Felietony

Trzecia sierotka

Dobra wiadomość: mam huśtawkę nastrojów.

Buju-buju,
góra-dół,
ap-dałn
(apszifting-dałnszifting).

Jeśli zastanawia was, dlaczego to ma być dobra wiadomość, to śpieszę wyjaśnić:
Huśtawka oznacza, że od czasu do czasu znajduję się w punkcie, z którego widać coś optymistycznego.

Nie wpadłam w ciemny dół, nie spełzłam do piwniczki, w której przechowuję (pod kluczem) depresję sezonową i jej upiorne mutacje.

Dym tytoniowy zawiera stosunkowo silne antydepresanty – inhibitory MAO.
Paląc, dostarczałam sobie nie tylko nikotyny.

Wkrótce minie osiem tygodni tytoniowej abstynencji i mam, kurna, prawo poczuć się, kurna, lepiej!
Mam?

A poza tym jest listopad, więc oczekiwanie od losu czegoś lepszego niż nastrojowa huśtawka byłoby perwersją.

Teraz opowiem wam o trzeciej sierotce.

Pewnego ranka ze stryszku w stodole rozległ się potężny dźwięk, przypominający alarm samochodowy. Ta sama nieznośna częstotliwość szalonego wyjca.
Źródło tego jojczenia przemieszczało się w różnych kierunkach pod warstwą siana. Kiedy stanęliśmy z Łysym pod belkami, zadzierając łby, ze stryszku spadło kocie dziecko. Nie wiemy nic o jej pochodzeniu. Może zjawiła się z sąsiedniego wszechświata. Wiele na to wskazuje, bo akurat w drugiej części Dziuni pracuję nad Obszarem Q, będącym bliźniaczym wszechświatem, leżącym w osi symetrii zapachowej wobec naszego świata.

Tak czy inaczej:

Spadło prosto na Krzyśka, desperacko chwytając pazurkami jego czapkę. Którą szczęśliwie nosił na łysinie.

Nie przestając wyć, zażądało jedzenia, picia i rodzicielskiej opieki. Malutka, szara kotka, której nadałam imię Łaska (Ania).
A to dlatego, że nikt jej nie chciał.

Tak jak nikt nie pragnie łask, bo oznaczają wiele trudu za friko.

Dwie rozpieszczone kocie małpy, Dziunio i Bunia przyjęły Anię bez entuzjazmu, prychając z obrzydzeniem.
My podobnie, tylko bez prychania.

Kto i w imię czego sypie mi z nieba kotami, które żądają opieki?
Nie odpowiadajcie, to była tylko figura emocjonalno-retoryczna.

Szczęśliwie (dla wszystkich) trzecia sierotka znalazła już dom.

Teraz jest kotem miejskim.
Może za mną tęskni, ale mam nadzieję, że nie. W każdym razie warunki życiowe ma dużo lepsze, niż ja. To jest bardzo krzepiące, jeśli niechciana istota znajduje kogoś, kto ją wreszcie pokocha, prawda?

Pomilczałam

Dużo by opowiadać, o czym milczałam przez ostatnie kilkanaście dni.
A były to bardzo ważne rzeczy.

Tym, co najbardziej nas zmienia, jest obdzieranie ze skóry.
No i fajno, czemu nie.
Ale zanim wyrośnie nowa, bardziej funkcjonalna, należy schować się w mysią dziurę i czekać.
Tyle mogę powiedzieć, jeśli to się komuś tam przyda.

I to, że już nie palę.

Dyndam na cienkiej nitce, podtrzymującej mnie w tej karkołomnej decyzji, której codziennie żałuję i każdego ranka podejmuję od nowa. Gdyby się ta nitka urwała, spadłabym na samo dno depresji.
A tak, to tylko sobie dyndam, raz wyżej, raz niżej.
Na ogół, niestety, niżej.

Od ponad trzech tygodni nie miałam w pysku śmierdziela.
Jak na mnie, to istny cud.

Uzależniony umysł produkuje uzależnione myśli.
Sekretne plany, żeby pojechać do sklepu niby-po-coś-innego.
Kupić paczkę, schować, od czasu do czasu zajarać.
W lesie, rzecz jasna.

I kogo miałabym w ten sposób oszukać?
Kogo to w ogóle obchodzi, co ja sobie wtykam do gęby i co z tym robię?

Dlatego wciąż nie palę, żeby się nie ośmieszać przed sobą.
Żeby być w jakiejś harmonii z tym, co jest dla mnie ważne.
I żeby nie być takim durnym pajacem z fają w zębach.
Bo czy można być jednocześnie mądrą i palącą?

Doszłam do wniosku, że nie.
Więc nie palę.

Nie czuję się ani trochę mądrzejsza.
Ani szczęśliwsza.

Ale to ponoć nastąpi.
Kiedyś.

Ciąg dalszy nastąpi.
Kiedyś.
Ciekawe, jak będzie…

A poniżej galeria jesiennych zdjęć.
To są miejsca, w których kiedyś (ach, jakże niedawno!) paliłam.

Teraz zaś sobie chodzę.
I nie palę.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Coś oczywistego

Mając w rękach naukowe potwierdzenie swojego przeczucia, ośmielę się dziś brawurowo napisać coś oczywistego.
Jest to zjawisko tak dalece oczywiste, że większość nie ma o nim zielonego pojęcia, chyba, że akurat wali głową w mur.

Wtedy (i tylko wtedy) można na własnej skórze doświadczyć tej oczywistości.
Najgrubsze, najbardziej odporne na walenie łbem i najsilniej strzeżone są mury zbudowane z… poglądów.

Jest już naukowy, a więc mierzalny dowód na tę oczywistość.
Mniejsza o przebieg eksperymentu, nie chcę was zanudzić. Ale jego wynik warto znać, a nawet pokusić się o jakieś osobiste wnioski z niego płynące.

Konkluzja brzmi: osoba, która posiada utrwalone poglądy jest niezdolna do racjonalnego myślenia.
Mało tego, im bardziej inteligentny umysł, tym większa ciemność go ogarnia, kiedy wynik prostego zadania matematycznego stoi w sprzeczności z wyznawanym poglądem.

Słowem – nawet matematyczny geniusz nie policzy słupków, jeśli rezultat może podważyć jego przekonanie.

Z tej perspektywy trwały pogląd jawi się jako rakowata narośl na zdrowej inteligencji.

Hurra! Nareszcie mogę ze spokojem i bez kompleksów wyznać to, co do tej pory było moją wstydliwą tajemnicą!

Otóż ja nie chcę mieć poglądów. Dlatego każdego ranka, w ramach higieny, starannie czyszczę swój umysł ze wszystkich śmieci, które mogły się tam przyczepić w chwili nieuwagi. Z ocen, przekonań i wczorajszych racji, które dziś już nie spełniają kryterium racjonalnego osądu.

A ponieważ od przedszkola słyszałam, że poglądy trzeba mieć (jakiekolwiek, byle były, ale najlepiej takie jak większość wron), uważałam się za jednostkę w znacznym stopniu upośledzoną na umyśle.
Niewydolną społecznie.
Dzielącą włos na czworo, w czasie gdy lepiej przystosowani mieli już ugruntowany pogląd na wszystko.

Ileż to razy przyszło mi w życiu użyć frazy nie mam wystarczających danych, żeby sformułować opinię.
Albo prościej: nie wiem
I to w świecie, gdzie wyrażanie opinii jest uznawane za przejaw mądrości.

Niemal każdy pragnie być uznany za mędrca, więc siedzi i rozmyśla, co by tu oznajmić światu na tematy najwyższej wagi.
Prawo, ekonomia, psychologia, historia, religia, życie i śmierć – to są tematy, na które mędrzec musi się wypowiedzieć.
Kompulsywnie i żarliwie, w przeświadczeniu, że jego pogląd i punkt widzenia, z którego ów pogląd się wykluł, jest jedynym prawdziwym wzorem.

Przekonanie o własnej wiedzy  czyni jednak człowieka głupcem.
Nie tylko metaforycznie, w sposób abstrakcyjny, ale też dosłownie, odbiera zdolność rozumowania na poziomie szkolnym.

Nie powiem, żebym czuła jakąś satysfakcję, w rodzaju a nie mówiłam, zważywszy że mój byt zależy od ludzi, którzy szczycą się tym, że mają poglądy.
Raczej wzrósł mój niepokój, skoro nauka zmierzyła to, co od zawsze było dla mnie jasne.
A jasne było to, że trwałe opowiadanie się po którejś stronie jest dobrowolną lobotomią.

Świat ludzi jest nieskończenie złożony, dynamiczny, zmienny.
Wybieranie jednej tylko, kalekiej perspektywy (na przykład partyjnej dyscypliny) dla wszelkich spraw najwyższej wagi przynosi same straty, co łatwo udowodnić, rozglądając się po najbliższym otoczeniu.

A przy okazji, skoro wszyscy, którzy mają wpływ na kształt naszej rzeczywistości są pozbawieni zdolności rozumowania, to kto kieruje tym zaprzęgiem?

Czy nie wydaje wam się rzeczą upiorną, że podążamy za ślepym i głuchym przewodnikiem, który zamiast interpretować wielorakie zmienne, głosi poglądy?

A przecież jest znacznie gorzej, niż nam się wydaje.
Na skutek pewnej właściwości mózgu, przez pół życia wszyscy jesteśmy ślepi i głusi.
Na dodatek wcale nie wtedy, kiedy śpimy.

Fenomen neurologiczny, zwany „mrugnięciem uwagi” sprawia, że nasz umysł pozostaje w ciemności . Układ nerwowy otrzymuje bodźce, ale ich nie przetwarza, bo akurat się resetuje. I tak co pół sekundy.

O cholera! Niedobrze, prawda?
Dołóżcie do tego ślepogłuchotę poglądopochodną i oto mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego jesteśmy niezdolni do uczenia na własnych i cudzych błędach.
My ich po prostu nie dostrzegamy lub nie rozumiemy, skąd się wzięły.

Jak to pięknie ujął hiszpański myśliciel, Jose  Antonio Marina: „historia ludzkości przypomina księgę obrachunkową rzeźni”.
I wciąż świętujemy porażki ludzkiej inteligencji, czcząc idee, które do tych klęsk doprowadziły.

PS Pisząc o poglądach, szczególnie politycznych (a większość poglądów jest POLITYCZNA), pomijam zupełnie sferę wartości. Zarówno tych deklarowanych, jak i praktykowanych. To całkiem inna opowiastka. Mogłoby się wydawać, że poglądy zawsze wyrastają z wartości. Guzik z pętelką, że się tak cynicznie zaśmieję.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 8 pazdziernika 2013 / nr41

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Strategia węża

Pewna panna uznała, że należy jej się to, co najlepsze.

Dlaczego tak sądziła, pozostaje tajemnicą.
Można tylko spekulować, że obejrzała bezkrytycznie zbyt wiele reklam telewizyjnych.

Kiedy więc poznała kawalera z klasą (i z kasą) uznała za stosowne poddać go testom na najlepszość. Wyszukała w internecie odpowiednią usługę.

Oferta handlowa brzmiała:
„Za odpłatą pomogę Ci sprawdzić wierność Twojego męża, chłopaka, narzeczonego.
Zagram każdą rolę – opiekunkę do dziecka, petenta w biurze rachunkowym, stewardessę albo ekspedientkę. A wszystko wykalkulowane, by sprawdzić wierność niczego nieświadomego mężczyzny. Testowanie wierności mężczyzn nie ogranicza się do wieczornego wypadu do baru i wyrywaniu mężczyzn. Muszę zrozumieć sposób myślenia mojego "celu", dowiedzieć się, co mu się podoba. Dopiero wtedy mam narzędzia, by zapędzić go w pułapkę. Przeszłam szkolenie w zakresie prowadzenia śledztwa, w swej pracy wykorzystuję nowoczesny sprzęt. Wykonuję zajęcie wymagające wysokich kwalifikacji”.

Panna wyłożyła sporo mamony tylko po to, żeby przekonać się, że kawaler z klasą i kasą jest zwierzęciem.
Zwierzę to zostało nagrane, sfotografowane i jako pakiet danych rzucone na jej biurko.
Na krótkim wideofilmie panna mogła sobie obejrzeć, jak jej samiec ślini się i mlaszcze pożądliwie ozorem w bliskości obcej, acz nachalnej samicy.

Wstrząśnięta do głębi i grozą przejęta, zdała sobie sprawę, że za ciężkie pieniądze uzyskała dostęp do prawdy, która dla mniej zarozumiałych kobiet jest dostępna za darmo.

Prawda ta wygląda mniej więcej tak:

occasio furem facic.

Została sformułowana tak dawno, że mogła już zostać pogrzebana pod zwałami narcystycznych sądów człowieka na własny temat. Tylko niepamięć tego, co spotkało Adama, gdy Ewa weszła w komitywę z wężem, tłumaczy ponawiane wciąż próby testowania ludzkiej zdolności opierania się pokusie.
I cóż to za bezsensowny test, którego wynik jest aż tak przewidywalny?

Panna poszukująca kawalera selektywnie nieczułego na damskie wdzięki, szuka świętego Graala.
Przypuszczam, że zdąży się zestarzeć i zbankrutować.

No, chyba, że wynajmie testerkę wierności tak paskudnej urody, że przeciętnie wrażliwy osobnik męski zdoła odczołgać się na bezpieczną odległość.

Przy okazji wysłuchiwania tej ponurej, lecz komicznej historyjki, zaczytałam się w pewnej medialnej dyskusji na temat zdrady. Zadziwiające, że wszyscy biorący w niej udział – mężczyźni i kobiety – chociaż wyszli z rozmaitych obszarów myślowych, dotarli nie dalej, niż do smętnego behawioryzmu odzwierzęcego.
Człowiek sprowadzony do roli targanego popędami dzikusa, niezdolny do aktu wolnej woli, niezdolny do jakiegokolwiek czynnego oporu wobec miotających nim pożądań.

Cykl „bodziec – reakcja” został przedstawiony jako jedyna opcja.
Parafrazując: jeśli leży przed tobą cudza torebka (cudza żona, cudzy osioł), to MUSI dojść do aktu kradzieży (cudzołóstwa, codzoosielstwa), bo taka jest twoja biologia i nic na to nie poradzisz.

Wydawać się może, że logiczną konsekwencją tego poglądu powinien być spektakularny upadek wszelkich agencji do spraw testowania wierności, uczciwości i innych cnót.
Te bowiem w przyrodzie nie istnieją, jak twierdzą behawioryści.
Istnieją tylko popędy, oraz mniej lub bardziej gwałtowne sposoby ich zaspokojenia.

Tymczasem agencje testerskie, czyli ludzkie narzędzia pełniące rolę węża-kusiciela, mają się świetnie.
Testerzy płci obojga mają zajęcie dniem i nocą (tak, nocą też, chociaż podobno fizyczna konsumpcja zapędzonego w kozi róg nieszczęśnika/nieszczęśnicy jest w umowie zabroniona).

Jak wyjaśnić ten kompletny brak logiki i konsekwencji u dorosłych ludzi?
Oto z jednej strony uznaje się za „naturalne” zaspokajanie popędów bez skrępowania.

Z drugiej zaś płaci się za usługę „testowanie cnót”, które podobno nie istnieją.

Moim skromnym zdaniem wyraża to li tylko rozpaczliwą tęsknotę za „czymś więcej”.
Za czymś wstydliwie pomijanym w procesie socjalizacji i edukacji, a we wszelkich dyskusjach „na poziomie” wręcz zakazanym.

Tym czymś jest moralność.

Tylko perwersyjny diabelski humor mógł sprawić, że poszukiwanie moralności odbywa się w najbardziej amoralny sposób, jaki dało się wymyślić.
Manipulacja, prowokacja i kłamstwo po jednej stronie miałyby przynieść potwierdzenie cnót po drugiej?
Co nam to mówi o moralności zlecającego test?

Jednego jestem pewna: gdyby ktoś chciał testować siebie zamiast partnera, mógłby się dowiedzieć czegoś istotnego.
W innym razie jest tylko żałosną emanacją biblijnego węża, oraz, co tu owijać w bawełnę, głupcem goniącym własny ogon.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 24 września 2013 / nr39

Felietony

Operacja wyrównawcza

Zacznę od krótkiego streszczenia psychologicznej podstawy zmian, jakie nas, Polaków, czekają w niedalekiej przyszłości. (Na tyle jednak dalekiej, że mam nadzieję jej nie dożyć.)

Zasada to uniwersalna nawet wśród kurcząt i orłów, że jeśli nie znasz nic lepszego, z czym możesz się porównać, to czujesz się spełniony i bezwiednie szczęśliwy.

Kura, która nie wiedziała, że jest orłem, grzebała spokojnie w brudnym piachu wraz z innymi kurami.
Dopiero świadomość, że jest czymś więcej niż kurą, zmusiła ją do swobodnego lotu.

Podziwiając latającą kurę, która okazała się orłem, zapominamy o tych, które orłami nie są i nadal są zmuszone grzebać w brudnym piachu, aż do śmierci.

Ale nie bolejmy nad ich losem, bo jest ktoś, kto czuwa.
Ktoś, kto nie omieszka pouczyć grzebuły, że mają prawo czuć się tak samo wolne i spełnione, jak ten orzeł.

A kiedy już wzbudzi w nich odpowiednie stany (poczucie niższości, zawiść, wrogość wobec wszystkiego, co lata), zaproponuje rozwiązanie.

Takie:
Skoro ty kuro nie możesz latać, to zestrzelmy orła.
Niech ci w oku cierniem nie zalega fakt, że jesteś mniej od niego zdolna. My to wyrównamy.
I ciach – obetniemy mu skrzydła.

Tym, kto czuwa, aby nikt nie poczuł się gorszy, jest Ministerstwo Dobrostanu, dawnej zwane Ministerstwem Edukacji.
Przewiduję, że około 2030 roku wyjdzie specustawa Ministerstwa Dobrostanu, w myśl której wszyscy piękni będą już w dzieciństwie poddawani operacji wyrównawczej, żeby brzydkim nie było przykro.
Chirurg ministerialny zgrabnie doda kilka brodawek, pobłogosławi liszajem, zepsuje zbyt doskonały owal twarzy, przerzedzi włosy, powiększy uszy.

Inteligentnym zaś zostaną usunięte (całkiem bezboleśnie, jak będą zapewniać eksperci) fragmenty płata czołowego, aby durnie, głąby i prostaki czuły się dobrze w swoim otoczeniu.

Analogiczne działania wyrównawcze będą dotyczyły osobników nadmiernie zdrowych, ponad normę zgrabnych, a nawet zbyt sympatycznych.

Skoro nie wszyscy możemy być orłami, to bądźmy wszyscy kurami.

Zdarzenia takie będą miały miejsce, jeśli zostanie utrzymany dotychczasowy front walki ze wszystkim co stanowi obrazę dla przeciętnej większości.

A obrazę dla przeciętnej większości stanowi nieprzeciętna mniejszość.

Eksperyment wyrównawczy już się rozpoczął.
Żeby stworzyć odpowiednią bazę ideologiczną dla dalszych zmian, rozpoczęto go od populacji przedszkolnej.
Słusznie zresztą, bo imprinting najlepiej się przyswaja we wczesnym dzieciństwie.
Imprinting to jest wdrukowanie do łba (do układu nerwowego) złośliwego oprogramowania, mającego w przyszłości zastąpić myślenie, wywołując automatyczną reakcję, bez zahaczania o korę mózgową.

W tym wypadku jest to fałszywka, twierdząca bezczelnie, że wszyscy jesteśmy równi, wbrew temu, co nasze oczy widzą a uszy słyszą.

Eksperyment przedszkolny bez żadnej przesady można nazwać koreanizacją, bo bycie drugą Koreą (ale tylko Północną, na Boga!) jest naszą nową polską racją stanu.

Oto dowody: Pod płaszczykiem zmniejszenia obciążeń finansowych dla rodziców oraz WYRÓWNANIA SZANS przedszkolaków, przedszkola dostały ministerialny zakaz organizowania zajęć rozwojowych – rytmiki, języków obcych i wszystkiego, co jest dobre i pomocne, ale kosztuje.

Bo – cóż za niesprawiedliwość – nie wszystkich na to stać.
Za dodatkowe zajęcia ktoś musi zapłacić w świecie opartym na pieniądzu.
Gdyby był oparty na miłości, to nauczyciele staliby w kolejce, żeby za darmo uczyć dzieci tańca, malarstwa, gry na grzebieniu czy języka starocerkiewnosłowiańskiego.

Nie stoją, bo za swoją pracę pragną otrzymać zapłatę, a tej, w myśl nowych przepisów, nie wolno żądać od rodziców.

Nawet jeśli chcą zapłacić, jeśli ich na to stać i jeśli stawiają wczesną edukację dziecka ponad inne potrzeby.

Nikt inny (bo niby kto?) nie będzie prowadzącym zajęcia płacić (bo niby z czego?), więc muszą zwinąć majdan.

Dzieci – od teraz równe jak kury grzebiące w piachu – otrzymają w zamian zajęcia z leżakowania.

Czytam ze zdumieniem argumenty zwolenników urawniłowki.

Jedno z czołowych zawołań brzmi bardzo dramatycznie: czy nasze dzieci już od przedszkola mają dzielić się na lepsze i gorsze?
(Dla mnie to raczej oznacza dzieci bardziej lub mniej zajęte, ale co ja tam wiem!).

A ja pytam, byliście w przedszkolu?
Ja byłam.
Zamożność i biedę rozpoznawało się wtedy po rajstopach i po tym jak pachniała mama.
Teraz być może smarkacze interpretują status społeczny po modelu auta, jakim panicz lub panienka jest wożone, po ciuszkach markowych (lub z drugiej ręki, zajeżdżających starzyzną).

Smarkateria jest modelowana do snobizmu i zarozumialstwa przez własnych rodziców, przez ich zachowania, a nie przez dodatkowe zajęcia z rytmiki.

Zapytajmy jeszcze raz:

Czy nie jest prawdą, że dzieci już w przedszkolu dzielą się bogate i biedne?
Ładne i myszowate?
Bystre i lebiegowate?
Co?
CO?

Czy udawanie, że jest inaczej nie mnoży i podnosi do kwadratu stężenia kłamstwa w powietrzu?
Co dobrego może wynikać z opierania wczesnej edukacji społecznej na ideologii, zamiast na rzeczywistości?

Mogłabym pisać dalej, o programowaniu hipokryzji i pudrowaniu rzeczywistości, zamiast uczenia integracji i oduczania wartościowania opartego na pieniądzu.

Ale męczy mnie to, że muszę pisać takie oczywistości.
Męczy mnie udawanie, poprawność polityczna wywołująca procesy gnilne w mózgowiu, zalew roszczeń i praw wytrzepanych z rękawa, ekstremizm lewicy, ekstremizm prawicy, i to, że nie mam zielonego pojęcia jaki w tym państwie jest ustrój.

Najzabawniejsze (czyżby?) jest to, że klucząc od kilkudziesięciu lat meandrami demokratyzacji, snując się po bezdrożach praw człowieka, koniec końców dochodzi się do produktów wiecznie żywej i płodnej myśli towarzysza Uljanowa.

Szkoda, bo gatunek nasz potrzebuje orłów, żeby kury mogły spokojnie grzebać w piachu.

News

Strange sounds – premiera!

Czy pamiętacie jeszcze moje wcielenie w antypatycznego babsztyla, odzianego w giezło bogate?
Tapeta ci u mnie była na pysku sroga, a rzęsy sterczały mi jak odnóża karalucha*.

Piękna ci ja byłam, jak piękny może być stres pourazowy, który błąka się po czyśćcu, wyjąc.

Była to kapitalna przygoda, którą opisałam tutaj.

Dostałam dobrą wiadomość, że film jest już gotowy i za chwilę premiera.

2 października, w kinie Muranów w Warszawie.

To znakomicie, że nareszcie ci sympatyczni, zdolni, kreatywni (i jakże cierpliwi!) ludzie, (Filmoludzie) dobrnęli do mety i mogą się cieszyć, a my razem z nimi.

Szkoda, że nie mogę pojechać do Warszawy, ale okazuje się, że będzie też listopadowy pokaz w Przasnyszu. A tam już raczej dam radę się czymś dowlec.

Więcej informacji znajdziecie tutaj:

Strange sounds – Facebook fanpage

* Określenie „rzęsy jak odnóża karalucha” pożyczam od Doroty Mickiewicz-Morawskiej bo jest znakomite.