Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Dobra nowina

Miałam kiedyś za sąsiada pana Remigiusza, wiek pomiędzy sto a dwieście lat, drobnej budowy ciała, o głosie piskliwym i przenikliwym spojrzeniu.
Starszy pan latami pielęgnował osobliwy noworoczny rytuał.

Pierwszego stycznia zwykł od rana czaić się na klatce schodowej, cierpliwie wyczekując ofiar. 
Kiedy udało mu się dopaść jakiegoś bliźniego, wrzeszczał:

-Pierwszy fałszywy, drugi sprawiedliwy, a trzeci złodziej!

I – dźgając paluchem w ramię – dodawał:

– W tym roku będziesz tym fałszywym (sprawiedliwym/złodziejem).

Poza tym był całkiem normalny.

W tym dniu jednak wszyscy woleli schodzić mu z drogi, nawet za cenę uwięzienia we własnych mieszkaniach.
Zrozumcie, nikt nie chciał znaleźć się na pierwszej lub trzeciej pozycji.
Oczywiście, wszyscy zdawali sobie sprawę, że biorą udział w absurdalnym przedstawieniu, reżyserowanym przez szalonego (chwilowo) kreatora. Oczywiście, że każdy stukał się w czoło i parskał śmiechem. Tym niemniej nikt nie chciał znaleźć się na pierwszej pozycji.
Ani na trzeciej.
Dźgnięty delikwent zyskiwał bowiem  coś w rodzaju psychicznego tatuażu o charakterze etykietki, którego nie był w stanie pozbyć się przez cały rok.

Aby wyjaśnić mechanizm tego zjawiska, należałoby wniknąć w struktury głębokie naszych mózgów. Tam, gdzie spoczywa tajemnicze oprogramowanie, zarządzające funkcjonowaniem jednostek w społeczności (stadzie).
Poprzestańmy zatem na stwierdzeniu, że istniały ważne powody, aby w noworoczny poranek unikać spotkania z panem Remigiuszem. Z tychże powodów zerkaliśmy przez wizjerki, informując się wzajemnie, czy nasz sąsiad nadal poluje na schodach.

Tylko całkiem małe dzieci były wolne od tego noworocznego zamroczenia umysłu, ale też do czasu. Do czasu, kiedy pozwalały sobie wmówić, że okrzyki dyżurnego wariata mają dla nich jakieś znaczenie. 

Opowiadam tę historię, aby przypomnieć sobie i szanownym czytelnikom, że w roku dwa tysiące czternastym ludzkie zachowania będą tak samo irracjonalne jak we wszystkich latach minionych. Choćby nie wiem jak się napinać i noworocznie przyrzekać, że już będziemy mądrzejsi.

Jednym z kryteriów irracjonalności/głupoty jest automatyczne nadawanie czemuś znaczenia, bez sprawdzenia, bez refleksji, z marszu.
Właśnie otrzymałam pocztą elektroniczną niewyraźną fotografię Maryli Rodowicz, z prośbą o reakcję.
"Napisz, co myślisz o tym stroju?"

Dobrzy ludzie, dlaczego mam w ogóle myśleć o tym stroju?
Przecież to nawet nie jest strój, tylko naturalistycznie wykonany fejk  biustu z przyległościami.

Moja znajoma wyraża przy okazji własną opinię: „Rodowicz najwyraźniej walczy z feminizmem, udowadniając, że kobieta w dowolnym wieku  może przykuć uwagę w jeden tylko, sprośno- przaśny sposób”.

Zdumiałam się szczerze:
Czy naprawdę wystarczy odziać się w dziwaczny gorset, żeby inni uznali to za akt polityczny?
I skąd wiadomo, że akurat po tej stronie?

Czy jest w ogóle możliwe uwolnienie siebie i innych od przymusu nadawania znaczeń?
Ależ tak!
Dobrą nowiną jest to, że człowiek posiada ukrytą umiejętność podejmowania wolnych decyzji.

Jasne, ta wolnościowa ewangelia to wiedza tajemna, a nawet zakazana.
Nie bez powodu, bo społeczność złożona z jednostek świadomych to wielkie wyzwanie dla przewodników stada. W odróżnieniu od gromady bezwolnych owiec, wpatrzonych w telewizyjne ekrany. Och, takimi rządzi się łatwo i przyjemnie. Wystarczy zastosować zestaw odpowiednich bodźców, a owce będą reagować.
Będą się cieszyć.
Bawić.
Oburzać.
Gniewać.
Naśladować.
Kupować.
Wierzyć.
Kochać.
Nienawidzić.
Podniecać się.
Czekać.
Płacić.
Płakać.
A wszystko to z powodów, które są tak samo realne, jak etykietki pana Remigiusza: istnieją tylko wtedy, kiedy ktoś zechce nadać im znaczenie.
Wzruszenie ramion i pstryknięcie pilotem sprowadza je do niebytu.

Czy i kiedy znajdzie się dość wolnych jednostek, żeby za pomocą pilota zneutralizować głupotę, zamiast wpatrywać się w nią i narzekać na „czasy”?
To nie czasy, tylko ludzie włączają telewizor i oglądają Warsaw Shore, jednocześnie oburzając się, że „coś takiego” w ogóle wyprodukowano.

Wyprodukowano to dla ciebie, skoro oglądasz.

Jeśli nie życzysz sobie, przełącz na inny kanał.
A jeszcze lepiej –  wyłącz to pudło i wyjdź z tego matrixa, bo tuż obok toczy się prawdziwe życie.
W ten sposób będziesz mieć znaczący wpływ na to, co cię tak oburza.
Tego ci  życzę, szanowny czytelniku, z okazji Nowego Roku i ze wszystkich innych okazji.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 1/2014

Felietony

Alkopies i inne wynalazki

Przyznajcie, że przetrzymywanie na blogu noworocznych życzeń aż do Wielkanocy jest trochę niechlujne.

Nie chcę zasłużyć na opinię blogoflejtuchy, więc wrzucę kilka wolnych myśli, niech tam.
W nowym roku niczego nie postanawiam.
Nie jestem jedyna, która postanawia nic nie postanawiać, jest nas całe plemię.
Plemię ludków wyzwolonych z mocy przymusowych, stereotypowych zachowań z okazji zmiany daty.

Ani to fajne, ani mądre, ani żadne – po prostu święty spokój i pełen luz, czyli surfing na falach bytu, dopóki jest jakiś byt.
Bo po nim już tylko niebyt, chociaż nawet tego nikt nie zagwarantuje.
A może to dopiero po tamtej stronie zaczynają się schody, a tutaj jesteśmy, żeby sobie nieco odetchnąć?
No, skoro tak, to dlaczegoż idąc płaczę?

Nie wolno płakać, bo można przegapić coś bardzo ważnego. Oczy oślepione łzami nie dostrzegają piękna. Mieszanka żalu nad sobą i żalu do innych to marne paliwo, więc łatwo o wywrotkę na równej drodze. Nie płacz, człowieku. Patrz i podziwiaj.

Ani to filozoficzne, ani głębokie, ani żadne – po prostu sesja wieczornego drapania się po głowie w poszukiwaniu dojrzałych myślokształtów, dopóki jeszcze jakieś się tworzą.
Bo po nich już tylko pustka, chociaż może wcale nie, może zamiast myślokształtów  pojawią się myślostrachy?
A dokąd wtedy uciekać z własnej głowy, no dokąd?

Wypadki chodzą po ludziach.
Skaczą po ludziach wypadki, które z bliska wcale nie są wypadkami.
Są atakami z nienawiści, aktami psychoterroryzmu.

Dokonują ich popieprzeni, kieszonkowi kamikadze z czaszkami dymiącymi gorzałą, marychą i amfą.

Przyjrzyj się, ale tak uważnie.
Widzisz człowieka na skraju szaleństwa?

Tak, ten który jedzie na niedzielny obiad, wioząc żonę i dziecko, a w głowie mu narasta mrok i ukrop wypełnia żyły, tak boli, że trzeba zjechać na czołowe z ciężarówką.
I inny, który tak bardzo nie wie, po co się tu znalazł, że aż mu się chce rzygać na własną tępą, nudną egzystencję.

Miało być jak w kinie, a jest byle jak i bez wyrazu.
Tyle mózgojebów już sobie zapuścił w gardło, w żyłę, w nos, w odbyt nawet, a ciągle boli go to zasrane puste życie.
Właśnie wywaliło mu bezpiecznik i teraz już może bezkarnie nurzać się w szaleństwie.

Nareszcie.
Wolność.
Dobrze widzicie, ten wyraz naprawdę tu jest: WOLNOŚĆ.

Wolność od życia to wciąż słabo zbadany rodzaj motywacji.

Już nie musi podejmować decyzji.
Wysilać się.
Starać.
Jednak ciągle oddycha, czuje i trawi. Niedługo przeprowadzą z nim wywiad: „Proszę nam opowiedzieć, jak to jest, zabić sześć osób jednocześnie? Co pan wtedy czuł? Co pan teraz czuje? A jak wygląda pana poranny stolec, czy to miało jakiś wpływ?”

Mądrale prześcigają się w mądrzeniu – co by tu zrobić z pijanymi kierowcami.
Karać surowiej?
Prosić?
Grozić?
Podpowiem: jeśli pijany (naćpany) klaun włączy się do ruchu, jest za późno na biadolenie.
To jest jak toksyna w arteriach – krąży i zabije, albo nie.
Ruletka.

Proponuję zamontować w każdym pojeździe elektronicznego psa do wywąchiwania gorzały i dragów.
Pakujesz się na fotel kierowcy – elektroniczny pies (alkopies) wyczuwa tylko jedno piwko i bez zbędnych deliberacji odgryza ci jeden półdupek.
O co chodzi? Narzekasz?
Został ci jeszcze jeden, ćwoku!
Chcesz grać w rosyjską ruletkę o życie bliźnich, nadstaw drugi pośladek, głąbie.

Zamontowanie takiego alkopsa we wszystkich pojazdach to dla dzisiejszej technologii izi kejk.
Ale – o ludzie! – tu chodzi o zestaw praw wolnościowych jednostki ludzkiej.
Każdemu dozorcę?
Każdemu kazać dmuchać psu w elektroniczny zadek?

Jeśli o mnie chodzi – jak najbardziej.

Jesteśmy stadem głupich małp, o przerośniętym ego i tak powinniśmy się traktować.
Och, naprawdę potrzebujecie dowodu?

No cóż:
Doszły mnie słuchy, że w kulturze wysokiej pojawiły się nowe trendy: widowisko roast.
Poczytałam trochę o tej zajebistej zabawie i słowo daję, niczym, ale to niczym się ona nie różni od innych małpich zabaw.
Małpy kochają obrzucać się wzajemnie odchodami, to taki małpi sposób okazywania zainteresowania.
Widziałam w ZOO.

Z innych wynalazków noworocznych wspomnę przy tej okazji egometr.
Jest to narzędzie do pomiaru wzdęcia w okolicy EGO, czyli JA.

Egometrem powinni być badani wszyscy kandydaci do pełnienia funkcji publicznych, a pamiętajmy, że zbliżają się wybory samorządowe!

Jestem zmęczona, zgorzkniała i wypatruję wiosny.
A jednocześnie mam świadomość, jak beznadziejnie głupie jest poganianie czasu.

Czemu tak trudno być kimś więcej niż durną małpą?

Felietony

Stupidiana noworoczna

Na pewno wiecie, czym jest wielomyślenie.

Tak, słusznie, to coś orwellowskiego, tylko bardziej.
Orwell razy dziesięć do potęgi sześćset sześćdziesiątej szóstej podzielone przez stałą stupidialną. Przy czym pamiętać należy, że ta stała jest zmienna.

Jest tak zmienna, że nikt nigdy nie zdążył jej zarejestrować.
Dlatego przyjmujemy jej istnienie (oraz naturę) na wiarę.
Stała zmienna, zwana stupidianą istnieje!

I głupcem jest ten, który uważa inaczej.

We wzorze na wielomyślenie są ukryte przekazy (znaki), ale sami je sobie znajdźcie, jak żeście są ciekawscy.

W sylwestrowy wieczór stupidiana przybierze wartość szczególną i stanie się wartością wiodącą.
Na manowce.

Z powodów technicznych Nowy Rok spóźni się tym razem o sześć sekund.
Podajcie dalej tę informację.
Ważne, żeby nie robić hałasu przedwcześnie, nie strzelać i nie wyć jak kulą w płot.
Bo to doprawdy wstyd, kiedy Nowy Rok wciąż jest w drodze, a my już żłopiemy szampana niczym prosięta.

To, że informacja ta jest do szpiku swej kości fałszywa, nie powinno przeszkodzić jej w karierze.
Wręcz przeciwnie – im bardziej fałszywa, tym chętniej zostanie uznana za fakt.

A wszystko przez te wahnięcia stupidiany.
Przecież nie jest prawdopodobne, żebyśmy po prostu byli bandą kretynów?
Wprawdzie policzyłam, że średnia inteligencja w tym roku wyrażała się wzorem:

avQI=0,666 makaka

ale raczej nie jest możliwe, abyśmy tkwili w jakimś pieprzonym matrixie, zasysając przez rurkę memofejki, robiące nam dziury w substancji szarej.
Fuj, mózgi by nam sparszywiały, gdyby tak było.
Co?
CO?

Niestety, nie ma żadnego powodu, aby kolejne dwanaście miesięcy przyniosło jakiś przełom w człekologii.
Ale można pomarzyć, prawda?

Przełomem byłoby (na przykład) odkrycie, że współpraca hominidów przynosi o wiele lepsze wyniki niż ich ciągła rywalizacja.

Albo uznanie, że korzystnie byłoby używać odkryć nauk ścisłych do weryfikowania nauk bredząco-wojujących.

Przełomem mogłoby być wprowadzenie do szkół obowiązkowego programu autokontroli impulsu.
Tak, to byłby zdecydowany przełom, bo kiedy humanoid potrafi kontrolować własne impulsy, to zaczyna być człowiekiem.

W dużym uproszczeniu impuls to jest elektrochemiczny sygnał braku, wyrażający się w końcowej fazie okrzykiem:

JA CHCĘ!

Sygnały te, z natury przeznaczone do psychofizjologicznej samoobsługi w celu przetrwania, są aktualnie uważane za fetysz.
Są czczone, wielbione i na wszelkie sposoby wzmacniane.

Tworzą bowiem wymierny natychmiastowy zysk, chociaż długofalowo przynoszą jedynie straty.
(Temat domaga się rozwinięcia, więc możecie go sobie rozwijać dowolnie.)

Ja ze swej strony pochwalę się raz jeszcze osiągnięciem z dziedziny kontroli impulsu:
W mijającym roku nauczyłam się ignorować komunikat JA CHCĘ ZAPALIĆ PAPIEROSA.

Wkrótce stuknie mi trzy miesiące tej abstynencji.
Nie było łatwo, bo kiedy raz się wykreuje w sobie jakiś brak, to pozbycie się impulsu (przymusu) jego zaspokojenia graniczy z cudem.

Różnych fajnych cudów wam życzę w 2014 roku, Ludziska!

Felietony

Wesołego karpia!

Podejmę ryzyko złożenia świątecznych życzeń wszystkim ten blog odwiedzającym.
Chyba, że ktoś bardzo nie życzy sobie życzeń, no to nie.

Ale:

Po dłuuugich deliberacjach doszłam do wniosku: oj, tam!!!
Najwyżej się urażą, a może się jednak nie urażą.

Ale o co chodzi?
Jak to o co!
O uczucia!

W czasach intelektualnego przesilenia (globalnego ocielenia) pisanie czegokolwiek do ludzi jest ryzykowne.
Chyba, że piszesz o modzie albo o gotowaniu.
Moda i gotowanie to wciąż jeszcze bezpieczne tematy (lecz nie na długo, o nie…).

Ale już składanie życzeń z okazji Bożego Narodzenia jest aktem odwagi cywilnej.
Lub głupoty i brawury.
Zależy, jak na to spojrzeć.

Spójrzmy systemowo.
O, o, o właśnie. Ryzykujemy, że zostaną nam postawione poważne zarzuty.

Po pierwsze: zarzut, że obrażamy czyjeś uczucia ateistyczne.

Po drugie: zarzut, że dyskryminujemy innowierców.

Po trzecie: zarzut/diagnoza, że jesteśmy katolicką oszołomką (katooszołomką), z moherowym ornamentem zamiast kory mózgowej.

Ale z drugiej strony:

Po pierwsze: i tak mnie nikt nie lubi, bo dla prawych jestem zbyt lewa, a dla lewych nadmiernie prawa.
Dla ateistów zbyt pobożna, a dla pobożnisiów denerwująco swobodna w ekspresji.

Po drugie: czy to moja wina, że na Boże Narodzenie należą się życzenia?
Co?
Czy ja to wymyśliłam na złość komuś?
Hę?

Po trzecie: Phi, też mi problemy!

Ponieważ po obu stronach powyższego równania występują wartości urojone, zamiast wczytywać się w ten felieton w poszukiwaniu zaginionego sensu, proponuję przyjąć życzenia:

Po pierwsze: Wesołych Świąt Bożego Narodzenia.

Po drugie: Niech wam będzie dane to, co dla was dobre.

Po trzecie: Umiejcie to przyjąć dzielnie, czyli, że tak się wyrażę (seksistowsko), po męsku.

A nade wszystko życzę wszystkim, żeby wam się gender zgadzał się z seksem.
Bo kiedy gender i sex są w harmonii, to szafa gra.

Okej, można już iść do łazienki i z okazji przyjścia na świat Mesjasza zabić karpika.
Miłego morderstwa.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Papież w bursztynie

Ostrzegałam, że tak się może stać. Nie dlatego, że jestem prorokiem (panią prorok), bo na moje wielkie szczęście nie jestem. Lecz pewne rzeczy są po prostu oczywiste i nawet założenie na łeb durszlaka jako klatki Faradaya nie chroni przed ich postrzeganiem wszystkimi zmysłami. Chroni?

Ostrzegałam, że papież Franciszek może stać się modą. I że kiedy już tą modą się stanie, przestanie być papieżem żywym. Nie będzie już rosą ożywczą, która uratuje spękaną glebę naszych serc. Będzie papieżem użytkowym, towarem papieżopodobnym, marką, ikoną. Zostanie spacyfikowany. Będzie tylko kwiatkiem do kożucha. Pojawi się moda a la Franczesko. Prada, Zień i Przetakiewicz na wyścigi zaprojektują „ubiór ubogiego” dla kolekcji bożonarodzeniowych. Wśród modeli wyróżnią się luźne tuniki unisex, skrojone na wzór szat Chrystusa Ubogiego, szyte z najlepszych materiałów (w Tajlandii i Chinach za dwa eurocenty na godzinę dla szwaczki). W wersji ekskluziw będą wyszywane szmaragdami, ale po lewej stronie, żeby nie rzucały się w oczy, jak u jakichś nowobogackich ćwoków. Do tego biedniutkie, proste sandały od Jimmy’ego Choo, plecione z rzemieni pozyskanych od pytona, a od strony podeszwy dyskretnie pokryte dwudziestoczterokaratowym złotem i kryształami Swarovskiego. Tak ustrojony franciszkofil, siedząc w knajpie u biedaczyny Gesslera, pogryzając hamburgera z białą truflą i jagnięciną z karmionych mlekiem baranków z Pirenejów, będzie mógł się poczuć prawdziwym dzieckiem bożym.

I o to chodzi! Jeśli wybiera się kogoś Człowiekiem Roku magazynu „Time”, to nie po to, żeby zajmował się prawdziwymi ubogimi, a tym bardziej reformami moralnymi w Kościele. Już prędzej po to, żeby przydał się jako logo na sprzedaż. A przy okazji (albo jako ukryty cel główny, a czort znajet) po to, żeby Franciszka unieszkodliwić. Pomysł stary jak świat, w filmach wyświechtany aż do dziur w mózgu, że przypomnę choćby świetnego „Adwokata diabła”. Zaiste diabelska to sztuczka uczynić ze skromności i pokory przedmiot uwielbienia dla mas. Patrzmy na Franciszka, zamiast tam, gdzie Franciszek spogląda. Naśladujmy jego skromność, pyszniąc się własnym naśladownictwem. Genialne, prawda?

Czy oglądaliście serial „Fringe”? W jednym ze światów służby specjalne mają sprytny gadżet: aerozol, który zastyga w bursztynową masę, aby – nie zabijając – uwięzić wszystko, co groźne, łącznie z ludźmi. Tacy „zabursztynowani” nie są martwi, choć trudno ich uznać za żyjących, skoro nie mogą ani mrugnąć, ni odetchnąć.

Bursztyn w aerozolu rozpyla się tam, gdzie występuje jakaś anomalia. Anomalia bowiem oznacza niestabilność. A niestabilność prowadzi do katastrofy.

Franciszek jest anomalią. Naruszył błogi spokój systemu, sięgnął do zakurzonej Ewangelii i na dodatek wcale nie żartował. Udowodnił to kilkoma spektakularnymi dymisjami. Przy okazji oćwiczył rózeczką całe zastępy leniwych, tłustych kapłonów, przypominając, że są kapłanami. Że to zobowiązuje.

Papież wytworzył pole niestabilne – pole przyjazne ubogim i wykluczonym. Rzekł: „Wstań z tego wyra, gnuśny, zachłanny, pożądliwy klecho, pokutuj i idź służyć, jak się zobowiązałeś”.
Oczywiście powiedział dużo więcej i o wiele mądrzej, niż brzmi moja parafraza. A to się spodobać nie mogło.

Co innego głosić ubóstwo, a co innego w nim żyć. Czym innym jest nawoływać do miłości bliźniego, a czym innym miłość tę praktykować za darmo. Łatwo jest zachęcać innych do czystości, trudniej utrzymać łapy przy sobie.

Papież, moralny odnowiciel, dający przykład? To zbyt wielka anomalia, zdolna rozpierniczyć cały syty i błogo spoczywający na laurach Kościół powszechny. Trzeba Franciszka jakoś zneutralizować. Wieszanie na nim psów odnosi skutek przeciwny do zamierzonego – budzi sympatię i współczucie. Więc należy podejść go z innej strony: spryskać pychą w aerozolu, postawić mu pomnik, nakręcić o nim film z Banderasem w roli głównej.

Ups! Nie zgodził się na pomnik! Kazał bałwana zburzyć!

To… zróbmy go Człowiekiem Roku, może temu się nie oprze. Znajdzie się w gronie takich fajnych gości, jak Stalin, Hitler, Chomeini, król Fajsal, Chruszczow, Deng Xiaoping i… komputer. To mi dopiero coś!.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 51/2013

Felietony

Wesoły świąd

Co u was, Ludziska kochane?

Czy dostaliście już przedświątecznego selektywnego przyśpieszenia czynności życiowych?
Tego spidu-stupidu na poziomie emocjonalnym, intelektualnym i – a jakże – cielesnobieżnym?
Tego świądu, jak świerzb na dopingu sterydowym, nakazującego drapać się na wyżyny zakupologicznej aktywności?

Czy biegacie już po mieście z wywieszonymi ozorami, klucząc między smrodliwym sklepem rybnym a pachnącą drogerią?
Może zastanawiacie się, czy i dla kogo warto szarpnąć się na prezent z klasą, a komu wystarczy komplet zmywaków z Wszystko Po 5 Złotych?

A bajdełej: W sieci globalnej doradcy życiowi prześcigają się w podpowiadaniu „co zrobić, żeby prezent był trafiony”.
Moim zdaniem to jest najłatwiejsza rzecz pod słońcem: wystarczy do niego strzelić.

U mnie panuje spokój najbłogszy, jeśli pominąć spazmatycznie podrygujący spam.
Usiłuje się toto przebić przez zapory antyspamowe, częściowo z powodzeniem.
Jak?

A tak, że zamiast banalnych formułek „tylko teraz jedyna i niepowtarzalna okazja!” nadawcy  używają frazy „kochana Anno”.

Kocha mnie Jessops,
kocha Calumet,
kochają mnie tłumacze z i na hebrajski,
lichwiarze,
sprzedawcy kalendarzy
i doradcy finansowi,
pozycjonerzy stron internetowych
i w ogóle wszyscy mnie pokochali hurtowo.

Bez wzajemności, bo zimna sucz z tej kochanej Anny.

Inne, niehandlowe przejawy życzliwej aktywności międzyludzkiej zanikły z okazji zbliżającego się przyjścia na świat Zbawiciela.

Tym bardziej zdumiały mnie i zachwyciły wiadomości (trzy) od zupełnie obcych bratnich i siostrzanych dusz.
Dusze te, przeczytawszy Dziunię, zapragnęły napisać do mnie kilka ciepłych słów. Naprawdę ciepłych, inspirujących, podnoszących na duchu.

Nigdy nie przestanie mnie zachwycać, że komuś się jeszcze chce odezwać zupełnie bezinteresownie.

Bo, co tu kryć, ta Dziunia walczy samotnie, jak to dziunia.
Nie ma zajebistych rekomendacji, patronatów medialnych, sponsorów, bo to jest dziunia, a nie jakaś celebrytka.

I wiecie co?
Ona sobie chyba w tym świecie radzi, takie odnoszę wrażenie.

Na razie muszę zadowolić się wrażeniami i wcale nie narzekam, bo – jak mówię – takie bezinteresownie serdeczne listy od czytelników, oraz recenzje w zupełności zaspokajają mój głód emocjonalny.

W ubiegłym roku otrzymałam pod choinkę rózgę. A właściwie oścień.
Widzę, że Mikołajowi ponury humor wciąż dopisuje, bo tegoroczny prezent jest jeszcze bardziej wyrafinowany: oto ja, kocia mama, dostałam silnej alergii na futerko.

Najpierw myślałam, że to zbieg okoliczności, ale nie.
Po każdej sesji głaskania obsypuję się bąblami pokrzywki.
Swędzi jak wściekły świerzb na dopingu sterydowym!

Koty, te rozpieszczone, spragnione czułości gnojki, nie mogą zrozumieć, dlaczego zostały pozbawione dotyku.
Psia krew!

Pyszczki układają im się w smutne znaki zapytania, zielona żałość wyziera z dwóch par  ślepi.
Kto im wyjaśni ten nagły chłód?

Pod kuchennym oknem przybywa martwych nornic. Bunia i Dziunio znoszą swoje łupy i składają w tej prowizorycznej trupiarni.
Przyszło mi do głowy, że płacą mi daninę, jakieś kocie ofiary całopalne w intencji przywrócenia łaski głaskania.
Psia krew!

Głaskanie kotów zlecę nieodpłatnie, praca w systemie akordowym.

Formy docelowe

Oto koty, znalezione w nieoficjalnym kocim oknie życia (w stodole).
Jak wiadomo, przedostały się tutaj z innego wymiaru, co wszakże nie przeszkodziło im uznać mnie za matkę zastępczą.

Panie i Panowie, oto Dziunio Niebieski Potwór i Bunia Czarna Maszkara w kolejnych fazach rozwojowych.

Intrygująca kotka Bunia z białego kociaka przeistoczyła się w czarną kocicę.
Dziunio zyskał cętkowaną przystojność.

Teraz, jak sądzę, osiągnęły już stadium młodzieńcze  i możemy je uznać za formy docelowe.

Kocie Formy Docelowe.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Felietony

Opowieści i ich przeciwieństwa

Tytuł tego felietonu wziął się z innego strumienia myśli.
Ze strumienia dziuniości, jak się pewnie domyślicie bez trudu.

Dwadzieścia dziewięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt cztery słowa liczy dziś druga część dziunioopowieści.
29 274.
Jestem mniej więcej w połowie, a w każdym razie minęłam już punkt bez powrotu.
Punkt bez powrotu w moim przypadku oznacza, że nie korci mnie już, żeby wszystko wypieprzyć do kosza i zacząć od nowa. To już za mną.
I jeszcze coś odesłane zostało w przeszłość.

Osiem tygodni.
Pragnę starannie zapisać w pamięci ten psychofizjologiczny fakt: Zespół postpalackich objawów abstynencyjnych trwa u mnie osiem tygodni.

I ani dnia krócej.

Jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi ochota złamać abstynencję, to niech łaskawie pamiętam, że w następstwie jednej błędnej decyzji czeka mnie osiem długich tygodni, wypełnionych palackimi majakami na jawie.

Podobno istnieją ludzie, którzy palą od czasu do czasu.
Ja do nich nie należę.
Jeśli już kultywuję jakiś nałóg, to w dawkach bliskich letalnym.

A dziś jest kolejny dzień mojego niepalącego życia i jest wolny od wszelkiego abstynenckiego nieszczęścia. Sprawdziłam dokładnie wszystkie ciemne kąty swojego umysłu. Panuje w nim błogosławiona cisza na temat palenia.
A skoro tak, to jestem w tym obszarze wolna.

Dajcie mi się tym nacieszyć i nie piszcie, że będą nawroty.
Ja to wiem.
Ale co będzie a nie jest, nie pisze się w rejestr.

A poza tym:
Może będą.
Może nie.
Jak zwykle.

Odzyskałam zdolność pisania bez leżącej obok paczki papierosów (czekającej, aż zrobię sobie przerwę na „nagrodę” za pracowitość). Zgodnie z oczekiwaniami, czuję się odrobinę mądrzejsza, choć nie na tyle, żeby się sobą zachwycić.
Jeszcze.

Żartowałam.
Ja nie posiadam tej wtyczki i podobnie jak Dziunia nigdy nie jestem z siebie zadowolona.
Nawet nie wiem, jak to się robi.
Ani czemu to miałoby służyć w dowolnej skali…

Jak na listopad, jestem wyjątkowo ożywiona.
Jak na osobę, której właśnie wyciągnięto krzesło spod dupy, jestem absurdalnie radosna.

Dowodzi to tylko jednego: im trudniejsza jest moja życiowa sytuacja, tym lepiej się czuję.
To z kolei dowodzi jeszcze czegoś innego: jestem szalona jak nie wiem co!
Albo wręcz przeciwnie.