Felietony

Uśpiony fragment kodu

Dziękuję Wam za aktywne przyłączenie się do poszukiwań zaginionego fragmentu rzeczywistości.

W komentarzach (w jednym z wpisów Dżoann) do poprzedniego felietonu mieści się właściwy początek aktualnego wątku.

To tam i wtedy zrozumiałam, że nic nie rozumiem.
Że oto brakuje mi ważnych danych, bez których mogę tylko bezradnie drapać się po łbie

Tam też, wśród komentarzy, znajdują się intrygujące obrazy, które wykonał Kay.
Jedna z tych ilustracji przedstawia mnie w pozycji siedząco-zamyślonej, zastanawiającą się nad istotą człowieczeństwa.
Druga prawdopodobnie dotyczy człowieczeństwa per se.

 A teraz proszę tam iść i zapoznać się ze wzmiankowanym materiałem dowodowym.

Mimo wydania ewidentnie błędnej komendy (zdefiniuj człowieczeństwo) otrzymałam prawidłowe odpowiedzi (charakterystyka człowieczeństwa).

Jedna z opcji poszukiwań, zaproponowana przez Kay’a powlokła mnie wszakże na bezdroża, ale za to było ciekawie.
Proponowane pojęcia z końcówką „stwo” zaprowadziły mnie koniec końców do zaułka, w którym wibrowało już tylko błazeństwo-błazeństwo-bezeceństwo-stwo i to w obscenicznym rytmie disco-polo.

Nadal nie mam zielonego pojęcia jak opisać fenomen człowieczeństwa, ale przynajmniej chwytam, czym ono jest.
Otóż jest to nieaktywny fragment oprogramowania, coś na kształt psychicznego wyrostka robaczkowego.

Ten nieczynny wyrostek, z braku lepszego zajęcia, czyli z nudów, zajmuje się selekcją i przechowywaniem rozmaitych artefaktów, wychwytywanych z bliskiego i odległego otoczenia. Część z tych dziwnych fantów żyje własnym, tajemnym życiem i może być przyczyną wielkiego psychologicznego dyskomfortu.
Nazywamy to przebłyskami człowieczeństwa.
Są one uważane za objawy chorobowe.

Dlatego nowoczesna psychologia postuluje całkowitą (radykalną) resekcję człowieczeństwa, dla uzyskania dobrostanu zwanego luzikiem.
Po usunięciu wyrostka odpowiadającego za przebłyski człowieczeństwa, (a trzeba wam wiedzieć, że kryje on w sobie paskudne niespodzianki – sumienie, współczucie, wstyd itp.) osobnik staje się przystosowany, zrelaksowany i posłusznie szczęśliwy.

Pozostaje zagadką (pomóżcie mi ją rozwiązać!), kto i po jaką cholerę umieścił ten fragment kodu w oprogramowaniu hominidów.
Zważywszy na kwestie ewolucyjne, czyli odnoszące się do apdejtów rozłożonych w czasie, musiało się to wydarzyć dość niedawno w skali wszech czasów.

Nie wiem z jakimi motywacjami Główny Programista przystępował do nadpisywania tego kodu, ale wiem, że zostawił tę robotę niedokończoną.
Czy zwątpił w swoje dzieło?
Czy wydało mu się nadmiernie optymistyczne?

Pociesza mnie fakt, że zostawił backdoor i podobno ma wrócić, żeby ten update dokończyć ku swojej chwale.

Tymczasem znane są przypadki uaktywnienia (spontanicznego lub celowego) modułu człowieczeństwa.
Patrzymy wtedy na osobnika o wzbudzonym człowieczeństwie z mieszaniną zachwytu i lęku.

Patrzymy, patrzymy, a lęk narasta, zachwyt zaś maleje.
Zaczyna nas dręczyć obawa, że i w naszym kodzie coś się uruchomi, rozpieprzając starannie dopracowany autoportret.
I luzik szlag trafi, a my będziemy snuć się po świecie, szukając okazji do pełnienia dobra.

Wizja to straszna, piekielna niemal, dlatego osobnika z przebudzonym modułem człowieczeństwa należy szybko zneutralizować.
Nie żyjemy już w tych barbarzyńskich czasach, kiedy przebudzonego trzeba było fizycznie zniszczyć, na przykład przez ukrzyżowanie.

Bez trudu można wyekstrahować jednostkę ze społeczności bez rozlewu krwi.
Jak?
No już my dobrze wiemy, jak.
Najlepiej tak, żeby gawiedź oglądała i biła brawo.

Tego wątku dziś nie będę dalej rozwijać, bo niedziela za pasem i po co się katować.
Luzik, luzik, luzik.

 

Felietony polityczne

Zdumiewające zakrzywienie czasoprzestrzeni

Wielkie podniecenie opanowało lud roboczy Ukrainy.
I udzieliło się ludowi miast i wsi sąsiedniego gumna.

Polskiego gumna, gdzie cepy leżą odłogiem, chociaż złodzieje grasują w spichlerzu.
Ale skoro nikogo to nie obchodzi, to mnie tym bardziej.
Ja nie miałam w OFE ani złotówki.
W ZUS zresztą też nie, bo moje konto zaginęło razem ze składkami płaconymi od 1985.

Dopóki nie było wiadomo kto kogo zeżre, ton komentarzy w temacie UKRAINA był zróżnicowany.
Janukowycz i jego świta– a czemu nie – byli nazywani demokratycznie wybranymi władzami.

To się zmieniło, gdy koleś dał nogę.
Dzięki szybkiej operacji lingwistycznej stał się bandytą, ściganym listem gończym.

Spekulacje dotyczą już tylko tego, czy jest wciąż żywy, czy może bardziej martwy.

Tym, co podnieca lud i rozpala serca rewolucjonistów są fanty, znalezione w rezydencjach umiłowanej klasy ex-rządzącej.
Przynajmniej jedna znana mi osoba jest już bliska apopleksji, z powodu oglądania w telewizji bogato zdobionych komnat oraz otwartego kibla, na którym siadywał Janukowycz.

Lud rewolucyjny pozuje w zajebistych komnatach złotem kapiących, w wannach do uprawiania higieny, w garażu, chlewni i ptaszarni. I wszyscy się tak dziwią, jakby im nigdy wcześniej do głów nie przyszło, że to wszystko tam jest.

Lud rewolucyjny jest tak samo zadziwiającym zjawiskiem jak i obaleni liderzy.
A jakim innym mógłby być?
Toż to krew z krwi i kość z kości.
Kacykowie nie spadają na spadochronach, trzeba ich sobie wyhodować.

Co i raz ktoś mnie zachęca do oglądania fotografii z rewolucyjnego wtargnięcia do rezydencji ukraińskich kacyków.
Mówię: odpieprzcie się ode mnie z tymi gniotami.
Raz, że są źle wykonane, dwa, że część z nich to fałszywki (Janukowicz genitalny to fałszywka, gdyby to był malunek na zamówienie, to artysta użyłby fotoszopa).

A po trzecie i ostatnie, takich widoczków mamy u siebie dostatek.
Jaki kacyk- taka rezydencja.

Każda małpa, jak tylko się dorwie do koryta i nażre do syta, wije sobie złote gniazdko.
Doprawdy, to nie jest jakaś wiedza tajemna, ludzie.
Mamy w tym roku wybory, okazja, żeby – chachacha – zmienić wartę przy korycie.

Życzę moim braciom Ukraińcom wszystkiego najlepszego w rozliczaniu wierchuszki.

Mając pewne zasoby wiedzy i doświadczenia przewiduję, że jeśli Janukowycz okaże się bardziej żywy niż martwy, to prędzej czy później zostanie celebrytą.
Zawsze znajdzie się kanalia, która przekona prosty lud, że nie miał biedaczyna Janukowycz wyboru.
Że, no cóż, krew się polała, ale mogło polać się więcej.

Ile lat trzeba, żeby z krwawej łaźni uczynić akt patriotyzmu?
My już to wiemy, prawda?

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Gdyby ciocia miała druty

Od czasu do czasu, o wiele za rzadko, prasa nagłaśnia koszmarny los zwierząt hodowlanych. Tych bożych stworzeń, które zanim zostaną przez ludzi pożarte, znoszą bydlęcy, świński, czy kurzy los. Prasa dociera tam, gdzie dzieje się coś ponadprzeciętnego: kiedy całe stado krów padnie z głodu, gdy ktoś zadźga psa widłami na środku wsi, albo smród z hodowli drobiu przyciągnie uwagę ku parszywym warunkom kurzej egzystencji.
Codzienność pozostaje zakryta.

Zwierzęta to nasi bracia i siostry. Czujące, inteligentne stworzenia, których nie mamy ochoty rozumieć.
Bo zrozumieć, to współczuć. A współczucie jest nieznośnym mrowieniem, wiodącym do ryzykownych i bolesnych prób naprawy świata.
Zresztą, komu jeszcze się chce naprawiać świat?
Niech ONI to za nas zrobią.

Tylko, że kiedy ONI próbują, to… o tym za chwilę.

Co najmniej dwie grupy uznają braterstwo ludzi i zwierząt za fakt.
Jedna dlatego, że w to wierzy: to obrońcy praw zwierząt.

Druga, ponieważ to wie.
To genetycy.

Ci, którzy wierzą, że zwierzętom należy się nieco miłosierdzia – robią wiele w kierunku poprawy ich losu.
Zaś wiedzący zwykle poprzestają na wiedzy.

ONI, czyli w tym wypadku Bruksela, postanowili pochylić się nad świńskim żywotem i przydać mu nieco przyjemności.
Nie pochwalam wtrącania się Brukseli we wszystkie zakamarki naszego życia.
Drażni mnie i pobudza moją wrodzoną podejrzliwość  wydawanie przepisów o spłuczkach sedesowych czy mentolowych papierosach.
Ale to nie znaczy, że nie docenię tego, co docenić powinnam.

Mniejsza o motywacje, one są nie tak szlachetne, jak wydawać by się mogło. Troska unijnych pasibrzuchów o świnie dotyczy jakości mięsa i ograniczenia strat w hodowlach, a nie dobrego samopoczucia trzody chlewnej. Ale to jest bez znaczenia, bo owoc z tego drzewa jest dobry.

Cała zadyma pod hasłem zabawki dla świń ma na celu zapewnienie zwierzakom rozrywki, a zwłaszcza warunków do zabaw zespołowych (tak!).
Żeby się rozrywały kulturalnie, a nie zębami.
Bo świnie, jeżeli nie mają zajęcia, wpadają w stres. Rośnie w nich napięcie, które my nazywamy nudą. A wtedy robią się agresywne, walczą ze sobą, gryzą się i ranią.
Słowem – zupełnie jak ludzie.

Oczywiście są też różnice międzygatunkowe. O ile świniom wystarczy opona na sznurku, kawałek plastikowej rury czy stara piłka, ludzie mają bardziej wyrafinowane potrzeby. Nam potrzeba igrzysk, najlepiej z epizodami śmiertelnymi. Pornografii, wojny, podglądactwa i innych twardych zabawek do gryzienia.
Wielki przemysł, mający za zadanie dostarczać ludzkości bodźców rozrywkowych pracuje pełną parą.
A świnie się nudzą.

Na falę oburzenia nie trzeba było długo czekać, wystarczyło podstawić mikrofon pod nos babie z chlewa.
Baba z chlewa okropnie się oburzyła, że ktoś jej mówi, jak ona ma dbać o swoje świnie. Bo jej świnie świetnie się bawią, nawet tuż przed szlachtowaniem podśpiewują pod ryjem. A skoro jej świnie są szczęśliwe, to nie ma potrzeby wydawać świńskich przepisów.

Myśl to śmiała, ale nieco prostacka. Bo przepisy i sankcje nie powstają dla tych, którzy postępują dobrze, tylko wręcz przeciwnie.
Ale czy ja muszę tłumaczyć tak oczywiste rzeczy?

W kierunku zgoła przeciwnym zmierza nasz minister Kalemba, inżynier rolnik. On uważa, że polscy rolnicy to lud światły i rozumny. W mojej opinii jest to twierdzenie na wyrost. To, że wśród rolników faktycznie można spotkać ludzi oświeconych i wrażliwych, jest jednym z tych niewyjaśnionych zjawisk paranormalnych. Jednak przypisywanie temu ludowi powszechnej odpowiedzialności, uczciwości i mądrości wydaje mi się nadmiernym optymizmem.
Lub – co bardziej prawdopodobne – cyniczną grą wyborczą.

Szkoda, że na tej grze stracą bydlęta. Zniesienie obowiązku (i sankcji) zapewnienia krowom dostępu do wody przynieść może fatalne skutki. Gdyby pan minister czytał prasę, to by wiedział. A tak, to mu się tylko wydaje.
Wydaje mu się, że rolnicy sami najlepiej wiedzą jak dbać o swoje zwierzęta.
Oczywiście, oczywiście. Skoro na wsi bywa pan tylko z okazji opłatka i śledzika, to rozumiem, skąd te wyobrażenia.

Jest jednak spore „ale”: żeby dostać unijną kasę, należy spełnić pewne warunki. Jednym z tych warunków jest zgoda na kontrole.
Nigdzie na świecie nie sieją gotówki na słowo honoru.
Dają – wymagają.
Proste.
Ale nie dla ministra rolnictwa, pochylającego się z troską nad udręczonym kontrolami, polskim rolnikiem.
Panie ministrze, gdyby wszyscy rolnicy byli tacy jak pewien  znany mi pan Grzegorz z Pościenia, to żadne przepisy, kontrole czy sankcje nie byłyby potrzebne.
A gdyby wszystkie kucharki były takie jak moja babcia, to zbędny stałby się Sanepid.
A gdyby ciocia miała druty, to byłaby parasolką.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 7/2014

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Każdy na kimś siedzi

Wieści na temat katastrofalnego poziomu nauczania na naszych wyższych uczelniach są niedoszacowane.
Poziom jest o wiele niższy, niż głosi fama.

Jest tak niski, że aby dogadać się z jakimś magistrem, należy poruszać się w granicach 100 (słownie: stu) pojęć, z których połowa to emotikony i onomatopeje.
Gawędząc z doktorem habilitowanym, można próbować poszerzyć słownictwo o sto procent, ale możemy być posądzeni o zarozumialstwo i arogancję.

Skąd wiem?
Z przykrych doświadczeń.
Czy powinnam generalizować? W humoreskach mi wolno, to nie praca magisterska. Zresztą obrażą się tylko ci, których ta opinia dotyczy.

Próbę podniesienia poziomu nauczania podjęła pewna studentka Uniwersytetu Medycznego. Uczyniła to poprzez działanie, nazywane w anglojęzycznych demokracjach whistleblowing (dosłownie: dmuchanie w gwizdek).
My zaś, w naszej rodzimej demokracji posttotalitarnej mówimy o takiej aktywności kapowanie lub donosicielstwo.

Całość operacji jest stosunkowo prosta i polega na ujawnieniu jakiegoś nadużycia, oszustwa, czy występku.  Ważnym elementem dmuchania w gwizdek, odróżniającym je od zwykłego szczucia, jest podpis, umieszczany pod zawiadomieniem. Nie chodzi o podpis typu życzliwa, albo zaniepokojony sąsiad, tylko o własne imię i nazwisko.

Dane te są zwyczajowo chronione, aby nie narazić gwizdkowego na zemstę.

Nawiasem mówiąc w naszym kraju miliony anonimowych donosów zalewają pocztę rozmaitych urzędów, ale to nie jest stylowy whistleblowing, drodzy państwo.
To raczej szczujnia zawistników, czyli „życzliwych”.

Panna medyczka, której na sercu leży poziom nauczania, odważnie podpisała swoją skargę. Z podniesioną przyłbicą wystąpiła przeciwko cwaniaczkom, którym marzy się doktorski splendor bez wysiłku zdobywania wiedzy. Kolesie i koleżanki ściągali na egzaminach, a to się uczciwej pannie nie zmieściło w głowie.
Podzieliła się swoim niepokojem z profesorem, a ten… ogłosił wszystkim jej tożsamość.

Poza tym niezrozumiałym posunięciem zareagował prawidłowo: powtórkowym egzaminem dla ściągaczy. Co do dmuchającej w gwizdek studentki, to serdecznie jej współczuję, bo już do końca nauki (a może i dłużej) będzie się za nią wlokła opinia wrednej donosicielki.
Chociaż z perspektywy moralnej wykonała dobrą robotę i wykazała się odwagą cywilną godną odnotowania.

Internet ją zgnoił bezlitośnie, a tłumaczenie gnoicieli, że my jako naród nie lubimy donosić, stoi w sprzeczności z ilością anonimowej makulatury, zalewającej urzędy.
Kochamy kapować, nienawidząc tych, którzy kapują na nas.

Ściąganie na egzaminach jest obrzydliwym oszustwem.
W krajach, do których Polacy emigrują po studiach w poszukiwaniu godnego życia, za oszukiwanie na egzaminach otrzymuje się celnego kopa za bramę szkoły.

Mam na myśli szkoły, których celem jest kształcenie ludzi, a nie hodowla półgłówków.

Podobno nawet w Polsce istnieją jeszcze uczelnie, które nie wypuszczą dziennikarza mylącego adopcję z adaptacją, czy używającego frazy około kilkanaście.
Podobno wciąż zdarza się, że ludzie samodzielnie piszą prace magisterskie, zamiast kupić w internecie lub przekopiować z wikipedii.
Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.

Na koniec zapoznajcie się państwo z produktem umysłowym, stworzonym na zaliczenie zajęć praktycznych z pedagogiki. To nie jest żart, ale wolno się śmiać. Z nadzieją, że na starość nie dostaniemy się w ręce radosnej twórczymi tego programu. Pisownia i interpunkcja oryginalna:

„Projekt zajęć dla osób starszych, związanych ze wspomaganiem ich rozwoju:

Na początku wszyscy stają w kółeczku i ruszają kilka razy bioderkami najpierw wolniej potem szybciej w prawo, w lewo, w przód i w tył. Następnie kilka osób śpiewa tekst, żeby zapoznać ze słowami i melodią uczestników, można spróbować, żeby powtórzyli samą piosenkę. I teraz ruszamy bioderkami w prawo w lewo w przód i w tył , ale do melodii śpiewanej piosenki, następnie szybciej. Teraz wszyscy zakładają swoją lewą nogę za prawą nogę partnera i trzymają się w talii czy tam za bioderka. Najpierw wolniej później drugi raz szybciej <albo można przyspieszyć w trakcie> śpiewają i ruszają bioderkami. Później to samo, ale zakładamy nogę już za partnera naszego partnera. A na koniec ew. (w miarę możliwości uczestników i bezpieczeństwa) wersja hard, zakładamy jedną nóżkę i odwracam się w lewo i siadamy na kolanach partnera, który jest z tyłu, w ten sposób każdy na kimś siedzi”.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 5/2014

Felietony

Po co od razu umierać?

Przeprowadzono sondę.
Jak każda sonda, tak i ta była beznadziejnie głupia.
Pytano bowiem o coś, na co NIKT na świecie nie zna odpowiedzi, dopóki nie przyjdzie udzielić jej w praktyce.
Czyli zrobić, co się rzekło.

Ale wnioski z niej płynące wzięto sobie do serc na serio.
Kto wziął?
Nie wiem, chyba prasa, bo o tym pisali. W tonie niesłychanie faryzejskim. Czyli jakby szczerze się martwiąc, tylko nie do końca.

Pytanie sondażowe brzmiało: Czy jesteś gotów umrzeć za Ojczyznę?

Podsumowanie zaś napisano z nutą przygany: Polacy nie chcą oddawać życia za Polskę!

Ja widzę zupełnie inny wynik:
19% badanych umarłoby sobie chyżo.
Za Polskę.

To – w moim przekonaniu – bardzo dużo.
Co piąty bez mała koleś/koleżanka kwapią się oddać życie w sondażu.
Czyli przez telefon.

Niestety, umarliby nie ci, którzy powinni: emeryci, renciści, inwalidzi, bezdomni, bezrobotni, poczciwcy i inne osobniki o bliskiej zeru zdolności nabywczej.
To jest ta grupa, o której mówię MY.

Umrzeć winniśmy chętnie, bezszelestnie i szybko.
Z patriotyczną pieśnią na ustach.
Nikomu nie zawracając dupy naszym stękaniem, naszymi chorobami, widokiem naszych zmarszczek, jakże ohydnym i obelżywym dla miłośników piękna z fotoszopa.
Dlatego, że psujemy statystyki i wystawiamy na pośmiewisko wskaźniki wzrostu gospodarczego.

Tymczasem  figa z makiem.
Żyjemy i nieźle się miewamy.
Niektórzy nawet mają czelność pokazywać się publicznie.

To nie jest jednak felieton polityczny (chyba, że się sam upolityczni w drodze na serwer).
Daruję sobie zmasowane, ponure kpiny z tego i owego.

Z tego na przykład, że ta Polska 2014, za którą 19% oddałoby życie (telefonicznie) to przeżarty korupcją strach na wróble, udający wielką damę.
Władzę trzymają grupy interesów w skalach od gminnej do ogólnopolskiej, skurwione media i komornicy.
Od wiejskiej zlewni mleka aż po kopalnie węgla, wszędzie panuje dyktatura pazernego chama.

Ten, kto się wyłamuje, może sobie tylko strzelić w łeb – to dziś oznacza oddać życie za Polskę.

Można też stanąć z boku i zapłakać z siłą wodospadu.
To też jest śmiertelnie wyczerpujące.

Ciekawość mnie chwyta i wielkie wzruszenie (na wyrost), kiedy sobie wyobrażę inny sondaż.
No bo po co od razu umierać?
Może najpierw spróbować zrobić coś z sensem?

Pytanie:
Czy jesteś gotowy/gotowa dla swojej Ojczyzny natychmiast przestać kłamać, kraść i kombinować?

* Tak
* Nie
* Nie wiem

* niepotrzebne skreślić

Felietony

Aj em znowu trendowata!

Teraz już nie wierzę w żaden zbieg okoliczności.

Żadne okoliczności nie biegają w ten sposób; obrażając rachunek prawdopodobieństwa daleko by nie dobiegły. Ale o co chodzi?
A chodzi o to, że:

Czas temu (nie pamiętam jaki) zaśmiewałam się na tym blogu, że świat mnie naśladuje, dla zmylenia nadając swoim poczynaniom ohydne nazewnictwo. Brzmiące tak, jakby wykryto nowy rodzaj aberracji behawioralnej.

Pisałam o tym, że według półświatka celebrytów mój styl życia nazywa się dałn-szifting.
Downshifting.
(Przypominam – to nie jest nazwa brzydkich rzeczy robionych pod kołdrą.
Nic z tych czynności, które inspirują posłankę Pawłowicz do jej emocjonalnych występów. )

Downshifting oznacza, że nie mam kibla, piorę kijankami w rzeczce Zdziwójce (no, bez przesady!), do sklepu jeżdżę kocim zaprzęgiem i sypiam w czapce na sienniku z pluskwami. I jestem w tym wszystkim very cool. Czyli trendy.

Fakt, że dopiero od niedawna.
Wcześniej to było kwakanie, gdakanie, kiwanie fiokami, westchnienia, wymienianie spojrzeń za moimi plecami, co oznacza w języku stadnym, że padło mi na mózg. Że stado uważa, że mi odwaliło pod kopułą. Dopiero jak pisma kobiece napisały, że wiocha jest modna, to skończyły się domysły na temat stanu mojej psychiki.

Oczywiście, że jestem trendy, czyli trendowata, nawet jeśli nie hoduję pluskiew w wyrku.
To świat zazwyczaj za mną nie nadąża, bo jest zbyt zajęty obsesyjną stymulacją układu nagrody w zbiorowym mózgowiu.

Od czasu do czasu mainstream mnie dogania. A ponieważ, jak już wspomniałam, nie wierzę w takie zbiegi okoliczności, sądzę, że jestem inwigilowana z kosmosu.
Albo z hadesu.

Bo jak inaczej wyjaśnić pojawienie się – oj, aż się boję – Intermittent Fasting?

Sama nazwa brzmi jak przerażające, nieopisane, wyrafinowane, niewyobrażalne, okrutne tortury wymyślone przez jakiegoś sikfaka z filmu braci Cohen.

Ale spoko ziomale.
Tym razem brzydkie słowo dotyczy stylu żywienia, czyli tego, co, w jaki sposób i kiedy wtykamy do gęby, przełykając.

Z jakiegoś powodu ta czynność jest niesamowicie ważna, chociaż jej skutki są u wszystkich bez wyjątku takie same.

Jest tak ważna, że ludzkość potrzebuje nieustającego wsparcia, żeby obsłużyć własny przewód pokarmowy.
Dowód: najlepiej sprzedają się poradniki kulinarne (jeśli nie liczyć pozycji opluwających bliźniego i jego rodziców i innej pornografii).

I oto pojawia się zupełnie nowy nurt.
Nurt ascetyczny!

No dobrze, dla mnie nie jest on wcale nowy.
Przeciwnie – już wiele wycierpiałam z tego powodu, można mnie nawet nazwać męczennicą intermitentfastigową.
Ileż musiałam się nasłuchać o tym, co mnie spotka, jeśli nie zacznę jeść jak ludzie! Czyli bez przerwy.

Wyłysieję.
Zbrzydnę straszliwie po czym zniknę.
Zmienię się w ciepióra.
Umrę.

Zważywszy, że od lat dziesięciu jadam jeden lub (w porywach) dwa razy dziennie i jestem całkiem żwawa, wszystkie te proroctwa mogę uznać za próby nawrócenia mnie siłą na religię żarcia aż do porzygania.

Ludzie całkiem nieźle znoszą fakt, że jestem abstynentką i powstrzymują się od komentarzy.
Ale to, że jem skromnie i rzadko, ooo, no, teeego już napraaawdę za wiele.

Do dziś dźwięczą mi w uszach te piszczące i kwaczące, sztucznie zatroskane, napominawczo-protekcjonalne uwagi koleżanek, podtykających mi drugie śniadania, trzecie śniadania, chrupki, srupki i zupki z proszku.

Ale oto znowu pisma kobiece (wyrocznia Pana!) potwierdzają, że ze mną wszystko okej, tylko świat nie nadąża.

A teraz już nadąża i wszyscy będą otwierać sobie „okna żywieniowe”, aby w nich jeść, a poza nimi pościć.

Pośmiałam się, wystarczy.
Popieram praktyki ascetyczne, popieram je całym sercem, bo dzięki nim o wiele łatwiej odczuwa się przyjemność.
Hiperstymulowanie układu nagrody prowadzi do żałosnego stanu otępienia i nabytej anhedonii.

Tymczasem uporczywym żarłokom powiem, że świat dziś wygląda apetycznie, jak wielka, lakierowana beza.
Na warstwę śniegu spadł wczoraj lodowy deszcz i wszystko razem zamarzło.

Na kruchej, gładkiej i lśniącej powierzchni śniegolodu ślizgają się i rozjeżdżają na wszystkie strony kocie łapki. Dwanaście kocich łapek. Grają w hokeja soplami, spadającymi z dachu stodoły.

Pode mną powierzchnia bezy załamuje się i wpadam po kolana w miękkość.
Pękam ze śmiechu.

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Humoreska z przyszłości

Opisywane tu zdarzenia mają miejsce za dziesięć lat w miasteczku Dupki Wielkie.

Zaczynamy.
Panna Rójka Poróbska szła sobie spacerkiem, na smyczy prowadząc rudego kota.
Niektórzy twierdzą, że to wszystko jego wina, bo raz, że rudy, a dwa, że w ogóle kot.

Panna Rójka była zdeklarowaną wolnomyślicielką – agnostyczką, co lubiła podkreślać zarówno strojem, jak i zachowaniem. I chociaż nikt nie wiedział, co to właściwie znaczy, wszyscy woleli być dla niej grzeczni.
Nawet ksiądz Ancymon Lewy.

Zresztą był on księdzem postępowym; tak bardzo postępowym, że wciąż wyskakiwał przed orkiestrę. Napisał nawet rozprawę paranaukową „Idee gender w pismach wielkich mistyków”, ale później wszystko odszczekał.
Plotka głosi, że jeden z tych mistyków ukazał mu się nocą i przydzwoniwszy krzyżem w okolice krzyża, dołożył jeszcze kopa w to samo miejsce. I zniknął.

Tamtego dnia, a rzecz dzieje się w maju roku 2024, ksiądz Lewy wiódł procesję dookoła kościoła, śpiewając pobożnie psalm dwudziesty trzeci i wymachując kropidłem.
Za jego plecami ministrantka Pita Goras kadziła kadzielnicą, zaś mali chłopcy w bielutkich sukienkach sypali kwiecie.
Lud boży wlókł się noga za nogą, mrucząc coś na melodię dowolną, przy czym wszyscy żarliwie obgadywali się nawzajem.
Tylko Mańka Genderówna trochę się modliła, ale też nie do przesady.

Panna Rójka ze swym kotem (już wykastrowanym, ale wciąż przed ostateczną zmianą płci) szła w radosnym nastroju, żeby narwać sobie nieco wolnych konopi, rosnących tuż przy kościelnym ogrodzeniu.
Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięły, jakim hmm… cudem rozsiały się akurat w tym miejscu, ale rosły bujne i dawały zarąbisty odlot. Nawet ksiądz Ancymon dawał się skusić, z tym że zanim wziął sztacha, kropił dookoła święconą wodą.
On w ogóle lubił kropić.

I tak dotarliśmy do sedna wydarzeń, do samego rdzenia tej pożałowania godnej afery, która wkrótce znajdzie finał w najwyżej instancji.
Chodzi o kropnięcie wodą święconą, które – jak twierdzi Rójka i jej rzecznik oraz adwokaci – było podstępnym, umyślnym atakiem na wolność sumienia.
Media spekulują, czy sędziowie skażą księdza Lewego.
Bo chodzą słuchy, że woleliby poczekać, aż skarze go osobiście jego szef.
Ten jednak, jak wieść niesie, sprawiedliwy, ale w karaniu nierychliwy.

Tymczasem Rójka Poróbska donośnie domaga się sprawiedliwości oraz odszkodowania za straty moralne i ponoć ma za sobą wszystkie media, nawet toruńskie (notabene nasza bohaterka w międzyczasie wyszła za mąż i teraz nazywa się Rójka Poróbska-Skromna, co dodatkowo przysparza jej sympatyków, nikt nie wie dlaczego).
Wszyscy – oprócz Mańki Genderówny – uważają, że ma rację, bo wolność sumienia jest ponad wszelkimi innymi wolnościami w demokratycznym świecie.
Ksiądz Lewy może zostać skazany za krzywdy wyrządzone sumieniu Rójki i dożywotnio płacić jej rentę z niedzielnej tacy.

Za co aż tak dolegliwie?
Jak to za co!
Za pokropienie agnostyczki wodą święconą, co tak strasznie ugodziło ją w sumienie, że aż jej dziury wypaliło w miejscach kropniętych.

I niech Lewy nie zwala wszystkiego na ten wiatr, co wtedy wiał, bo powinien był zachować należytą ostrożność.
Wszak w okolice kościoła mógł się zapuścić nawet ateista, dla którego kontakt z wodą święconą jest śmiertelny, jak wiemy.
Tak twierdzą wszystkie media, tylko Mańka uważa, że pokropek wyszedł Rójce na dobre, skoro została Skromną.

Ale Mańka jest głupia, skoro wszyscy mówią, że jest głupia. Że nie kuma i nie czai, tylko klepie różańce.
A Rójka powinna zażądać o wiele więcej niż marny milion.
Skoro jest kasa do wyrwania, to tylko idiota nie idzie za takim natchnieniem.

Ciekawe, jak to się zakończy.
Cóż, poczekamy, zobaczymy.

Jeśli uważacie, że ta opowieść ma się nijak do rzeczywistości, to mam obawy, że jesteście w błędzie.
Przyszłość jest teraz.
Przyszłość jest humoreską.
Ponurą.
Jej zwiastunem jest dzielny, acz anonimowy ozdrowieniec nazwiskiem R., który pozywa szpital w Szczecinie za… udzielnie mu sakramentu namaszczenia chorych*.
Ponieważ nie umarł, tylko wyzdrowiał, uznał to za naruszenie swych dóbr osobistych.
Cała heca może kosztować szpital 90 tysięcy.

Co prawda, sakrament dziur panu R. nie wypalił, ale za to się wkurzył tak okropnie, że diabli go wzięli.
W depresję popadł.
Na zdrowiu podupadł. Od tego sakramentu, bo wiadomo, że agnostykom sakramenty szkodzą.
A ateistów nawet zabijają.
Humoreska.
Ponura.

* sakrament namaszczenia chorych to nie jest "ostatnie namaszczenie". W zasadzie jest to namaszczenie przedostatnie i zawiera w sobie intencję uzdrowienia i ulgi.
Ostatnie namaszczenie, czyli wiatyk jest dla tych, którzy wybierają się w zaświaty.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 2/2014

Felietony

wDupie.pl

Moim jedynym kontaktem z matrixem jest internet.
Wlokący się jak święta krowa, drogi jakby był projektu Diora, mobilny internet.

Zapytacie: po cholerę w ogóle muszę kontaktować się z matrixem?
Odpowiem szczerze i bez mizdrzenia: czasem mam wewnętrzną potrzebę graniczącą z przymusem, ażeby się komunikować z innymi hominidami, a oni tam właśnie najliczniej przebywają.
Brakuje mi bliźnich, gdy przez dłuższy czas jestem sama.
No cóż, ja wiem, że to ryzykowne, niezdrowe i skończy się płaczem.
Ale to mnie nie powstrzymuje, wychodzę do ludzi, czyli odpalam internet.

Nie wszyscy są doszczętnie wessani przez matrix.
Niektórzy zachowują szczątkową świadomość, wmawiając sobie, że bycie w matrixie jest ich własnym wyborem, że bez tego to jakby nie żyli i tak dalej, srata-tata.
W pewnym sensie mają rację, chociaż absolutnie jej nie mają.

(Na temat posiadania racji przy całkowitym jej nieposiadaniu piszę obszerniej w Dziuni losach dalszych.)

Odpalam więc ten internet, szukając informacji.
Nie ma.

Nigdzie nie ma żadnych informacji, wszędzie tylko spienione emocje, podszywające się pod czysty rozum.
W międzypolach – reklamy.

(Międzypola to … oj, przecież wiecie. Wy też macie międzypola, leżą pomiędzy…)

Żeby przedrzeć się przez jazgot, trzeba najpierw określić swoje poglądy, bo wszystko musi najpierw zostać przeżute i wyplute dziurą prawą lub lewą.
I żadnej dziury pomiędzy, bo międzypola zajęte przez reklamę.

Mnie nie jest łatwo zadziwić, ale w tej chwili czuję się zadziwiona niemal na śmierć.
Letalne zadziwienie jest spowodowane nienawistną akcją przeciwowsiakową i jej kurewskim uzasadnieniem: nie wspieramy Owsiaka, bo nie lubimy jego poglądów.
Tak prosto z mostu, zadarłszy kieckę, prawica (phi, jaka tam prawica!) pokazuje brzydki, krostowaty zadek.

Pociecha w tym, że Owsiak trzyma się już tyle lat, a żałosne gnomy przemijają.

Wiem, wiem, jestem niemiła.
Ale atakowanie dobra, niszczenie dobra jest czystym złem i choćby wydumać nie wiem jakie usprawiedliwienie, nadal jest złem.
Niczym więcej.
A na dodatek jest ohydne, jak pieczenie niewypatroszonego bażanta.

Dlatego jestem niemiła z premedytacją, a nawet z perwersyjną przyjemnością.

Bo:
Człowiek ten, Owsiak Jerzy,  inicjuje więzi, których główną racją bytu jest niesienie pomocy. Słabszym. Bezradnym.
Wszyscy powinniśmy się od niego uczyć.
Nawet jeśli odstaje od obowiązującego wzorca.

(Kto lepiej niż ja zna się na odstawaniu i konsekwencjach?
Książkę mogłabym o tym napisać.
I napisałam.)

Jakże smutny jest świat zawistników i jakże toksyczne są jego wyziewy…
Wiem o tym o wiele więcej, niż mogłabym sobie życzyć.

Wracam do pustelni. Wystarczy kliknąć ROZŁĄCZ.
Jest tu dużo kotów, które nie są z natury zawistne.
Chcą być syte i kochane.
Tylko tyle.