Felietony

Jak sobie posiejesz, tak się wyśpisz

Z entuzjazmem donoszę, że wzięłam się za uprawę ogrodu.

Z powodów, które nie powinny was obchodzić, jest to pierwszy ogród warzywny, jaki odważam się założyć.

Będąc kompletną ignorantką warzywną, rozpoczęłam od szukania informacji o domowych ogrodach w sieci. Im głębiej się wczytywałam w poradnictwo ogrodnicze, tym szybciej gasła we mnie wszelka radość.

Stopień komplikacji czynności przygotowawczych, ilość niezbędnych narzędzi, maszyn wręcz, a także konieczność noszenia odpowiedniego stroju, obuwia i rękawic wprawiła mnie w rozpacz.

Mając tylko ziemię i nasiona, oraz grabie i patyk, poczułam się zdruzgotana. 

Zapłakałam.
I poszłam siać.

A kto we łzach sieje, żąć będzie z radością.

I jeszcze jedno: co posiejesz, to zbierzesz.
Siejesz chwasty – masz chwasty.
Siejesz wiatr – zbierasz burzę.

Ze smutkiem myślę o tym, co zbiorą za lat kilkanaście matki, które wystawiają swoje dzieci na widok publiczny, jak na wystawie psów rasowych czy kotów, albo szczurów.
Przeczytałam o wyborach małej miss i małego mistera (nie ma mowy, żebym pisała to wielką literą!).

I zdjęcia, a jakże, jak ze strony dla dewiantów.
Dzieci przebrane za dorosłych, uszminkowane, uchwycone w paraerotycznych wygibasach.
Małe wymalowane dziewczynki, stare malutkie, biedne eksponaty.
Karykatura.
Zasiewanie idei rywalizacji o wyjątkową wyjątkowość.
I o wyjątkowo wyjątkową wyjątkowość.

Kto sieje narcyzm, ten zbierze jego owoce, a są one gorzkie.

Każda z tych biednych dziewczynek będzie sobie roić o życiu księżniczki. A później pozna prawdziwą cenę, jaką księżniczki płacą za wszystkie zbytki i przywileje.
A jeszcze później wydrukuje sobie nową twarz w drukarce 3D, żeby utrzymać się w obiegu.

Buuu… naprawdę można się wkurzyć.
Wiecie mniej więcej co ja sądzę o rywalizacji.
Ale przypomnę: to straszna, wyniszczająca choroba tocząca pojedyncze umysły i całe zbiorowości.

Rywalizacja z wykorzystaniem malutkich dzieci, tresowanych jak żywe maskotki, to obrzydliwa aberracja.

Nie ma się z czego cieszyć, mamuśki i tatuśkowie.
Kto sieje w radości, żąć może we łzach.
 

Czas Zmartwychwstania

Życzymy Wam, drodzy Ludzie, tego wszystkiego, co Wam się należy z okazji nadchodzących Świąt.

Ode mnie przyjmijcie życzenia pobożne (Bożego błogosławieństwa) bo jestem pobożna.

Od Łysego zaś życzenia wizualne, czyli galerię z martwych powstającej przyrody nad rzeczką Zdziwójką.
Bo jest artystą.

Tęcza jest od nas obojga, na znak solidarności ze wszystkim, co tęczowe i świetliste.

A przy okazji:
Widziałam w stolicy kolejki do konfesjonałów, kościoły pełne ludzi. Z wielką przewagą młodych, odwrotnie niż tu u nas.

Tu (w mojej i sąsiednich parafiach) w ławkach kościołów dominuje moher nagłowny koloru łososiowego (muszę się dowiedzieć, o co w tym może chodzić). Moher spoczywa na głowach w wieku średnim i bardzo średnim, przeważnie siwych. Młodych niewielu… a, czekajcie. Właśnie mnie olśniło! Może oni po prostu wyjechali do Warszawy?

Jestem podniesiona na duchu, pokrzepiona pięknie sprawowaną liturgią Wieczerzy Pańskiej i wielkim tłumem wiernych w kościele św. Michała Archanioła na Puławskiej.
I już nie czuję się tak osamotniona w swoim poszukiwaniu sensu w galaktykach nonsensu. Jeśli wiecie, co mam na myśli, to dobrze. Jeśli nie, drugie dobrze.

Składam Wam zatem tysiąc razy po tysiąc dobrych życzeń.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Matki bolesne

Cały nasz pobożny naród wziął udział w tegorocznych rekolekcjach przed-wielkanocnych.

Kto ma uszy do podsłuchiwania, oczy do gapienia i gębę do kłapania, ten osobiście oddawał się wielkopostnym ćwiczeniom duchowym roku pańskiego dwa tysiące czternastego.

(Ta stuprocentowa aktywność w niczym się nie kłóci z dumnie obchodzonymi Dniami Ateizmu, a wręcz przeciwnie. Oba te zjawiska są ze sobą spójne, wewnętrznie niesprzeczne i wzajemnie się uzupełniają. To były rekolekcje ekumeniczne, czyli międzywyznaniowe.)

Rekolekcje, jak wiadomo, są po to, żeby się zebrać w sobie, pójść po rozum do serca i po miłość do głowy, a czasem (rzadziej) na odwrót. Żeby przystanąć, puknąć się w głowę, zawołać „acha!”, popatrzeć do lustra, skrzywić się z niesmakiem i zauważyć, że stworzenie, które się na nas stamtąd gapi, to istna małpa (przepraszam urażone małpy). Lepiej więc  nauczyć się patrzeć tam, gdzie spoglądać warto i należy.

Słowem – ćwiczenia są po to, żeby się w czymś dobrym usadowić i tam utwierdzić, zamiast błąkać się po tej ziemi jak kępa pustynnej trawy.
A skoro tak, to już nie muszę dodawać, że wszelkie próby sprostania tym celom są z góry skazane na porażkę.

I to jest w porządku, siostry i bracia, bo mamy podążać ku świętości, a nie – broń Boże – świętymi się stać raz na zawsze.

Tematem tegorocznych rekolekcji były Matki Bolesne, a owocem stał się obłok sromotnego wstydu. Wstydzą się jednak tylko ci, którzy mają narząd do wstydzenia – sumienie. Czyli nie wszyscy. 

Ale po kolei.
Matki bolesne przybyły do sejmu, wlokąc swoje krzyże, swoje dzieci. Dzieci są w różnym stopniu kalekie, chore, cierpiące, w pełni świadome swojej inności, bezbronne i wykluczone już na wstępie.
Matki bolesne są heroiczne, kochają do szaleństwa, bezgranicznie oddane swojej misji.
Toczą całodobową, całożyciową, nieustającą batalię o każdy oddech swojego dziecka, o każdy dzień jego życia.

Jeśli istnieje bardziej wyrazista definicja człowieczeństwa, to konia z rzędem temu, kto mi ją wynajdzie.

Ludzkie matki boleśnie kochające, na co dzień niewidoczne, bo razem z dziećmi uwięzione w ścianach, łóżkach, wózkach, medykamentach, maszynach i kablach.
I oto jest okazja, żeby je zobaczyć, wysłuchać, wesprzeć i pomóc, czyli poprzez ich człowieczeństwo dodać człowieczeństwa sobie.

Rekolekcje na skalę niespotykaną, wystarczyło włączyć telewizor. Jeszcze bliżej źródła miłości bliźniego byli nasi politycy – matki bolesne i ich dzieci mieli na wyciągnięcie ręki.

Obraz, który nakreśliłam jest oczywiście schematyczny. Z konieczności pomijam indywidualne różnice, pomijam bolesnych ojców, którzy też tam byli. Pomijam, bo mam tu w gazecie ograniczoną ilość znaków do postawienia, jak się domyślacie.
.
Całe to zdarzenie poruszyło mnie na tyle mocno, że jeździłam do Epifanii do Chorzel oglądać rekolekcje w telewizji. A później jeszcze poprawiałam internetem, żeby niczego nie uronić.
Widziałam konfuzję premiera Tuska, próbującego różnych sztuczek, żeby się nie rozkleić wobec bezmiaru ludzkiego bólu, który mu się przed nosem bezwstydnie rozłożył na widoku publicznym. Ale już za chwilę głosy się podniosły, że – olaboga – pan premier taki zajęty ratowaniem świata przed wojną, a tu go ciągają i zmuszają do zajmowania się drobiazgami.
Naprawdę.
Są takie punkty widzenia, z których ludzkie cierpienie jest kłopotem cierpiącego i jego najbliższych.

Po tylu milionach lat ewolucji, po dwóch tysiącleciach chrześcijaństwa, wciąż można stanąć w takim ciemnym miejscu, w którym ludzka osoba jest niczym. Można to nawet dosadnie wyrazić w świetle reflektorów.

Ajatollah wyznania darwinowego Stefan won Niesiołowski (ten, których zalecał głodnym, żeby żarli szczaw i mirabelki i zabraniał karmić ptaszki), potraktował matki tak, jak tylko on potrafi ze swojego zakątka ewolucji: roześmiał im się w twarz. 
Na ten sygnał wszelkiej maści pomniejsi barbarzyńcy jęli wytykać bolesnym matkom, że wcale nie są takie biedne, skoro mają zegarki, komórki, buty i – zgroza – torebki.
A jedna, ludzie kochani, to była nawet zagranicą, na wakacjach sobie była. W Chorwacji!
To jaka ona biedna, pyta lud?
Dlaczego jej dawać więcej?

W końcu, zachęceni ogólnym jazgotem odezwali się mamonici (wyznawcy Boga Pieniądza): po co inwestować w niesprawnych obywateli, skoro dla stada nie będzie z nich żadnego pożytku?
Arcybiskup mamonitów, Janusz Korwin-Mikke zanany jest z tego, że kobiety i kalecy budzą w nim niesmak.
Wysłał nawet posła Wiplera, żeby zagłosował przeciwko podniesieniu zasiłków.
I ten poseł zagłosował, jako jedyny się ośmielił, gdy cała reszta uległa człowieczeństwu.

Na koniec, w ramach podsumowania tych duchowych ćwiczeń przypomnę, że tym, co nas różni od zwierząt nie jest bynajmniej wynalezienie pieniędzy. Różni nas to, że zazwyczaj nie skazujemy słabszych osobników na pewną śmierć.
I jest to bardzo nowe, bardzo kruche zjawisko.
Zdrowia życzę.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 14/2014

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Raczej coś, niż nic

Przy okazji wizyt u mojej przyjaciółki Epifanii miewam kontakt z telewizorem.
Wielkie to i brzydkie bydlę.
Na ogół jest wyłączony – milczący, matowy i niegroźny. Epifania dba o mój stan psychiczny; wyłącza straszydło i dla bezpieczeństwa (mojego) wyciąga nawet wtyczkę z kontaktu.
Ale czasem nie zdąża, albo zapomina.
A może mnie testuje w jakiś okrutny sposób?
Zdarza się, że już na progu urządzenie  ciska mi w twarz jakieś tele-wizje, z którymi następnie zmagam się w mękach.

W taki sposób pewnego dnia zetknęłam się ze „Światem według Kiepskich”. Wolałabym, żeby to się nigdy nie wydarzyło, bo przez dłuższy czas prześladowały mnie paskudne gęby, wydające z siebie obrzydliwą mowę.

Na dodatek Epifania wyznała, że zdarza jej się ten serial oglądać i że świat według Kiepskich istnieje już kilkanaście lat!
Ja wiem, że wobec wieku Wszechświata to jest niewiele.
Wszechświat – według ewolucjonistów – ma już czternaście miliardów lat.
Wprawdzie kreacjoniści dają mu marne sześć-siedem tysięcy, ale to i tak więcej, niż ta kreacja telewizyjna.

Powiedziałam przyjaciółce, że czuję się zdołowana istnieniem świata Kiepskich, że odchodzę w stronę depresji, w stronę entropii i stanu zagubienia w ciemnościach smutku. Powiedziałam, że nie wierzę, że ten świat istniałby, gdyby ona nie włączała telewizora, powołując go tym samym do istnienia.

– Łojezu – ochrzaniła mnie Epifania. – Czy ty wszystko musisz brać na poważnie?

Nie, no nie muszę.
Ale wpatrywanie się – z własnej, nieprzymuszonej woli – w stężoną głupotę, chamstwo i prymitywizm wydało mi się bardzo poważnym polem dociekań filozoficznych.

Chodziłam tak i chodziłam, rodząc w bólach kolejne teorie z pogranicza kosmologii i psychologii, mające przynieść wyjaśnienie tego fenomenu: dlaczego świat Kiepskich raczej jest, niż nie jest.
Jak widzicie, jest to odmiana słynnego pytania Leibniza – „dlaczego jest raczej coś, niż nic”.

Leibniz był polihistorem (omnibusem, człowiekiem wielu talentów) i pod swoją brzydką peruką miał umysł bystry i błyskotliwy. Lecz nawet jemu nie udało się znaleźć odpowiedzi na to uzasadnione pytanie, umarł w niewiedzy.

Ja nie jestem omnibusem, za to mam więcej szczęścia.
Na swoje pytanie  odpowiedź znalazłam w niedawno opublikowanym wywiadzie  z… Ferdynandem Kiepskim.

Występował on w roli aktora, Andrzeja Grabowskiego. Mędrzec ów, wyjaśniając fenomen stworzenia świata (świata Kiepskich), rzekł: (…) „nagromadzenie głupoty w tym serialu jest tak duże, że tylko głupiec może pomyśleć, że jesteśmy takimi idiotami i że nas to kręci. Że kręci nas to, jak ja kopię Paździocha w tyłek. Że biegniemy do przysłowiowego "sracza", jak go nazywamy, i kłócimy się, kto ma pierwszy wejść.”

A teraz najlepsze – alchemia według Kiepskiego:

„To jest głupie po prostu i nagromadzenie tej głupoty staje się mądrością w pewnym momencie. A ta staje się filozofią. Nadgłupotą, która staje się nadmądrością.”

I widzicie?
Całe wieki poszukiwań, dociekań, sporów, dyskusji, konwulsji  i udręczenia umysłów pytaniami o istotę bytu .
Arystoteles, Tomasz z Akwinu, Leibniz, Spinoza, Kant.
I nikt, żaden mądrala nie potrafił tego, co Ferdynand Kiepski (jako Andrzej Grabowski) uczynił jednym pstryknięciem, jednym stęknięciem: powołał do istnienia system, który wyjaśnia stworzenie świata.
Wprawdzie tylko świata Kiepskich, ale to już coś. Bardziej coś, niż nic.

Dla własnych potrzeb nazwałam ten nowy system filozoficzny Wielką Kiepską Teorią Przeistoczenia.
Może w oparciu o nią otworzę przewód doktorski z ontologii.

I niech się dzieje, niech rośnie nam głupota, niech wzrasta do poziomu, w którym wreszcie przekształci się w mądrość.
W nadmądrość.
No, jeszcze śmielej, w Absolut!

Ale w międzyczasie…

Wszyscy zgadzamy się, że istnieje pilna potrzeba naprawy polskiej edukacji na wszystkich poziomach. Bo ta, która jest, wydaje owoce zgniłe.  A zanim nadgłupota stanie się nadmądrością, może upłynąć kolejne czternaście miliardów lat. Albo siedem tysięcy.

Kiepski-Grabowski nie zakreśla ram czasowych Przeistoczenia. Dlatego błagam, błagam, błagam, przywróćmy w naszych szkołach podstawowe narzędzie do opisywania świata – filozofię. A przynajmniej jej najmądrzejsze dziecko – logikę. Chociaż troszkę.

Żeby było raczej coś, niż nic.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 12/2014

Humoreski ponure, Tygodnik Ciechanowski

Biotransfer

Rozpaczliwie rozglądam się dookoła, w poszukiwaniu źródeł optymistycznej narracji.

Jeszcze wczoraj świeciło słońce, trznadle uwijały się pod jabłonką, koty mruczały, leżąc na nagrzanym parapecie.
Ale przyszedł wicher i wszystko zmienił.
Wywiał całe ciepło, smagnął deszczem i potargał smętne badyle na łące.

Po podwórku fruwają kawałki papy i reklamówki, w których dalecy i bliscy sąsiedzi przywożą z miasta swoje zakupy.
I bądź tu wesoła!

Ten felieton MUSI być optymistyczny. Już sama myśl o tym od tygodnia wywołuje we mnie ciarki, tremor, migrenę i bezsenność.
Czuję się jak ponury wielbłąd, sterczący bezradnie u wrót igielnego ucha. Jak ja się, do cholery, przecisnę na stronę optymizmu?

Żeby było jeszcze milej, straszliwy podmuch  zrywa linię wysokiego napięcia i zostaję bez prądu.
A komputer, dziwnie się składa, potrzebuje elektryczności, żeby coś na nim napisać. Wzdycham do czasów kartki i długopisu, ale z drugiej strony jak ja bym miała dostarczyć tekst do miasta? Gołębiem pocztowym?
O, i znowu zrzędzę i jojczę.

No, skoro musi być optymistycznie, to za żadne skarby świata nie napiszę o biotransferze byłego polityka PiS, Michała Kamińskiego. Może tylko wspomnę półgębkiem, żeby stało się zadość tradycji, nakazującej felietoniście pisanie brzydkich rzeczy o innych.  A może jednak napiszę trochę więcej? Ostatni raz, obiecuję!

No więc tenże Kamiński, znany szerzej już w poprzedniej dekadzie ze swej, hmm… wypowiedzi o homoseksualistach („pedały, a jak mam ich nazywać, przecież to są pedały”) po odejściu z Prawa i Sprawiedliwości i porażce PJN miał się słusznie zapaść pod  ziemię i więcej do polityki nie wracać. To była dobra wiadomość dla tych, którzy pamiętają go, wręczającego Augusto Pinochetowi ryngraf z Matką Boską w akcie hołdu dla jego osiągnięć ( ostrożny bilans tychże osiągnięć: 1 do 3 tysięcy zamordowanych, około 30 tysięcy torturowanych i blisko 80 tysięcy internowanych ).

Ale oto wstaje z popiołów ten nasz feniks, czując w sobie – jak twierdzi –  patriotyczny, geopolitycznie motywowany zew. Wstępuje do PO i siada od razu po prawicy ojca, czyli na pierwszym miejscu listy wyborczej do Parlamentu Europejskiego.
Lud miast i wsi, a zwłaszcza lud lubelski  (bo to lubelskie struktury PO wetknęły Kamińskiego na pierwsze miejsce swoich list) rozdziawia twarze w niechętnym zdumieniu, ale niesłusznie. Dziwić się należy wtedy i tylko wtedy, kiedy dzieje się coś niezwykłego.
Czy gorączkowe lokowanie się najbliżej suto zastawionego stołu (zwanego potocznie korytem)  jest czymś niespotykanym?

Choć przyznać muszę, że transfer tego konkretnego polityka do obszaru, cytuję: „umiarkowanej, liberalnej centroprawicy” (ki czort???) należy do  najdziwniejszych  wydarzeń z kategorii pokazywania wyborcom  środkowego palca. Jeszcze przed chwilą narodowiec, homofob i antysemita, dziś beniaminek Donalda Tuska i w ogóle fajny koleś.
Ejże, ejże. Toż to istny cud.

Dlatego nazwałam  to zjawisko biotransferem, bo zrozumcie, że aby przeżyć takie nawrócenie, trzeba przemiany głębszej, niż prosta zmiana myślenia. Tu zaszły  radykalne zmiany organiczne, że tak powiem. Na poziomie komórkowym, albo nawet kwantowym. 
Patrzę i obserwuję, bo ja też staram się o biotransfer, jak wspomniałam  na początku  tego felietonu.

Nie startuję wprawdzie w odmęty polityki, ale staram się o zmianę wizerunku.
Dostałam bowiem stanowcze zalecenie, żeby zacząć się wiosennie uśmiechać. Niestety, nie dostałam na to żadnej dotacji unijnej, więc cały mój biotransfer do Strefy Radości odbywa się na kredyt.

Technicznie takie przejście to powinna być łatwizna, nawet dla abstynentki.
Już odwiedziłam ortodontę, zamawiając radośnie uśmiechniętą wkładkę nazębną.
Nakładkę zębną.

Tak sama  z siebie, spontanicznie, to potrafię tylko zrzędzić, krytykować i szukać dziury w całym (które przecież wcale nie jest całe!).
Ale umieszczenie w pysku uśmiechu trwałego powinno załatwić sprawę.

Bo – do waszej wiadomości i proszę podać dalej – kiedy wyszczerzasz gębę w paroksyzmie radości, organizm zaczyna produkować hormony podnoszące nastrój. Głównie serotoninę. Neurobiologia już dawno wie, jakie biologiczne sprzężenia zwrotne odpowiadają za optymizm.
Ja też wiem.
To nie jest wiedza tajemna, tylko elementarz: kiedy zaczynasz się śmiać, wraca poczucie szczęścia.

Wszyscy myślą, że zależność jest odwrotna – że kiedy poczujesz się szczęśliwy, to będziesz się śmiać.
Błąd.
Zapamiętajcie, gdyby naszła was ochota na wiosenny optymizm.

Słucham?
Dlaczego sama nie korzystam z tych odkryć? Do tej pory podobało mi się być pesymistką i zołzą.
Pesymistyczną zołzą.

Ale – jak powiadam – otrzymałam ostrzeżenie, że takie postawy tolerowane nie będą.
Mogę sobie pisać o czym mi się żywnie podoba, ale, psia mać, op-ty-mi-stycznie.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 11/2014

Felietony

Dialogi beznogie

Rozmowa z Mącimirem Ryjówką-Porykiem dla radia Śmak eJeM.

– Witam pana, panie Ryjówka. Czy może woli pan Poryk?

– Wolę poryk, ale i pogadać potrafię. Ja wszystko potrafię, co chcę to potrafię.

– Tak, tak, to nie ulega wątpliwości, to – że tak powiem – nasz preaksjomat. Tej logiki, no wie pan, parakonsystentnej.

– No, ja myślę.

– A propos, panie Mącimirze, chyba mogę się do pana zwrócić intymnie z imienia, nas interesuje właśnie to, co pan myśli. Nasi słuchacze pragną, łakną i pożądają każdej pana myśli. Najpierw jednak musimy zadać panu kilka, hmm… niech mi pan wybaczy… trudnych i bolesnych pytań.

– Wal, kobieto. Ja się trudnych pytań nie boję, bo nie czuję się winny. Czuję się niewinny. To, co widzę w lustrze każdego ranka jest niewinne i uczciwe.

– Tak, oczywiście, panie Ryjówka. Czy to prawda, że bija pan żonę?

– Cha, cha, cha.

– To pana śmieszy?

– Śmieszy mnie, że pani nie widzi całego obrazu. Biger pikczer – jak mawia ten Denzel z Waszyngtonu. Ja pani ten obraz w tym momencie ukażę. Gdybym ja nie bił swojej żony, biłby ją kto inny. I zaręczam, że biłby znacznie boleśniej. Biłby czymś ciężkim. Może nawet śmiertelnie. Czy pani wolałaby, żeby ktoś zabił moją żonę?

– Nie, oczywiście, że nie, ale…

– Tu nie ma ale! Tu są nagie fakty. Chyba nie będzie pani podważać nagich faktów?

– To zajmijmy się kwestią oskarżenia o kradzież…

– Kradzież! Zabrałem tylko to, co moim skromnym zdaniem należało do mnie. Leżało, to wziąłem. Jak coś leży i domaga się zabrania, to należy to wziąć. Takie są fakty. Nikogo nie skrzywdziłem. I dobrze pani wie, że gdybym ja tego nie wziął, to wziąłby ktoś inny. I mógłby przy okazji kogoś okaleczyć, albo nawet zabić. A tak, szanowna pani, wszyscy są zadowoleni.

– Ale właśnie nie wszyscy są zadowoleni, panie Poryk, dlatego rozma…

– A widzi pani! Zawsze znajdą się negatywne osoby, przeciwnicy pozytywnych przemian. Zawsze znajdą się zawistnicy, krytycy. Judasze, trzymający srebrniki w skarpetkach. To jest atak polityczny.

– Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy nadużywa pan alkoholu? Bo i takie zarzuty padają.

– Alkohol jest dla ludzi. Chyba nie będzie pani twierdzić, że alkohol nie jest dla ludzi? Gdyby nie był dla ludzi, to by był zakazany. Czy jest zakazany? No widzi pani. Więc jakie zarzuty, ja się pytam? Gdzie pani widzi zarzuty?

– Skoro odpowiedział pan wyczerpująco na najtrudniejsze pytania, to proszę nam teraz krótko przedstawić swój program polityczny.

– To jest bardzo prosty program i dla każdego zrozumiały: Bóg – Honor – Ojczyzna.

– Czy może pan to rozwinąć?

– Nie widzę potrzeby rozwijania czegokolwiek.

– Zatem dziękuję za rozmowę i w imieniu naszych słuchaczy życzę owocnej kampanii i wygranych wyborów.

•    Mącimir Ryjówka-Poryk jest jedynką na listach wyborczych do zarządu E-Kołchozu. Startuje z listy partyjnej Tamci Są Znacznie Gorsi. Partia powstała z połączenia dwóch mniejszych: Prawa Strona Lewego Koryta i Razem Można Więcej Ukraść.

Felietony

Kije oraz ich wielokońce

Wstęp:

Teoretyczne rozważania na temat właściwości kija zostały poprzedzone doświadczeniem empirycznym, trwającym ponad pół wieku.
Dlatego pozwalam sobie mieć opinię i na dodatek w tym miejscu ją wyrazić.

Teza:

Wszyscy wiedzą, że każdy kij ma dwa końce, tymczasem jest to wiedza z gruntu fałszywa. Fraza ta powinna brzmieć: Każdy kij ma co najmniej dwa końce, z których każdy może służyć jako dzida lub jako pała.
Pewne końce są raz dzidą, raz pałą, a nawet elektrycznym pastuchem, w razie potrzeby.

Czasami na końcu kija zwisa marchewka, ale to jest tylko złudzenie.
Nic tam nie zwisa, gdy przychodzi co do czego.

Rozwinięcie tezy:

W teatrze cieni, który zwykliśmy nazywać „życiem”, występujemy w dwóch rolach.
Zamiennie, albo  całkiem jednocześnie, bo jesteśmy wielostronni, my ludzie.

Jesteśmy albo sprawcą (dzierżykijem), albo ofiarą (kijotłukiem).

Bądź też dowolną mutacją postaci, miotającą się w którejś z tych ról.

Monotonna ta i pozbawiona polotu egzystencja bywa przerywana chwilami uniesień pochodzenia zmysłowego lub – o wiele rzadziej – duchowego.
W żadnym z tych wypadków nie wypuszczamy kija z rąk, bo musimy być zawsze gotowi do jego użycia.

Niemniej zdarzyć się może, że uda nam się umknąć z zasięgu kijów, którymi wymachują nasi bliźni.
Wtedy nabieramy przekonania (kolejne złudzenie), że jesteśmy ludźmi rozwiniętymi umysłowo.

Wtedy nie mówią nam, że po cholerę tam lazłaś.

Za to mają nas za przygłupa.
Nieprzystosowanego, przygłupiego wypierdka.
Płaczliwego wyplutka i niedobitka.
Wyplutego, niedobitego płaczliwca.

I też dobrze.
Albo źle, zależy skąd patrzysz.

Podsumowanie:

Sukces polega na tym, żeby nie dać się zdzielić po mordzie, jednocześnie utrzymując się przy życiu.
Nie jest to ani łatwe, ani przyjemne.

W zasadzie nie jest to nawet możliwe, z tym, że się zdarza.

Podjęłam kroki zaradcze, żeby w przyszłości nie znaleźć się w zasięgu rażenia dzidy lub pały.
Ich skutki już odczuwam i kiedyś zostaną opisane.

Na razie są opłakiwane.
Wiecie, skutki zawsze muszą być opłakane, inaczej się nie liczą.

Rollins, nadal twierdzisz, że mnie nie rozumiesz?
Jeśli tak, to nie jesteś sam.
Ja też nic nie rozumiem.
Na dodatek nic mnie to nie obchodzi.