w rolę Czerwonego Kapturka wcieliła się dziennikarka Malina Błańska. Zagrała ładną i chętną pannę, szukającą sponsora, tyle, że wzięła ze sobą dyktafon. Panna Malina została zaproszona na spotkanie, obejrzana i pomacana jak jałówka, po czym przydzielona bogatemu panu z Ameryki.

Całą tę żałosną historyjkę opisał tygodnik Wprost. I zaczęło się! W geście solidarności z nakrytym w roli burdeltaty Fibakiem larum podnieśli felietoniści, aktorzy i inni ludzie kultury. Oni są zawsze gotowi wydać z siebie głos, szerokim łukiem omijający meritum. Jakimś trafem za Fibakiem stoją murem same egzemplarze płci męskiej.
Dziwne?
Ależ skąd!

Najzabawniejsze są zarzuty, że dziennikarka zamachnęła się dyktafonem na życie prywatne wolnej osoby, żyjącej w wolnym kraju. Zaiste przedziwny to argument w obronie stręczycielstwa.
Czy syndykat lubieżnych capów zupełnie stracił balans i poczucie rzeczywistości?
Jaka wolność?
Jaka prywatność?
To jest pan, stawiany publicznie za wzór do naśladowania, to jest pan ferujący sądy i opinie, z którymi liczą się miliony jego fanów.

Zaskoczyła mnie błyskawiczna reakcja TVP, która sprawnie zerwała kontrakt z Fibakiem Przyłapanym Na Czymś Brzydkim.
Daleka jestem od naiwnych przypuszczeń, że to dla nich jakaś nowość.

Zapewne wszyscy wiedzieli, ale dopóki szambo płynęło podziemnym korytem, nikt się nie wyrywał z moralnymi spazmami.

Kiedy jednak panna Malina zrobiła odwiert w tym łajnie, publiczna telewizja z ciężkim sercem pożegnała celebrytę.

W tym miejscu pragnę przypomnieć spektakularny skandal, który rzucił ponury cień na BBC i wprawił w osłupienie nie tylko brytyjskie społeczeństwo, ale i cały wolny świat.
Ledwie pół roku minęło od wstrząsu, wywołanego odkryciem drugiej twarzy zmarłego  w wieku 82 lat światowej rangi celebryty Jimmy’ego Savile.

Sława pośmiertna radykalnie różniła się od tej, jaką cieszył się za życia.
Kochany przez miliony, uhonorowany szlachectwem przez królową i medalem przez papieża, doktor honoris causa kilku uniwersytetów, gwiazdor BBC, dobroczyńca chorych dzieci, sławny cnotami i zasługami… dewiant, sadysta i pedofil.

Nie to było jednak najbardziej wstrząsające. Tym, co odebrało mowę wszystkim ludziom wyposażonym w busolę moralną jest fakt, że ta druga twarz Jimmy’ego była w kręgach brytyjskiej klasy wyższej znana od lat  z górą pięćdziesięciu. I w samej BBC też zdawano sobie sprawę, że gwiazdor jest chorym i niebezpiecznym sukinsynem.

Ale był gwiazdorem.
Więc wszyscy milczeli aż po grób.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 11 czerwca 2013 / nr24

Dziunia w Zadupiu

Przyjechała.
Tym razem ubrana jak należy, przyzwoita panna, w okładkach.

Czy chcecie wiedzieć, jakie to uczucie, zobaczyć swoją pierwszą powieść w okładkach?
Napiszcie, a się dowiecie.

Uważam, że każdy nosi w sobie jedną powieść.
A niektórzy znacznie więcej.

Jeśli chodzi o moje przeżycia w pierwszym kontakcie z ubraną Dziunią, to nic wielkiego.
Możliwe, że podobne emocje towarzyszą kurze, która zniosła jajko, ale nie zamierza go wysiadywać.

Każdy może sobie to jajko wziąć.
Ugotować.
Usmażyć sadzone.
Albo zeskramblić i zjeść (wyrzucić do kibla).
Rozbić komuś (sobie) na głowie.
Lub zasadzić w donicy i czekać, aż wyrośnie z niego kogut.

Wedle życzenia, temperamentu i własnych przekonań, do czego służą jajka.

Do czego służą książki.

Mam nadzieję, że do czytania.
Lubię trzymać w dłoniach książkę z papieru.
Nie lubię e-booka.

Zadawać się z e-bookiem to tak, jak rozmawiać z nieznanym kolesiem na czacie.
A z książką jest jak twarzą w twarz.
Przy jednym stole.

Na planie materialnym, zmysłowo, konkretnie.
Materia jest ważna.
Gdyby nie była, stworzono by nas jako zera i jedynki na krzemowej matrycy.
Zaoszczędzając nam bólu.
Bezkrwawo.
Bezłzawo.

Ale nie.
Wiem, wiem, jestem niemodna, nienowoczesna i ogólnie zacofana.
Nie szkodzi.
Nie mam nic przeciwko e-bookom, jeśli nadal istnieje alternatywa z papieru.

Mam jednego fana, który założył mi fanpage.
No cóż.
Fan, to fan.
Byle nie fanatyk.

Byłam dziś na pożegnalnym balu w pewnym gimnazjum.
Kiedy dziewczęta ustawiały się do pamiątkowej fotografii, sfrunęły ze wszystkich stron jak barwne ptaki.
Rozświergotane.
Radosne.

Patrzyłam uważnie, szukając wzrokiem Dziuni.
Miałam przeczucie, że gdzieś tam przemyka pod ścianami, nie zajmując sobą wiele miejsca.

Była tam.
Tańczyła wśród innych, ale specyficznie osobna.
Nieco zniknięta.

Cóż w tym dziwnego, na świecie w każdym czasie i miejscu przebywa spora liczba dziuń.

Posłałam jej dobre myśli.
Niech tańczy…

News, Curriculum curiosum, Dziunia

Dzień Wydania

Najpierw chcę podziękować pierwszym czytelnikom i krytykom Dziuni. Oraz komuś, kto w znacznym stopniu przyczynił się do jej szczęśliwych narodzin – Dorocie Mickiewicz-Morawskiej. Ci, którzy towarzyszą mi od lat jako goście bloga pamiętają, w jaki sposób powieść ta przyszła na świat.
Rodziła się codziennie po kawałku, pisana on-line po jednym rozdziale. Trwało to nieco ponad trzy miesiące, zważywszy, że opuściłam kilka „piszących dni”. Zawsze z powodu jakiegoś drobnego kataklizmu. A to migrena, a to awaria dysku. Tu jest kawałek tej historii:

—————————–

Przerwa na przerwę: Bum


Tak wyraził się pierwszy czytelnik ostatniego rozdziału. Tego o palcach i myciu rąk przed dotykaniem.
Powiedział:
– Bum, kurwa, wiedziałem, że przestanie być wesoło!

Później dostałam mail od przyjaciółki. Napisała, że wszystko wszystkim, ale obawia się, że ludzie nie zechcą czytać o palcach i tym co można nimi robić. Napisała, że ludzie, a szczególnie mężczyźni mogą okazać się zbyt wrażliwi na TAKIE RZECZY.

Moja przyjaciółka chce, żeby moje teksty były czytane. Z jakiegoś powodu twierdzi, że są tego warte. Nie wiem jak się do tego odnieść. Lubiłabym myśleć w ten sam sposób o moich tekstach, lecz nie mam do nich właściwego dystansu. Nie mam, ponieważ to ja je napisałam. Myślę, że są takie, jak oczy Dziuni: dla jednych fascynujące, dla innych kaprawe. Tak być musi, tak to jest z tym podobaniem.

Ale ja piszę po to, żebyście czytali. O, właśnie. Taki zarzut usłyszałam ostatnio na portalu, gdzie felietonuję troszkę: „bo tobie chodzi o to, żeby ciebie czytali!”
Ba! – jak mawiał Lubuś.

Powiem tak: DOKŁADNIE po to piszę. Żeby czytali. Zabawne, nie przyszło mi do głowy, żeby pisać po coś jeszcze. Albo pisać i od razu kasować, żeby nie czytali.

Ale dość tych polemik. Napisałam we wstępie do Dziuni, że to jest powieść on-line. Tworzę ją na Waszych oczach i całkiem spontanicznie. Nie mam ściągawki w nogawce. Siadam i piszę.
Z trylionów możliwości wybieram jedną ścieżkę, którą podążam za Dziunią, skupiam wzrok na jednym szczególe, pomijając inne, może równie ważne. Lecz muszę dokonać wyboru, inaczej zagubimy się na zawsze. A zagadki i tak pozostaną zagadkowe.

Z jedną zagadką musimy się jednak uporać, nim rzeczy potoczą się dalej. Z zagadką wrażliwości czytelnika. I – co się z tym wiąże – problemem powinności autora, by tę wrażliwość uszanować.

Słowo honoru, chciałabym.
Słowo, że niczego bardziej nie pragnę niż napisać ŁADNĄ opowieść o Dziuni. Ona w pewien sposób zobowiązała mnie do tego.
Ale jest też  priorytet: pisać, jak było a nie jak powinno być.

A było tak: W łonie matki uciśnięta bandażem, przeklęta przez część rodziny, zapominana, rozdeptywana i zawstydzana.  Rozbierana do naga bez odrobiny prywatności w przedszkolu, karmiona na siłę. Sadzana z chłopcami, przezywana i ledwie tolerowana w szkole. Zamykana w szafie, wożona na motocyklu przez pijanego Tatusia, oglądająca akty nierządne i akty swawolne, tresowana sondą krowią, zapominana w szpitalu.
Cóż – jak mawia mój mąż – to jest jeszcze do strawienia. Zwłaszcza, że tragizm i komizm są tak blisko ze sobą, że czasem nie dają się oddzielić.
No, dlatego do tej pory było nam wesoło a tu nagle (kurwa bum), przestało.
Przez jakiś durny palec Pana Tadzia wszystko stało się takie… bum, niewesołe.

Dobra wiadomość jest taka: nic się nie stało a to BUM oznacza tylko, że weszliśmy w obszar zaminowany.
Obszar tabu.

"Twoja proza jest straszna, wiesz? W sensie: opisuje straszne rzeczy. Dla mnie to czysta abstrakcja na szczęście: ja dzieci znam tylko z zabawnych powiedzonek, a w najgorszym wypadku z krzyku: mama kup mi!!! Twój świat mnie przeraża, ale to przerażenie jest bardzo bliskie fascynacji…"

To jest fragment maila, który sekundę temu przyszedł. Mam nadzieję, że M. się nie pogniewa, że ją cytuje, ale tak bardzo na temat jest ten fragment.

Proszę, nie bójcie się odwiedzać ze mną miejsc, w których bywała Dziunia. Nawet, jeśli to takie parszywe dziury.
Będzie jej zapewne miło, jeśli z własnej woli zajrzymy tam, gdzie ona bywała, bo musiała. Będzie się czuła mniej inna, mniej obca. Albo i nie.
Przecież większość przygód Dziuni tak czy inaczej wychodzi jej na dobre. Sami zobaczycie.
Co jej nie zabija, to ją w końcu rozśmiesza.
Przecież o to właśnie chodzi.

Dlatego ostrzegałam na początku, że trzeba być uzbrojonym w poczucie humoru, żeby czytać historię Dziuni. Trochę cynizmu też się przyda, nie widzę w nim nic złego, to ważny mechanizm obronny człowieka.

Dziękujemy (Dziunia i ja) zaś: zaprzeczaniu i wypieraniu ze świadomości. Te mechanizmy na nic się tu nie zdadzą. Choć nie raz i nie dwa ratują nas przed szaleństwem, na tej konkretnej stronie www nie mają zastosowania.
Zachwyca mnie możliwość pisania w kontakcie z czytelnikami. Mogę usiąść i napisać dla Was odpowiedź, dodając, jak bardzo się cieszę z każdego komentarza. Każdego najmniejszego dowodu, że czytacie.
Ostatnia sprawa, ostatnia odpowiedź na dziś: czy Dziunia jest postacią literacką, wymyśloną dla potrzeb tej książki?
Nie.
Tak.
Może…

7 stycznia 2009 / 23:11