Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Kot in statu nascendi

Ogłoszenie: Dwa nieduże kotki do szybkiego i skutecznego demolowania otoczenia wypożyczę.
Opłata – dwie i pół cołaski.
Odbiór własnym transportem.
Pilne!

Od wygrzebania z siana dwóch kocich naleśników wielkości małej dłoni minęło półtora miesiąca. Warto było się pomęczyć z karmieniem i kąpaniem kocich niemowląt. Warto było dać się podrapać, a nawet obsikać. Teraz mogę się cieszyć efektami swojego poświęcenia.

Mogę nawet napisać filozoficzną przypowieść o kotach w procesie stawania się i o kocim oprogramowaniu.
Tupot ośmiu łapek i piskliwe serenady głodnych pyszczków to tylko poranna uwertura do całodziennej zabawy w dom.
W demolowanie domu.

Nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Nareszcie mogę śmiać się z całego serca, a nie podśmiewać szyderczo.
Bo koty są bytami jednoznacznymi.
Kiedy coś robią, to nie udają, że robią coś innego.

Niewielu znajomych podziela mój zachwyt dla tej pary diabląt. Zamiast mnie wesprzeć w wyprowadzaniu kotów na ludzi, zamiast dzielić ze mną radość zastępczego macierzyństwa, sączą mi w ucho zniechęcające komentarze.
Słyszę opinie, że koty są niewierne i dwulicowe, skłonne do zdrady, niestałe w uczuciach.
No proszę państwa! To kłamstwo, powielane przez kotofobów!
To nie koty, udzielając wywiadu dla radia Wnet na rynku w Chorzelach  powiedziały, że zapisały się do PSL, żeby wygrać wybory, ale sercem należą do prawicy, prawda?
Kotów nie stać na taką hipokryzję, to prostoduszne stworzenia.

Są bardzo radosne.
Cieszą się z każdej okazji, żeby coś starannie rozszarpać na strzępy, zniszczyć ze skutkiem nieodwracalnym.

Wyobraźcie sobie, jak sfora małych kotków z energią supernowej rozwala na kawałki cały chory, zasyfiały system polityczny naszej ludowej, prawicowo-lewicowej, obłąkanej ojczyzny.
Jak zostają strzępy z misternej sieci powiązań, wzajemnych zobowiązań, tajemnych i całkiem jawnych spółek rodzinnych żrących przy ojczyźnianym stole więcej, niż zmieści brzuch.
Ale chwileczkę, to przecież nie jest felieton polityczny.
To filozoficzna przypowiastka o kotach, które biorą się znikąd.

Bo niby skąd?
Zaraz powiecie: ależ my wiemy, nas uczyli w szkole że spermatoid taty kota łączy się z gametą mamy kotki w wyniku dość wrzaskliwego aktu kociej miłości marcowej. Później zaś komórki się dzielą tak sensownie, że na końcu z kociej mamy wyskakuje kompletny i gotowy kociak. Następnie rośnie we wszystkich kierunkach i zmienia się w kompletnego i gotowego kota.

Tyle to ja też wiem.

Ale już cała reszta jest owiana tajemnicą.
Wiemy JAK się rzeczy dzieją, ale nie wiemy DLACZEGO.

Zastanawiam się, czy jestem niespełna rozumu, czy też moje zdziwienie jest uzasadnione?
Dlaczego to wszystko jest tak misternie zorganizowane, zaprogramowane i działa?

W uproszczeniu można to przedstawić tak: mleko i karma zmienia się w kota, trawa zmienia się w krowę (i w mleko), hamburger zmienia się w człowieka (i w bałagan), a wszystko razem, koniec końców staje się nawozem dla następnych generacji.
Czy taki opis rzeczywistości jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla mnie, która się ośmieliła w wywiadzie nazwać Boga „Wielkim Programistą”? I czego się pani tak oburzyła, pani Jadziu?

Widzę na własne oczy, jak moim kotom uruchamiają się kolejne aplikacje. To bardzo łatwe, kiedy ma się dużo czasu, obserwować proces stawania się.

Kot in statu nascendi.
Jeszcze wczoraj potykał się o własne łapki, a dziś skacze na czubku drzewa.
Dopiero ssał smoczek, a oto schwytał mysz.

Skąd on wie jak to robić, dlaczego on to wie, skoro nie ma matki i żadnego wzorca, poza mną? Ja nie skaczę po drzewach i jem z talerza. Na pewno nie uczą się ode mnie.
Dlatego przypuszczam, że tym co porusza planety i sprawia, że karma zmienia się w kota (a trawa w krowę i tak dalej) jest genialny software.

Bo jeśli nie, to dlaczego to wszystko jest?
I – co najważniejsze – dlaczego wciąż działa, chociaż tyle wysiłku wkładamy, żeby wszystko spieprzyć?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 27 sierpnia 2013 / nr35

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Tfu, sukces!

Miałam pisać filozoficznie o kotach, ale odłożę to do następnego tygodnia.
Zresztą filozoficznie o kotach (krowach, koniach, świerszczach, glonach) mogę pisać bez końca i w każdych okolicznościach.

Tymczasem chcę się odnieść do pewnego pojęcia, które boleśnie wpadło mi w oko z samego rana.
Utkwiło jak kolec i życzy sobie zostać omówione.
Nigdy nie zgadlibyście, jakie słowo wyprowadziło mnie  z równowagi.
Oto ono: SUKCES.

Pojęcie, którego zawartość, jeśli dokładnie ją obejrzeć, może wywołać dreszcz grozy i wysypkę.

Czy przyszłoby mi do głowy, żeby sformułować zależność między zjawiskami, która brzmi: sukces wymaga ofiar?
Żeby połączyć ze sobą dwa fenomeny, pochodzące z dwóch różnych biegunów rzeczywistości, i nadać temu status prawdy objawionej?
Panie, uchowaj!

Ale oto czytam o poranku wywiad z psychiatrą, doktorem Cechnickim z UJ, bo wywiady z psychiatrami potrafią mnie rozśmieszyć jak mało co.
Tylko, że wcale się nie śmieję.
Zaczynam się wkurzać.

Skręca mnie, żeby  wrzasnąć: Panie, co pan wygadujesz?
Dziennikarzowi mam ochotę zasadzić mocnego kopa, żeby się ogarnął i chwilę pomyślał nad zdaniem, które z taką lekkością wypowiada:
Sukces wymaga ofiar.

Czy nadal trzymałby się tej wersji, gdyby on sam miałby stać się ofiarą?
Póki co za ofiarę „sukcesu” (odtąd z premedytacją stosuję cudzysłów) uważana jest co czwarta rodzina w naszym kraju. Co czwarta!
Według dostępnych danych, w co czwartej rodzinie żyje osoba dotknięta zaburzeniami psychicznymi.
Depresje, stany psychotyczne, obsesje, kompulsje, uzależnienia i ich permutacje.

Pominę wywód doktora o zależności między instytucjami państwa a zdrowiem psychicznym obywateli, który się kupy nie trzyma.
Skoncentruję się na (tak samo bezsensownej) konkluzji: „Sukces ma swoją cenę, a jest nią zdrowie psychiczne”.

Może już wam intuicja podpowiada, że jeśli za coś trzeba zapłacić zdrowiem (psychicznym, fizycznym czy duchowym) to za jasną cholerę nie można nazwać tego czegoś „sukcesem”.
Pułapką, tunelem bez światełka na końcu, jamą chłonącą, bramą piekielną – okej.
Ale „sukcesem”?

Przecież, o ile ktoś ma po kolei w głowie, natychmiast zgrzytnie mu dysonans: jeśli są ofiary, to jakiż to na Boga miłosiernego „sukces”?

Pewna pani rzekła do mnie niegdyś z emfazą: – Jakże ja ci strasznie współczuję, że nigdy nie widziałaś stu tysięcy!

Fakt.
Nigdy nie widziałam stu tysięcy i zupełnie nie mam ochoty ich oglądać.
Tamta pani zaś nigdy nie widziała zająca i z mojego punktu widzenia to ona jest godna współczucia.

Zamiast jednak wzajemnie się nad sobą litować, spróbujmy sprawdzić fakty.
To nie ja się u niej leczyłam, ale odwrotnie.
A z tego już da się wysnuć jakiś wniosek. Na przykład taki: człowiek, który ma „wszystko” (tu koniecznie proszę zostawić cudzysłów) pyta osobę, która nie posiada nic (bez cudzysłowu) o to, jak ma żyć.

Ja na to:
A skąd mam to wiedzieć? To twoje życie, nie moje.
Jedno mogę ci natomiast powiedzieć z wielką pewnością: Każdy twój wybór ma swoją cenę.
Księgowość życiowa jest nad wyraz łatwa.

Mamy dwa konta.
Kiedy przychodzimy na świat, jedno jest pełne, a drugie puste.
To pełne, to pula czasu, który został nam dany.
To puste, to świat materialny, obszar rzeczy, z których żadna do nas nie należy, bo przychodzimy tu nadzy.

Między tymi kontami istnieje ścisła, matematyczna zależność: im więcej pragniesz posiadać, tym mniej czasu ci zostanie na cieszenie się życiem. Na kontemplowanie cudu istnienia. Na miłość, przyjaźń, rodzicielstwo, dobre uczynki, koty, zające i spadające meteory.
Każda zabawka, którą trzeba kupić za pieniądze daje się dokładnie przeliczyć na sekundy, minuty, dni i lata, pobierane z konta życia.
Na dodatek trzeba jej później pilnować i o nią dbać.

Co jest dla kogo wartością, nie moja rzecz.
Nie można natomiast – tego możecie być pewni – oszukać tej bazowej księgowości życia.
Można wybrać, a kiedy już się wybierze, iść i płakać.

Albo zatrzymać się.
Tak, zawsze możesz zmienić zdanie.
Teraz.
Albo wtedy, kiedy z powodu rywalizacji, gonitwy, lawirowania w wyścigu szczurów, ambicji, całego tego szaleństwa, którego już nie jesteś w stanie kontrolować, przepali ci się bezpiecznik. Czy liczysz na to, że wtedy pomoże ci zinstytucjonalizowana psychiatria?
Cóż, jeżeli sądzisz, że skrapiając głowę wodą możesz bezpiecznie mieszkać w płonącym domu, to powodzenia.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 20 sierpnia 2013 / nr34

News

Dziwne dźwięki

Kiedy wróciła mi względna przytomność po ataku migreny, usłyszałam to:

[audio:http://www.nowakowska.pl/teksty/wp-content/uploads/2013/08/zagadka.mp3|titles=zagadka]

Nie mogłam się zorientować, co oznacza ten dźwięk. Był dość intensywny, zwłaszcza, że migrena powoduje nadsłyszalność. Nagrałam go dla was.
Jako zagadkę.

Łatwizna!

Felietony

Udręki leniwej pisareczki

Lepiej Rozgarnięta Umysłowo Koleżanka opieprzyła mnie za bezpłodność twórczą. Bo nic nowego do poczytania na blogu.
Inna zaś, w kolorze rudym, zrugała za nieodebranie telefonu.

Z ludźmi tak jest, że im nie dogodzisz.
Powtarzam więc swoją mantrę:
Jak nie staniesz, dupa z tyłu.

Lepiej Rozgarniętej wyjaśniam, że płody mojej twórczości idą w tej chwili do katalogu o nazwie Dziunia na uniwersytetach.

Rudej zaś nie będę się tłumaczyć, bo musiałabym przyznać tym samym, że mam obowiązek odbierać wszystkie telefony.
A nie mam.
Takiego obowiązku.

Obie je kocham serdecznie i wypraszam sobie wszelkie oczekiwania pod moim adresem.

Tu kolejne z moich ulubionych powiedzonek:
Oczekiwania są źródłem bolesnych rozczarowań.

Jeśli zatem czujecie się mną rozczarowani, jest to stan wytworzony przez wasze własne nadmierne oczekiwania.
Nie mam z tym nic wspólnego.

Ja tylko siedzę na dupie i piszę.

Miał rację mój sympatyczny kolega dziennikarz zauważając, że raczyłam zadebiutować w wieku, w którym inni coś tam, coś tam.
Jakieś kupony odcinają, czy inne przyjemne czynności wykonują na siedząco. A nawet na leżąco.

Jak się jest obibokiem i leniwą krową, nic się nie odcina, tylko się ceruje skarpetki i zbiera chrust.

A potem się siedzi na dupie i pisze, pisze, pisze.

I nie odbiera się telefonów w kolorze rudym.
I nie pisze się zajefajnych kawałków na blogu.

Uwaga, teraz będzie najlepsze! – pewnego ranka przestraszyłam się, że zabraknie mi… słów.

Że jak będę je zużywać na pisanie felietonów, to mi zabraknie na książki.
Tymczasem obiecałam, że napiszę Dziunię na uniwersytetach oraz Wymarzony dom Dziuni.

I chcę dotrzymać słowa, a przecież jestem w podeszłym wieku, psia mać, już chylę się ku demencji.

Otwieram przed wami serce, żebyście zobaczyli na własne oczy, jak można zidiocieć!

Przecież wiem, że im więcej piszę, tym więcej słów mam we łbie!
Doświadczam tego od lat, a nie mogę się pozbyć lęku, że pewnego dnia pod czaszką zastanę tylko biały szum.

Pewnie chwytacie, że nie chodzi mi o same słowa (bo jak zabraknie, to sobie stworzę nowe ze ścinków starych), tylko o to, co mam do powiedzenia za ich pomocą.
Obawiam się, że nie będę miała już nic do powiedzenia, bo powiem wszystko, co wiem.

W dodatku wiem przecież, że nic nie wiem.
Dowiaduję się wszystkiego, kiedy zaczynam pisać.

Czy usprawiedliwiłam wystarczająco głupio swoje milczenie na blogu?
Pozdrawiam was serdecznie.
Luzik.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Bohater naszych czasów

Smutne to będzie.
Jeśli nie chcecie psuć sobie nastroju, nie czytajcie.
Chociaż piszę właśnie po to, żebyście czytali, żebyście spojrzeli moimi oczami na to, co w obsesyjnie zagonionym świecie umyka uwadze.

Piszę tylko o tym, co wciąż potrafi mnie poruszyć.
Szkoda mi czasu na pierdoły.
Wam pewnie też.
Domyślam się, że w dniu narodzin małego księcia z Londynu poszliście pielęgnować ogród. Ja tak zrobiłam, bo jest jakaś hierarchia ważności spraw, które nas dotyczą i tego należy się trzymać.
Chwasty nas dotyczą.
Małe książątka nie.

Mamy własne pasożyty, ciamkające łakomie  na każdym szczeblu – od gminy aż po parlament.
Lecz nie o nich dziś będę zrzędzić, bo do wyborów zostało sporo czasu (a przynajmniej tak sądzą nasze pasożyty). Kiedy odchowam trochę moje kocięta, napiszę poradnik gminnego wyborcy, z uwzględnieniem najmniej i najbardziej pożądanych cech osobowości wybieranego pasożyta. Opierając się na dokonaniach neurobiologii, genetyki i psychometrii, rzecz jasna
.
Dziś przedstawiam wam bohatera naszych czasów.
Wbrew pozorom nie jest nim w ciemię uderzony i najarany celebryta. Nie jest nim kultowy pisarz, ani kultowo zdopingowany erytropoetyną sportowiec.
Nie śpiewak dźwięczny, nie modelka wdzięczna.

Ulubionym bohaterem mediów jest dziś bowiem zwykły człowiek, czyli człeczyna.
Aby się o tym przekonać, wystarczy prześledzić uważnie poczynania zwykłych dziennikarzy (czyli dziennikarzyn): z kim też oni koniecznie chcą rozmawiać, o czym i w jaki sposób.

Przez ostatnie kilka miesięcy mogłam poznać dogłębnie (niechętnie) życie wewnętrzne i zewnętrzne człeczyny.
A przy okazji (jeszcze mniej chętnie) umysłową aktywność dziennikarzyny.

Kim jest ten nowy typ bohatera?
Co reprezentuje, z czym się zmaga i dlaczego akurat on, a nie ty, stał się ulubieńcem mediów i podmiotem psychospołecznej interakcji, zwanej wywiadem dziennikarskim?

Człeczyna, w odróżnieniu od ciebie czy mnie jest neofitą, który właśnie odkrył pod czapeczką jakieś zwoje, po których hasają impulsy elektrochemiczne, wystukujące alfabetem Morse’a takie oto zdanie:

– Co ja kurwa robię?

No właśnie, co?

Człeczyna, przyłapawszy się na tym, że mdli go na widok własnej gęby w lustrze, pędzi do mediów, aby w rozległym wywiadzie-rzece wyznać za jednym zamachem wszystkie grzechy: własne i kolegów po fachu.
Zważcie, że udaje się do dziennikarza, a nie do prokuratury, kościoła czy na policję. Symptomatyczne? Owszem.

Dziennikarzyna, dusza człeczynie pokrewna, tworzy natychmiast zarąbisty, sensacyjny tytuł, z gatunku: „Wrzucał do zupy paznokcie i spermę!”.

Oczywiście dalszy ciąg jest o tym, że teraz już nie wrzuca, bo stał się dobrym człowiekiem.
Robił to, kiedy był kucharzem w pięciogwiazdkowych hotelach, teraz pragnie o tym opowiedzieć.
I koniecznie dodać, że sam nie zjadłby niczego w knajpie, bo inni wrzucają do żarcia jeszcze obrzydliwsze ingrediencje.
(Ciekawe, jakie!)

W podobny sposób publiczną, oczyszczającą spowiedź odbyli:

Pan kręcący liczniki i sprzedający sprowadzany z Niemiec, klepany złom jako samochody, czyli dealer.

Pan, handlujący pod szkołami amfetaminą i gandzią, czyli też dealer.

Dostawca mięsa, wyznający, że to, co dostarczał do orientalnych barów było ponownie żywe, chociaż dawno martwe – dealer ścierwa. 

Student politechniki, snujący obrzydliwą opowieść o swojej pracy w seksteleburdelu, gdzie podszywając się pod gorącą laskę naciągał napalonych jak marcowe zające facetów na bardzo drogie esemesy.

Wystresowany na szkoleniach dla akwizytorów trzydziestolatek, nabierający sklerotyczne babcie na kupno garnków, kołder czy pseudomedycznych gadżetów rzekomo przywracających zdrowie.

Pisarczyk, mogący wskazać dziesiątki fałszywych magistrów-tępaków, którym za niewielkie pieniądze otworzył świetlaną przyszłość.

Wszystkich tych ludzi łączy podobny przymus, żeby z obscenicznymi detalami opowiedzieć o każdym świństwie i łajdactwie, jakiego się dopuścili, dodając koniecznie, że robili to dla żony i dzieci, żeby zapewnić im godne życie.
Uderza niekłamana satysfakcja, z jaką wspominają czerpane z tego łajdactwa zyski.

I jeszcze jedno powtarzają jak mantrę – gorące zapewnienia, że w ich fachu wszyscy tak właśnie postępują.

W żadnym z tych wywiadów, jak szumnie określa się tę moralną pornografię, nie doszukałam się dziennikarskiego pytania o empatię wobec osób skrzywdzonych, zranionych lub narażonych na niebezpieczeństwo, czyli klientów.
Tylko nachalna, podekscytowana ciekawość, ile na jakim przekręcie można zarobić. A na koniec zawoalowana konkluzja, że wszyscy jesteśmy oszustami.

Otóż nie.
Nie wszyscy.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 30 lipca 2013 / nr31

Czas lunatyków

Pełnia lata to czas lunatyków.
Gorące wiatry potrafią namieszać w głowach z siłą równą Radiusto Runia.

Pierwszą ofiarą letniego obłędu padł pewien bocian w Bergholz, Niemcy.
Doznał kryzysu tożsamości bocianiej. Swoim szaleństwem sterroryzował mieszkańców miasteczka, którzy zabarykadowali się w domach.
Bocian postanowił rozpieprzyć wszystko, czym cieszą się bergholzjanie: auta, okna, inspekty i inne obiekty kruche.
Niemcy nie planują jednak pojmania ptaszydła i poddania go elektrowstrząsom. Cierpliwie czekają, aż odleci do cieplejszych krajów.

Podejrzliwie spoglądam w stronę gniazda na słupie, ale ptice tylko się awanturują, głośno sycząc i jęcząc. Nie atakują. Jesteśmy bezpieczni.

To dobra wiadomość, ale mam też złą:
Wy, którzyście latem ubiegłego roku tłumnie zjechali do Chorzel na koncert grupy Enej, padnijcie na kolana i bijcie się w piersi.
Ale najpierw odczyńcie urok według następującego wzoru: ci z was, którzy tańcząc przy Eneju obracali się w lewo, niech wykonają tysiąc obrotów w prawo. I na odwrót.
Jeśli zakręci wam się w głowie, to przerwijcie wirowanie i spluńcie przez lewe ramię.

Pamiętajcie, że jestem w posiadaniu wielkiej liczby fotografii z tamtego wydarzenia! Na nich widać dokładnie, kto w którą stronę się obraca, i że – no zgroza, ludzie! – klaszcze.
Dla pani burmistrz, która sprowadziła tę, grającą skoczne kawałki, ukraińską zarazę do spokojnego miasteczka, kara musi być dużo bardziej dolegliwa: będzie ona zobowiązana przeczytać od deski do deski wszystkie wypowiedzi europosła z PiS (czyli juropisła) Janusza Wojciechowskiego a do tego wszystkie felietony dziennikarza Witolda Gadowskiego. I proszę nie narzekać na nudę, to jest pokuta! 
Ja też byłam na koncercie i podrygiwałam w pionie, słuchając Skrzydlatych rąk.
W ramach pokuty od dwóch dni podryguję w poziomie.

Sprawy z grubsza mają się tak:
Po brawurowym przedarciu się przez pustynię wyjącej bylejakości, zespół Enej został wezwany do raportu przez czujnego aparatczyka (który kiedyś obracał się w lewo w ZSL i PSL, a teraz obraca się w prawo w PiS), juropisła Wojciechowskiego.
Wywęszył ów poseł do spółki z Gadowskim Witoldem spisek wszechczasów, mający upokorzyć Polaków i zrobić z nich totalnego wała moralnego.
Cytuję: „Dwóch Ukraińców tworzy w Polsce zespół i nadaje mu nazwę będącą pseudonimem ukraińskiego zbrodniarza, a cała Polska tańczy w rytm tej muzyki.”

Bociania choroba, letnia zaraza, tfu, na psa urok!

Może zajdzie się jakiś cierpliwy a bezpartyjny mędrzec, który wyjaśni juropisłoju Wojciechowskiemu oraz dziennikarzoju Gadowskiemu, że na świecie napisano bardzo dużo opowieści, z których większość służy do czytania, a nie do prania mózgu. W tych opowieściach są słowa, imiona i nazwy, które każdy może brać, jak jajka z koszyka.
Jedną z tych opowieści jest Eneida.
O Eneaszu ona jest. Czyli o Eneju.

Pytanie: Czy kapela Enej będzie mogła cieszyć wolne od poczucia winy serca swoją muzyką, przystrojoną w niegłupie słowa? Bo trzeba przyznać, że jak na piątą kolumnę band UPA, ci młodzi mężczyźni są zaskakująco perfekcyjnie przygotowani.
Oglądanie ich na żywo cieszy nie tylko uszy, ale też oczy i wszystkie mięśnie, używane do podrygiwania.
Skoczni jak tresowane pchły, w największym upale zachowują się tak, jakby nie dotyczyły ich prawa grawitacji.
Ruch sceniczny opracowany do ostatniego szczegółu, instrumentarium niebanalne, słowa piosenek bogate w treść.

Przyznam, że aż do chorzelskiego koncertu nie miałam pojęcia o ich istnieniu. Dlatego zdziwiły mnie tłumy, ciągnące na stadion. A szły nie tylko małolaty, ale i całkiem wiekowe baby, mam na myśli baby w moim wieku.
I wszyscy, nawet pani Albina, lat 78, podskakiwali, podśpiewywali i znakomicie się bawili.

Apeluję zatem do pana juropisła Wojciechowskiego, żeby nam nie psuł wspomnień. Niech pan nie idzie tą drogą, albo  chociaż skręci w inną stronę.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 23 lipca 2013 / nr30

Wczesnoporanny masaż kotami

Gdy ich nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę.
Nie tracę zmysłów, kiedy je zobaczę.
Lecz kiedy gnojków długo nie oglądam, czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam.

Odległych skutków przygarnięcia dwojga porzuconych kociąt nie potrafię jeszcze ocenić.
Wszystko bowiem właśnie się wydarza i nie wiadomo dokąd zmierza.

I wszystko jest w absolutnym porządku.

Poza tym, że mój… hmm… salon, pełniący jednocześnie funkcję kuchni, gabinetu, sypialni i kociarni zajeżdża jak filia ZOO.
Dlatego musiałam się wyprowadzić do gościnnego pokoju.
Skoro gości miewam średnio raz na trzy lata, po co mi gościnny pokój?

Nie tylko aromat małpiarni wyrzucił mnie za ścianę.
Kiciusie mają swoje kocie obyczaje i nic mi do tego, dopóki nie skaczą mi po głowie.
A skaczą bardzo chętnie.
Zwłaszcza Bunia, która ma jakieś kocie adehade.

Osiem kocich łapek tupiących po twarzy o poranku?
Domowe SPA, kociakrew, masaż kotkami, przeciwzmarszczkowy.

Z tego bałaganu wynikają różne dobre rzeczy.
Na przykład to, że każdego poranka po sesji głaskania uciekam w cholerę do zamkniętego pomieszczenia i piszę rozdział Dziuni na uniwersytetach.
Dzięki kotom zapanowała wreszcie jakaś dyscyplina i rytm, a ja się ogarnęłam i wzięłam do roboty.

A co do kotków samych, to patrzę na nie z zachwytem.
Zachwycam się mianowicie jakością ich oprogramowania.
Każdego dnia włącza im się jakaś nowa aplikacja: mycie, skoki, prężenie grzbietu, miauczenie zamiast pisków, różne sztuczki i akrobacje.
A ponieważ od nas z całą pewnością się tego nie uczą, są skończenie doskonałym projektem Wielkiego Programisty Wszechprogramów.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Mamy śmiecie, róbmy syf!

Siedemnastego czerwca trzej sympatyczni panowie z Zakładu Gospodarki Komunalnej, odziani w twarzowe, pomarańczowe wdzianka odblaskowe zabrali moje śmiecie po raz ostatni. Pa, pa, pomachali na pożegnanie. I odjechali pomarańczową śmieciarką w siną dal.

Na Zadupiu Nowym, tak jak w tysiącu podobnych miejsc, śmiecie wywozi się raz w miesiącu, bo częściej naprawdę nie ma co. Kompostotwórcze odpadki utylizujemy sami, papiery palimy w piecach, pozostaje metal, plastiki, szmaty i inne paskudztwo, z którym nic mądrego nie da się zrobić domowym sposobem.
W ramach ewolucyjnej rewolucji śmieciowej przybył do naszej wsi przedstawiciel samorządu z misją. Przywiózł eleganckie, solidne worki (żółty, zielony, brązowy, niebieski).
Za brązowe i niebieskie dziękujemy, bo, jak mówię, chwasty i papiery nie są dla nas śmieciami. Dostajemy więc te żółte na opakowania z plastiku i metalu. I zielone – na opakowania ze szkła.

Bo my tu ambitni i nowocześni jesteśmy, więc sortowanie śmieci jest oczywistą oczywistością dla zadupian nowych.

Oczywiście mamy sporo pytań: do jakiego wora ma iść szklana stłuczka (bo cholerne szkło czasem się tłucze), zużyte żarówki, baterie, kawałki papy albo styropianu, stare struny od gitary… słowem to, co nie jest opakowaniem, a ewidentnie jest śmieciem.
Pan Samorządny zna odpowiedzi na wszystkie nasze wątpliwości, bo miał dużo czasu, żeby je sobie przygotować.
Przecież od dwóch lat wiadomo, że zmieni się śmieciowa rzeczywistość wszystkich Polaków.

Dostajemy więc wory, śmieciowskazówki szczegółowe oraz plan odbioru śmieci aż do końca roku kalendarzowego, żebyśmy wiedzieli, kiedy te wory wywlekać na drogę.

Wszyscy dobrze się spisali, brawo, brawo dla Urzędu Gminy, że nie ma żadnej luki czasowej między „starymi” a „nowymi” śmieciami. Wyobraźcie sobie sytuację, w której zostajemy na trzy tygodnie bez możliwości zrobienia porządku.
Bez worków, bez informacji na temat śmieci „nietypowych”, bez daty lipcowego odbioru.

No, pomyślcie, całe tygodnie siedzenia na kupie nieposortowanego szajsu, w oczekiwaniu na worki i na zmiłowanie.

Jak dobrze, że gmina ma tak sprawny samorząd.
Że nie zajmują się duperelami, festynami, pomnikami, śpiewaniem przyśpiewek ludowych, nawiedzaniem stuletnich babć i pozowaniem do zdjęć.
Widzicie, zawsze powtarzam, że jak szewc pilnuje kopyta, to w całej wsi konie chodzą podkute.

To, co do tej pory przeczytaliście, to są brednie.
Relacja z alternatywnego świata.

Oczekiwanie, że  organ (przepraszam z brzydkie słowo) samorządowy zajmie się tym, do czego został powołany, to objaw szaleństwa lub nadmiar wyobraźni.

Rzeczywistość jest taka, jak zawsze:
Po dwóch tygodniach zbierania szajsu w co popadnie, pojechałam na miasta gminnego robić zwiad śmieciowy, czyli śmieciozwiad.
Wróciłam do domu z karteczką, na której wydrukowano, w jakim kolorze wora ma się zaleźć określony śmieć.

Na każdym worze ma być napisane, „jaka frakcja śmieciowa” się w nim znajduje.
Teraz zachodzę w głowę, czy ja mam te worki sama malować, czy co?

I gdzie, do licha, mam wrzucić te stare struny, których w żaden sposób nie można uznać za „opakowanie”?

Mam dziwne przeczucie, że po pewnym czasie (oby mierzonym w tygodniach, a nie miesiącach czy latach) zjawi się u nas w Zadupiu Nowym ta sama pomarańczowa śmieciarka, panowie też będą ci sami, tylko w nowych wdziankach odblaskowych.
Różowych, na przykład.
Ponarzekamy wspólnie na dziadostwo, lenistwo, tumiwisizm i cały światowy kryzys.

Później wszystkie śmiecie wylądują w zgniatarce, a na końcu w jakimś lesie, bo okaże się, że ktoś z kimś czegoś nie podpisał, nie uchwalił, albo się pomylił.

Tak, macie rację, teraz wyobraźnia zniosła mnie w czarny pesymizm.
Skąd mi przyszło do głowy, że w lesie są jakieś śmiecie?

A nawet jeśli są, to przecież posortowane według frakcji.
Słoiki leżą osobno, plastiki osobno, zdechły pies osobno.

Cóż, marzy mi się równowaga.
Nie szaleństwo optymizmu i nie odmęty pesymizmu, tylko balans.
Myślę, że osiągnę ten stan w chwili, kiedy otrzymam kolorowe worki: żółty i zielony.

Oraz sensowną odpowiedź na proste pytanie: do którego worka mam wrzucić te cholerne struny i przepaloną żarówkę?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 2 lipca 2013 / nr27

PS Ten felieton napisałam pierwszego dnia lipca.
Dziś jest 8 lipca.
Sytuacja się pogarsza, bo byli goście i śmieci przybyło.
Worków, śmieciarek, informacji i terminów nie widać.
Na stronie internetowej
(taaa, łu nosz tu w każdy chałupie majo jenternet) gminy pojawiła się … ulotka.
Opisuje ona sposób segregacji badziewia.
Oraz to, że worki dostarczy firma.
Pewnego dnia. Więc nie wychodzimy z domu, żeby nie przegapić tej dostawy.
Serdecznie gratuluję tego wiekopomnego osiągnięcia.
Bis!

PS drugie
O, jest nowa informacja! Już godzinę i 11 minut po publikacji urząd podjął kolejny wysiłek intelektualny!
Znam już nazwę tajemniczej firmy : BŁYSK.
Nazwa śliczna.
A jeśli pragnęłabym mieć większą wiedzę (na przykład: co mam do cholery robić z tą kupą śmieci?) to mam sobie podzwonić telefonem lub zębami o rynnę…

Mam pod czaszką parę zjadliwych komentarzy, bo jako zołza mam zawsze pod czaszką furę zjadliwych uwag.
Jak wiecie, cierpię na dysurzędię. Ale z litości powstrzymam jadaczkę.
Wyczytałam w mediach (Gazeta Wyborcza) o UPRAWNIENIACH, które zostały przyznane śmieciarzom: będą oni sprawdzać naszą uczciwość przy segregowaniu szpejów za pomocą badania fizykalnego oraz fotografowania zawartości naszych worków (proponuję, żeby od razu sfotografowali zawartość naszych kibli)
Będą nas upominać, a nawet oskarżać przed urzędem, który będzie mógł nas UKARAĆ finansowo, jeśli nasz fajans im się nie spodoba .
Kontrole i sankcje już są opracowane.
Tylko worków wciąż brak!
No, ale mogę sobie zadzwonić… zębami o parapet.