Aktualności

W odpowiedzi na pełne (życzliwego) niepokoju zapytania:
Wszystko w porządku. Nie piszę, ponieważ nie wydarzyły się rzeczy godne opisania. Lub też wydarzyły się takie, których opisywać nie zamierzam.
To raz.

Dwa:
Nie chcę się rozpraszać, bo jestem ciągle popędzana przez kilkoro niecierpliwych i wścibskich fanów Dziuni. Nie mogą się doczekać kolejnych plotek na jej temat.

Trzy:
Mogłabym z wielkim entuzjazmem, potoczyście i obszernie opisywać życie moich czworga czworonogów (czyli jednego szesnastonoga). Obawiam się jednak posądzeń o obsesję na ich punkcie. Tak, tę obsesję, której objawy bez najmniejszych wątpliwości zdradzam.

A skoro już jesteśmy przy kotach, to owe stworki niedługo będą miały cztery miesiące. Oprócz macierzystej Buni, przypomnę, mieszkają z nami: Owieczka, Maciuś i Kropka.

Owieczka bardzo urósł i teraz ma na imię Owca.
Gdy przyniesie pierwszą upolowaną mysz, zmienimy mu imię na Łowca.

Maciuś został obejrzany od spodu i jest jednak kotką.
Dlatego jego bieżące imię brzmi: Zośka.

A Kropka, szara, niepozorna miłośniczka skarpetek i zatyczek do uszu… no cóż, pozostaje w cieniu swojego wybitnego rodzeństwa.

Owca potrafi skakać po gałęziach jak małpiatka, robić wymyki i salta.

Zośka jest kotem głaskalno-mruczalnym.
Jest gruba i dlatego ma ksywkę Serdel.
Zośka Serdel pozdrawia internautów, siedząc przy stole jak to człekot.

Owca – Łowca siedzi mi na plecach, żując gumkę, którą związałam warkocz.

A Kropka… jak zwykle nikt nie wie, gdzie ona jest.
Tylko skarpetek na sznurku coraz mniej.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

A panie chlipały: chlip, chlip

Doprawdy, puchnijmy z dumy! Oto Morskie Oko zostało uznane przez Amerykanów za jedno z pięciu najpiękniejszych jezior na świecie. Ranking przeprowadziła prestiżowa gazeta Wall Street Journal.

Amerykanie lubią podążać za rankingami, można się więc spodziewać licznych odwiedzin. Gdy już sprawdzą na mapie, że Tatry leżą w Polsce, a nie za Uralem, zapragną ujrzeć na własne oczy to urzekające piękno.

 Wall Street Journal kusi takimi słowy:
 „Morskie Oko osadzone jest na dnie błękitno-zielonej doliny po polskiej stronie Tatr. Zimą skute lodem, latem stada kozic jedzą delikatną roślinność na zboczach okolicznych gór”.
Romantycznie, prawda?

Rankingowe zachęty nie zawierają informacji, że aby doczłapać do jeziora, trzeba pokonać dystans 10 kilometrów. Dystans chyba zabójczy, skoro miliony normalnych zdrowych turystów nie są w stanie pokonać go „z buta”. Czyli na własnych nogach.
Dlaczego?
Cóż, to jest jedna z prawd o naszym gatunku (po tyyylu milionach lat ewolucji!), leżąca na skrzyżowaniu chciwości jednych i lenistwa drugich. Jednym i drugim zgodnie brakuje elementarnego współczucia dla innych żywych istot.
Zamiast ruszyć tyłki ku Morskiemu Oku, turyści sadzają je na wozach wleczonych przez konie. Wóz taki, fasiągiem zwany, malowniczo przystrojony (albo i nie), powożony jest przez wozaka. Czyli fiakra.

Fiakrzy – dla uciechy turystów – noszą kierpce i sukienne portki, haftowane w parzenice. Nie mam pojęcia, jak wytrzymują w tych gaciach w upalne dni.
Jednak wcale im nie współczuję, bo oblekają się w te szmaty dobrowolnie.

Współczuję za to ich koniom.

Romantyczne opisy amerykańskich biur podróży zapewne nie zawierają tej informacji:
 „Tatrzański oddział TOZ przeanalizował co stało się z końmi, które woziły turystów w zeszłym sezonie. Dane są zatrważające – 3 padły z wycieńczenia na trasie, aż 44 oddano do rzeźni po zaledwie kilku miesiącach pracy”.

To są fakty.
A ich interpretacja? Zacytuję za pewnym portalem internetowym:
„Szymon Ziobrowski (TPN) wierzy w zdrowy rozsądek fiakrów. – To ich praca, a za konie płacą po kilkanaście tysięcy złotych. Nie sądzę, żeby świadomie pozwalali na to, żeby koniom stała się krzywda”.

Wiara w czyjkolwiek zdrowy rozsądek może się wydawać dobrą rzeczą.
Chyba, że oceniamy skutki tej wiary: brak refleksji i jakiejkolwiek zorganizowanej kontroli nad losem trzystu stworzeń, wlokących się dzień w dzień pod górę (i pędzonych z góry, byle szybciej).

Te inteligentne, piękne, czujące stworzenia ciągną przeładowane wozy, na których leniwie spoczywają cielska innych czujących stworzeń.
Może nie tak pięknych, ale ponoć inteligentnych!
I nic.
Żadnej refleksji, żadnej wątpliwości.

Płacisz cztery dychy, pakujesz zad i jedziesz.
Może dojedziesz.
Może nie.
Bo czasem koń pada w dyszlu i już nigdy nie wstaje.

Wtedy przez chwilę wszyscy są zbulwersowani.
Bo nie dostał pić i wypocił wszystkie elektrolity.
Zatrzymało mu się serce.
Bo ciągnął, ledwo żywy, ciężar ponad końskie siły, więc pot lał się z niego strumieniami.

Kilka dni temu znowu padł koń na trasie do najpiękniejszego jeziora.
Tam, gdzie szczęśliwe kozice skubią delikatną roślinność.

Czy ktoś się tym przejął?
Ależ tak, jeszcze jak!
Można było poczytać o tym, jak wrażliwa jest ta nasza ludzka rasa: że ludzie byli tak niesamowicie wzburzeni, aż zdjęcia leżącego konia pstrykali, od razu pakując je w internet.
A niektóre panie to się nawet popłakały.

Chlipały szczerze nad losem biednego konika.
Jeszcze chwilę temu były dla niego źródłem udręki, ciężarem. Ale wystarczyło, że zdechł w męczarniach, żeby obudzić w nich to serdeczne chlipanie.

Dwudziesty pierwszy wiek.
Druga dekada.
Wiek dronów, bezprzewodowej komunikacji, rozkwitu mechaniki kwantowej, nanotechniki i tryliona innych przebłysków ludzkiego geniuszu. Dysponujemy pojazdami, które mogłyby cicho i bez wydalania spalin wozić do najpiękniejszego jeziora tych, którzy iść nie mogą. Starców, inwalidów; oni też mają prawo podziwiać pasące się kozice.
Ale cała reszta?
No proooszę państwa!
Niechże wozacy sami ciągną swoje wozy.
W sukiennych portkach, w upale.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 30/2014

Ktoś

Prosimy o pomoc w rozwiązaniu zagadki.
Stworzenie to wylądowało na dachu z wielkim łoskotem.
Mała pliszka siedząca obok komina nawet nie drgnęła; pliszki to przedziwne ptaszęta.

Nie wiemy, co to za jegomość. Jest wielkości gołębia (w pierwszej chwili wydawało nam się, że to gołąb, ale zaraz się napuszył). Siedział spokojnie kilka minut, pozował do zdjęć, po czym odleciał.

A pliszka została.

Kto to był? Czy ktoś zna odpowiedź?

Sprężam się… i odprężam

Tak, zdecydowanie pomagają mi pytania w rodzaju: no kiedy wreszcie?
Natychmiast się sprężam, zbieram w sobie, siadam do laptopa i dziuniam.
Innymi słowy: dziunipiszę.

Epifania użaliła się na mój widok:
– Ojej, na czym ty siedzisz! Nawet porządnego krzesła do pisania nie masz.

No cóż, piszę, siedząc na ogrodowym, plastikowym foteliku. W domu mam jeden w kolorze jeloł, a na zewnątrz siaduję na białym. To białe barachło jest do dupy, bo się gnie i wije w upale.
Moje pisarskie krzesło zostało w Saint Helens, a na nowe… nieważne.

Epifania zapragnęła ulżyć mej domniemanej niedoli i zaoferowała drewniane, masywne krzesło od kompletu, na widok którego ciarki mi pobiegły w stronę krzyża i z powrotem.
Nigdy!
Nie!
Usiądę!
Na!
Krześle!
Do!
Tortur!
Chyba, że zacznę opisywać wątek sado-maso.

Obawiam się, że dziuniopisanie rozciągnie się na wieczność, jeśli nie przestanę cyzelować dziesięć razy tego samego akapitu. No, ale jak ja mam przestać, skoro raz mi się podoba to, a raz śmo?

Jednego dnia używam słowa „uwaga”, następnego wolę „percepcja” bo ładniej się komponuje z całością zdania i ma lepszy rytm. Po czym dochodzę do wniosku, że zmienię całość tak, żeby użyć słowa „świadomość”, które ma szerszy zakres znaczeniowy i podprowadzi mnie w stronę sprytnej dygresji.

Oto skutki nadmiaru, w tym wypadku nadmiaru słów w słowniku.
Zwłaszcza synonimów i słów pokrewnych.

Gdybym znała słów kilkaset, mogłabym napisać zgrabny romans i za zarobione pieniądze kupić sobie krzesło. Obrotowe, żeby się pokręcić, gdy mi się znudzi tkwienie licem na północ.

Wracając do tego, co istotne: z wiekiem (wiek jest świetną wymówką na każdy idiotyzm) staję się perfekcjonistką. Taką, co dzierga i pruje. Taką, co niczego nie kończy, dopóki nie jest doskonałe. Czyli nigdy.

No dobra, aż taką to nie jestem.
I mam nadzieję, że nie idę w tym kierunku.

Po prostu chcę napisać dobrą książkę.
Nie dla siebie, prawda?
Przecież nie ja będę ją czytać, prawda?

Idę się odprężyć.
Groszek cukrowy odpręża znakomicie.
Odprężona, może wreszcie przestanę się znęcać nad własnym tekstem.
A może nie.
Do miłego!

Kilka słów o zaufaniu

Inspiracją dla moich stałych piątkowych rozmyślań stał się tekst profesora Marcina Króla, filozofa, historyka idei. Moje piątkowe zapiski są waszym wtorkowym felietonem, co czasem sprawia, że słowa tu kreślone odnoszą się do kwestii lekko przebrzmiałych. Na stronę wstawiam je (jeśli w ogóle wstawiam) znacznie później, ale pewne pojęcia nie ulegają dezaktualizacji. Temat dobra i zła nigdy nie bywa przeterminowany. Jego data ważności sięga wieczności.
Czy zgodzicie się ze mną?

Cenię zazwyczaj poglądy profesora Króla i sięgam po jego wypowiedzi chętnie i z wdzięcznością. To bez znaczenia, że miewam odmienne opinie. Spojrzenie na świat oczami filozofa jest zawsze ciekawą przygodą intelektualną.

Tym razem profesor napisał coś dziwnego. Na tyle zaskakująco odniósł się do kwestii zła, że z lekka mną zatrzęsło. Zatrzęsło także profesorką etyki Środą, bo napisała polemiczny felieton, który zmartwił mnie jeszcze bardziej.

Nie mogę jednak dyskutować z obojgiem naraz. Pozostanę więc przy historyku idei.
Tym, co wprowadziło mnie w osłupienie, jest taka oto opinia profesora Króla: „Sensem demokracji jest wydobycie z nas tego, co dobre.”
Nie rozumiem. W jaki sposób?
Skąd wzięło się to twierdzenie? Bo przecież nie z historii i nie z idei.

Dobro nigdy nie było elementem równań politycznych, niezależnie od istniejącego ustroju. Ani dziś, ani tysiąc lat wcześniej. I raczej nie będzie za kolejne tysiąc lat. Wszelkie próby dodania dobra do wzorów na ustrój społeczny kończyły się fatalnie: a to wyprawami krzyżowymi i Świętą Inkwizycją, a to obcinaniem głów hurtowo.
W najbliższej nam przeszłości proces „wydobywania dobra” pognał całe zastępy „niedobrych” w kierunku Syberii i dalej, do nieba. Po co więc mieszać ludziom w głowach, przypisując polityce wymiar moralny, który jest tylko symulacją?

To samo dotyczy zła.
Dla profesora najwyraźniej głównym nośnikiem zła są ludzie, którzy nie ufają. Cytat: „Podejrzliwość zaś jest złem, podszeptem diabła, złem, które dewastuje wszystko”.

Z diagnozą, że brak zaufania i podejrzliwość jest pochodną zła zgadzam się bez zastrzeżeń. Zupełnie gdzie indziej widzę natomiast źródło owej diabelskiej sztuczki.
Profesor twierdzi bowiem, że nośnikiem zła są ludzie podejrzliwi i nieufni. Wątpiący w dobre intencje, zwłaszcza w intencje władzy.

Dobrze jest wierzyć i ufać.
Byłoby miło móc uśmiechnąć się do dziecka na ulicy, nie budząc podejrzeń o pedofilię.
Jak dobrze byłoby pomóc staruszce, bez wzbudzania obaw, że czyhamy na jej majątek.
Nie ma nic lepszego od komfortu wejścia do banku z pełnym zaufaniem, że nie wyjdziesz z niego jako bankrut.
Marzę o ufnym kupieniu sera, z którego nie tryskałaby woda.
Pragnę zrobić zakupy bez wczytywania się w skład chemiczny każdego produktu.
To wszystko są mniejsze lub większe korzyści z wzajemnego zaufania.
Oraz z pewności, że w razie jego nadużycia, służby do tego powołane pomogą naprawić krzywdę i zapobiegną jej powielaniu.

Protestuję zatem przeciwko przypisywaniu diabelskich intencji tym, którzy wołają „sprawdzam!
Prawdziwe zło rozprzestrzeniają ci, którzy wykorzystują szczątki społecznego zaufania, żeby zagarnąć dla siebie ile się da i zostawić „naiwnych ciemniaków” własnemu losowi.

Proszę mi nie wmawiać, że asymetria typu: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie” jest moralnie zdrowa i/lub politycznie opłacalna.
Profesor Król ubolewa, ale twierdzi, że państwo (czyli kto?) ma prawo podsłuchiwać swoich obywateli dla ich własnego dobra. Dla ich bezpieczeństwa. Tego prawa odmawia jednak maluczkim.

To intrygujące, że relatywizm moralny jest przedstawiony jako zasada demokracji. Kiedy jestem przez państwo podejrzewana i podsłuchiwana, wcale nie czuję się dobrze, ani bezpiecznie.
Ale powinnam uwierzyć profesorowi na słowo, że jest w tym akcie zniewolenia większe dobro.
Tymczasem obywatele węszący wokół władzy służą … diabłu. Skąd taki pomysł, panie profesorze?

Zło jest po obu stronach równania, chociaż nie rozkłada się symetrycznie. Władza ma po prostu lepsze narzędzia i nieograniczony dostęp do intymności obywateli.

Złem jest także nawoływanie do powszechnej ufności w jednym tylko kierunku: obywatele bezgranicznie ufni wobec władzy.

Złem jest wzywanie do pokory, żeby pokorne owieczki prowadzić na zatracenie.
Złe jest żądanie ufności, czyli ślepoty na niebezpieczeństwo wykorzystania.

Raz jeszcze podkreślę: Bez zastrzeżeń zgadzam się z diagnozą, że nieufność chodzi pod rękę ze złem. Złem roznoszonym jak zaraza przez tych, którzy nadużywają zaufania poczciwych ludzi, zmieniając nas wszystkich w paranoików.

Kto i jakim prawem uczynił z nas psychopatów, węszących spiski i zakładających podsłuchy? 
Kto nas wpycha w objęcia diabła?

*Polemika dotyczy tekstu „Diabeł ma nas  w swych objęciach”, który ukazał się w Magazynie Świątecznym” Gazety Wyborczej

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 27/2014

Z pamiętnika kociej matki

Kotony wyszły z ukrycia.

Jeśli nigdy nie widzieliście pięciu kotów na dachu, to pozwólcie, że wam opowiem.
Wy w tym czasie sobie wyobrażajcie.

Najpierw przez dziurę pod dachem stodoły wychodzi Zięciuś, bo jest najodważniejszy.
Tuż za nim podąża jedna z Dziuń, ona zawsze trzyma się blisko niego.
W tym czasie po belkach pod stropem biegnie już reszta smarkaterii.

Za wyjątkiem Owieczki.
Ten maminsynek jeszcze nie zdecydował się opuścić bezpiecznego stryszku.

Kotony najpierw baraszkują na dachu sławojki, szamocząc się z jakąś szmatą, kąsając drut, włażąc do karmnika, wymachując łapkami. Same dla siebie nie szaleją nadmiernie, ale niech tylko pojawi się widownia. O, wtedy naprawdę zaczynają małpie sztuczki.

Mając za nic prawa fizyki, kotony wskakują na stromy dach. Widocznie papa daje im wystarczająco mocne oparcie dla ostrych pazurków.

W świetle zachodzącego słońca pięć kotów tańczących na dachu zamienia się w intrygujący spektakl.
Zdarza się, że któryś (albo wszystkie) spadają jak ulęgałki na trawę. Dostatecznie miękką, żeby zamortyzować upadek. Po takim wyczynie, koton otrząsa się i zaczyna się paść. Tą trawą, jak koza.

Tymczasem widownia wydaje zachwycone okrzyki.
Lub okrzyki przestrachu, jeśli ewolucje kotonów przekraczają naszą zdolność rozumienia.

Nikt nie zgłasza chęci posiadania małego kotka.
Cisza w tej sprawie spędza mi sen z powiek. Nie jakoś bardzo spędza, ale troszkę.
Pod względem emocjonalnym mogę pomieścić w moim życiu siedem kotów, ale inne względy są już bardziej względne.

Ponieważ uwagę mamy skupioną na kociarni, ledwo zauważamy, że bocianie dzieci są prawie dorosłe. Jaskółcze dzieci siedzą już na drutach, jak nuty na pięciolinii. Zawsze korci mnie, żeby zagrać ich melodię, ale już nie pamiętam, jak się gra z nut.

Wysypało kurkami w naszym lesie, żeby zrobić znakomity obiad, wystarczy trochę się poschylać.
Ogród jest tak udany, że nie mogę wyjść ze zdumienia.*

Codziennie wystukuję kolejny rozdział drugiej Dziuni. Wpadłam w dawno zapomniany rytm.
A jednocześnie w ten błogosławiony stan umysłu, w którym jedno słowo wystarcza, żeby zbudować na nim cały rozdział powieści.

Nie znaczy to, że zupełnie nie przejmuję się wieściami ze świata.
Tyle, że od tego przejmowania ręce mi opadają. A nie mogę sobie na to pozwolić. Nie chcę chodzić z załamanymi rękami.
Ale nie umiem pomóc.
Nie umiem nic poradzić na to, że gdy po moim dachu wesoło skacze pięć szczęśliwych kotów, gdzieś ktoś płacze i nikt go nie pociesza.

* W międzyczasie przeszła gigantyczna burza i jest trochę potargany, ten biedny ogród.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski

Tam i tutaj – dziunioreportaż

Minus trzy: Tutaj, teraz

Mój komputer jest w Chorzelach, pożyczam od Łysego jego urządzenie o zbyt miękkich klawiszach, po których ślizgają mi się palce. Chcę się podzielić z Wami wrażeniami ze Szczecina, a przecież nie będę każdemu z osobna opowiadać, bo przez kilka ostatnich dni natrzaskałam się gębą za wszystkie lata milczące wstecz i na zapas.

Rano poszłam w deszczu do lasu, bo dręczyło mnie pytanie, czy pod moją nieobecność Pan Be nie wyzbierał wszystkich kurek. I zaprawdę, powiadam wam, to pytanie rodziło emocję o wiele silniejszą, niż oczekiwanie na wynik konkursu. A to dlatego, że kurki są realne i zazwyczaj mam je w zasięgu ręki. Odwrotnie, niż nagrody.

W lesie:
Mech był rozgrzebany, kurkowe pole zryte w dzikim szale.
My, grzybiarze z całą pewnością mamy hysia.
Jedni mniejszego, inni większego. Łączy nas wspólna obsesja poszukiwaczy skarbów.

Niektórzy do tego są wandalami: rozpieprzyć wszystko tak starannie, żeby dla innych nie wyrosło.
Na pewno nie zrobił tu tego Sajgonu mój sąsiad, Pan Be. My kochamy las i nie śmiemy go kaleczyć. Musieli wleźć tu jacyś Warszawiacy w pierwszym pokoleniu.

Łażąc po lesie pisałam ten reportaż na dysku miękkim, który noszę pod czaszką. Mamrotałam jak mamrotnica pospolita, aż w chwili jasności uświadomiłam sobie, że mój telefon posiada… dyktafon. Oż-w-mordę, a ja się umartwiam mnemotechniką, żeby nie zapomnieć co zgrabniejszych fraz!

Minus dwa: Tutaj, wcześniej

Moje kotony urosły we wszystkich kierunkach. Wciąż jest ich sześć, a chętnych na kociątka nie znalazłam, chociaż rozpytywałam nawet w Szczecinie.
Mogę już przedstawić je z imienia: Owieczka, Zięciuś, Oczko, Dwie Dziunie i Maciuś, przy czym Owieczka to chłopiec a Maciuś to dziewczynka. Bez urazy, po prostu testujemy na zwierzętach dżenderystykę stosowaną. Jeśli zechcą, zamienią się imionami.

W tym miejscu pragnę podziękować Tajemniczej Epifanii, że nie zawiodła i serdecznie zajęła się moją kocią rodziną przez te kilka dni.

Minus jeden: Tutaj, wczoraj

Przyjechaliśmy przed czasem, jaki ustalił dla nas GPS. Biedny, obłąkany nawigator, który przez całą niemal drogę wrzeszczał: ZAWRÓĆ, JEŚLI TO MOŻLIWE.
Mea culpa, ty nieszczęsne, udręczone urządzenie, bo nie wgrałam ci nowych map. Ostatni raz jechałam krajową siódemką w 2004 roku. To była całkiem inna siódemka, dlatego mój GPS uważał, że jadę po polach i bagnach. Jeśli kogoś razi antropomorfizacja GPS-a, to niech pominie powyższy fragment i uzna go za niebyły.
Niebyły – jak to smutecznie brzmi!

Wysiedliśmy z auta i – nawet nie zerkając w stronę domu – pognaliśmy do stodoły liczyć koty. Nastąpiła scena powitalna, głaskalna, ćmokalna (ja), na przebłaganie za pozostawienie ich na pastwę Epifanii. Która kotki nie tylko głaszcze, ale i całuje!

Doznawszy ulgi, że koty nie zostały przekarmione, przegłaskane i zacałowane na śmierć, rozejrzałam się po obejściu. We wschodniej ścianie nietoperze już szykowały się do łowów; zapadał zmrok.
Szurały i drapały.
Szeptały i chichotały.

Od zachodu, gdzie mieszkają bociany też dochodził dziamgot i plotkowanie, a nawet dziki śmiech. 

Posmutniałam po raz pierwszy.
– Szydzą ze mnie – poskarżyłam się Łysemu. – Widocznie nie spełniłam ich oczekiwań.
– Phhh! – odpowiedział mój mąż.

Jeden: Tam, wyjazd

Zakleiliśmy taśmą techniczną co większe dziury w podłodze naszego fiata, a jeden z licznych synów Epifanii sprawdził stan techniczny, poziomy płynów, światła. Westchnął, pokręcił głową, nic nie powiedział.
Dopytałam:
– Mogę jechać?
– Jechać można – mruknął niezobowiązująco. – Jak trzeba…

Minęło kilka lat, odkąd siedziałam za kółkiem, robiąc kilkaset kilometrów bez mrugnięcia okiem. Ostatnio najdłuższe podróże odbywam do Chorzel lub Duczymina.

Dogłębnie poczułam, w całym ciele, a najbardziej w głowie, co oznaczają słowa: Bez goryczy wyrzekać się przymiotów młodości.
Błędnik zaczął mi płatać figle, przed oczami błyskało.
Pomógł mi krótki sen na leśnym parkingu za Lęborkiem.

Dwa: Tam, migrena

Czyż to nie ironia, że przed swoim pierwszym spotkaniem autorskim obudziłam się o pierwszej w nocy, szarpana mdłościami? A więc to jednak nie intensywna jazda i nie moja domniemana starość była przyczyną sensacji ocznych i zawrotów głowy w podróży!
Ból już rozrywał mi czaszkę i wysadzał prawe oko, słyszałam potworny łoskot warkocza na poduszce, nos wypełniał mi smród gnijących jabłek i spleśniałego, stuletniego sera.
Tak, zgadliście.
Migrena w całej swej krasie.
– O kurwa, o nie. – Zazgrzytał Łysy w półśnie, kiedy dotarło do niego, z czym ma do czynienia.
Widywał mnie bowiem wiele razy, obejmującą sedes w miłosnym uścisku, szarpaną suchymi torsjami.

Wcześniej, wieczorem całe piąte piętro hotelu rozbrzmiewało ariami tenorów, którzy przyjechali do Szczecina na turniej. Teraz ja miałam zacząć swoje arie. No racja, że kurwa-o-nie.
Rzygałam jak w turnieju bulimiczek, a w mózgowiu tańczyły mi dziko słowa: wyrzekam się przymiotów, wyrzekam się wymiotów, przyrzekam, wyrzekam, rzygam, rzekam, miotów.

Trzy: Tam, spotkanie

Moje życie składa się z małych cudów, które w przedziwny sposób redukują skutki dużych pechów. Powiem więcej: utylizują skutki ogromnych pechów!
Dlatego, w odróżnieniu od mojego męża, niezbyt chętnie się martwię. I nie nadmiernie głęboko przeżywam stresy.

Także tym razem to on martwił się za nas oboje. Ja w tym czasie spałam i śniłam, że ktoś wyrzuca moje rzeczy z szafy. Kazano mi się wynosić z hotelu. Ale tylko w męczącym, migrenowym śnie.

O dwunastej w południe zwlokłam się z łóżka, wzięłam chłodny prysznic, dwie tabletki (to raczej jako placebo), ubrałam się na oślep i wyruszyliśmy do Salonu ProMedia, aby spotkać się autorsko z ludźmi.
Dopóki nie ruszałam głową, wszystko było w porządku.

Na szczęście ludzie byli przyjaźnie nastawieni, miejsce komfortowe a atmosfera sympatyczna i bez zadęcia. Bo – nie powiem niczego nowego – już wolę migrenę, niż zadęcie.

Znowu musiałam wyrzekać się przymiotów młodości, gdy padło określenie „późny debiut”.
Jest w tym określeniu coś równie umniejszającego wartość, jak we frazie „przedwczesny wytrysk”. Gdy słyszę (lub czytam) te słowa w odniesieniu do siebie, budzi się we mnie jędza. A przecież tyle wysiłku wkładam w to, żeby tę sukę uśpić!
Pomijając wszystkie celne a złośliwe riposty, pragnę zauważyć, że nie jest to późny debiut, skoro zostałam doceniona jeszcze za życia. I nie przysypiałam, mamląc sztuczną szczękę i śliniąc się na spotkaniu autorskim.
Mamlałam?

Nie przysypiałam, ale za to zapłakałam.
Zapłakałam ze wzruszenia, słuchając fragmentu przepięknej, poruszającej prozy Ani Augustyniak, która kochała, kiedy odeszła jej mama. Miałyśmy wspólne spotkanie i nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. Poznałam osobę o pięknej duszy i wielkim talencie.

 Anna Augustyniak, „Kochałam, kiedy odeszła”.

Płakałam nad tą chwilą, w której wybiera się dla swojej matki strój na ostatnią drogę.
Wspominałam tę piękną suknię mojej matki, włożoną w obce dłonie. Które rozpłatały ją byle jak na plecach, by ubrać zimne ciało kobiety na zawsze żegnanej. To nie było oswajanie śmierci, lecz spojrzenie jej w twarz. 

Podpisując egzemplarze Dziuni nie miałam pojęcia, że jeden z nich podsuwa mi Kasia. Poetka, która w ciemnościach błąkała się po resorcie SPA. W tych ciemnościach dostrzegła znacznie więcej, niż niektórzy widzą w pełnym świetle.

Katarzyna Ewa Zdanowicz „Ciemność. Resort SPA”.

Jakie trzeba mieć spostrzegawcze serce, żeby zauważyć, że ciemna materia bólu zawiera w sobie drobne i wątłe, ledwie żywe, lecz tym cenniejsze drobiny nadziei.

Trzy i pół: Tam, miasteczko literackie

Kroiłam tort, ale go nie jadłam. Przyjęłam pozę ascetki.
Po co?
A bo ja wiem?

Później miałam podpisywać książkę, ale nikt się nie pokazał. Pogadałyśmy z Anią i Kasią jak pisarki z pisarkami, czyli wesoło.
Piszemy ponurości, ale śmiejemy się szczerze.
Jesteśmy przecież normalne, czyli oddychamy, gdy jest powietrze.
I wstrzymujemy oddech, kiedy życie sączy toksyny.

Żałuję, że nie miałam okazji poznać bliżej piątej finalistki, Angeliki. Spotkałyśmy się przelotnie dopiero na gali.

Angelika Kuźniak, „Papusza”.

To głośna książka, już doceniona przez krytyków, intrygująca opowieść o niezwykłej poetce. Poczytajcie więcej w sieci, bo warto.

Dwóch panów podeszło, gdy rozmawiałyśmy o różnych formach dyskryminacji. Przypomniało mi się zdarzenie ze spotkania autorskiego i powiadam:
– Ageizm. Zaczynam na sobie odczuwać ten problem.
Na te słowa jeden pan czule objął drugiego i rzucił:
– A my jesteśmy gejami i się bardzo kochamy.
– Proszę pana – odrzekłam. – Ageizm to jest dyskryminacja ze względu na wiek, a nie ruch przeciwko gejom!
Sami widzicie, że było twórczo i słodko.

Cztery: Tam, gala

W Teatrze Współczesnym przywitała nas urzekająca muzyka. Trzy piękne panie smyczkami wyczarowały Skrzypka na dachu.
Panował półmrok.

Gryfia siedziała po mojej lewej stronie. Bardzo cicha, skromna.
Wcześniej, na obiedzie też siedziałyśmy blisko siebie. Ona, jako jedyna zamówiła zupę z dyni i siedziała nad nią smutno, gdy reszta z nas chłeptała smakowity krem z pomidorów. Papka z dyni okazała się średnio jadalna.
Wróżąc z zupy, zaśmiewałyśmy się, że oto już wiemy, kto dostanie nagrodę. Nieco nerwowo, bo pokażcie mi kogoś, kogo nie nęci pięćdziesiąt tysięcy!

Kto we łzach sieje, ten zbiera w radości.
Kto smuci się nad zupą, temu należy się nagroda.
Zwłaszcza, jeśli do tego napisze wyborny reportaż, żyjąc w Bukareszcie, w kurzu i niedostatku.

Małgorzata Rejmer „Bukareszt. Kurz i krew ”

Czytane na gali fragmenty tej książki uderzająco przypominają moją młodość w konającym PeeReLu. Czyż my, piękni pięćdziesięcioletni, nie pamiętamy, jak czekaliśmy, aż rzucą papier toaletowy, odziani w zwoje sznurka?

Przy okazji muszę wspomnieć, jak miłe wrażenie zrobiła na mnie Dziunia czytana przez aktora Teatru Współczesnego, Konrada Pawickiego. Nareszcie mogłam z dystansu ucieszyć się własnym poczuciem pisarskiego rytmu. Wybaczcie brak skromności.

Wszystkie jesteśmy małymi Gryfiami, ale Małgosia Rejmer została Gryfią Wielką. Już zapowiedziała, że wybierze się w kolejną podróż, tym razem nie przymierając głodem. Z tej nagrody urodzi się więc kolejny reportaż.

Żeby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać.
Konkurs literacki to nie zawody, nie możesz przyspieszyć tuż przed metą, nie kontrolujesz zdarzeń. Dla mnie ta konstatacja była źródłem świętego spokoju.

Oto, co się stało:
Kilka słów, jedno malutkie ukłucie smutku i już po wszystkim.

– Uff. Nareszcie – westchnął Łysy, kiedy po gali poszliśmy najeść się na bankiecie.

Pięć: Myśli w głowie

Po tym jego westchnieniu poznałam, że jednak snuł jakieś nadzieje.
Oczekiwania.
Oczekiwania są źródłem rozczarowań.

Po powrocie do domu miałam własną chwilę słabości, ten ułamek sekundy poświęcony na myślosnuje. Przez te szepczące nietoperze i plotkujące bociany. Że mogłabym to i owo i nareszcie.
I na tym zakończyłam użalanie, szczerze zadowolona z tego, co dostałam.

Zostałam:
Zauważona i doceniona jako pisarka (i to za życia doczesnego!)
Doskonale zadbana przez organizatorów imprezy.
Obdarowana uroczą statuetką z bursztynami zatopionymi w szkle.
Rozpieszczona emocjonalnie przez ludzi z Kuriera Szczecińskiego.

A samo miasto robi ogromne wrażenie. Szczecin jest przepiękny.

Zdecydowanie nie potrzebuję nagrody pocieszenia, chociaż byłoby miło zaznać trochę spokoju.
Z każdym dniem znacząco maleje dystans między tym, czego pragnę, a tym, co dostaję.
Poprzez redukcję pragnień.

A teraz zapraszam do obejrzenia tego, co tu opisałam, z perspektywy Łysego.

zdjęcia: Krzysztof Nowakowski