Biznesmeni i frajerzy

W przedziwny sposób motywy poprzednich felietonów aż się proszą o wykorzystanie w bieżącym!
Pamiętamy, że minister rolnictwa przez nieuwagę ubrał w słowa i ujawnił pewną tajemną zasadę ogólną.
Wyraził ją taką oto frazą: „Ja szanuję biznesmenów, a nie frajerów”.

Nie ma się co czepiać ministra o to, że odkrył w sobie manifestację owego sekretnego prawa, rządzącego przyrodą.
Cały świat istot żywych szanuje biznesmenów, a frajerów ma w głębokiej pogardzie.

Wspominam niezbyt odległe czasy, kiedy w naszym kraju rodził się tak zwany kapitalizm. Wraz z nim rodziła się i rozkwitała nowa klasa społeczna – biznesmeni.
Nie spadali jako desant przysłany ze zgniłego Zachodu, tylko wychodzili spod ziemi.
Z podziemi.

Do tamtej pory ten podziemny świat interesów był klasą pariasów, co miało swój odpowiednik w języku.
Mieliśmy badylarzy, kułaków, cinkciarzy, krwiopijców, lichwiarzy.

Półlegalne lub całkiem nielegalne szare strefy tętniły wprawdzie życiem, ale było to życie gorszego sortu, skrywane wstydliwie i z lękiem.
Starszej daty czytelnik na pewno pamięta wiązanki inwektyw, którymi w prasie (i na spotkaniach ezgzekutywy) obrzucano naszych rodzimych, siermiężnych biznesmenów.

No cóż, wtedy był inny ustrój i wszyscy się mylili.
Później przyszło sprostowanie: to biznesmeni są solą ziemi i światłością świata.

Jasne, upraszczam, ale ja tu nie piszę doktoratu, tylko felieton.

Każda grupa prześladowana – gdy prześladowania się kończą – zmienia się w grupę świętych krów.
Tak, tak, słusznie wam się to kojarzy ze sprężyną, którą tu odsądzałam od czci dwa tygodnie wstecz.

Mechanizm sprężynowy jest uniwersalny: 
Gdy się kogoś wdeptuje w glebę, a następnie szybko puści, to taka sprężyna – fiuuu – aż pod niebo skacze.
Zanim ktokolwiek zdąży wrzasnąć „no, bez przesady!”

Nie ma się czym chwalić, a tym bardziej umieszczać tego prawidła w charakterze logo na każdej paczce polskich paluszków słonych.
Ale przyznać należy, że tak to mniej więcej działa.

Jest wiele takich grup, niegdyś wzgardzonych, dziś na topie. Z racji przeszłości, z racji niegdysiejszego ucisku są chwilowo poza zasięgiem wszelkich krytyk. Czasem wręcz ponad zbiorem praw i zasad, którymi muszą przejmować się zwyczajni obywatele, czyli całe zastępy frajerów.

 Obywatel zwykły frajer to jest ktoś, kto nie należy do żadnej z grup, aktualnie pełniących funkcję dyżurnej świętej krowy.
Na pewno nie jest biznesmenem.

Frajer płaci podatki, nie zatrudniając cwanej gapy dla „optymalizacji zobowiązań”.
Na dodatek płaci je tam, gdzie mieszka i pracuje, bo w swym frajerstwie uważa, że to jest właśnie patriotyzm.

Frajer robi różne śmieszne rzeczy, przewidziane dla frajerów, dzięki czemu biznesmen już nie musi.

My to wiemy, oni to wiedzą, wszyscy to wiedzą i jakoś leci. Przy wielkich cwaniakach pożywiają się średni cwaniacy, na nich żerują drobni cwaniacy, świat się kręci, obojętny na frustrację frajerów, patrzących na to z boku.

Niestety, frajerzy, podobnie jak wszystkie inne klasy stworzeń, mają swój punkt wrzenia i punkt krzepnięcia.
Kto tego nie wie, temu biada.

Biznesmen Marek Goliszewski właśnie się dowiedział, gdzie znajduje się punkt wrzenia frajerów polskiej nauki.
Frajerzy tacy, pragnąc zdobyć stopień naukowy, ślęczą w bibliotekach.
Czytają prawdziwe książki w różnych językach.
Prowadzą badania.
Całują w tyłek promotorów.
Brną niezrażeni poprzez zasieki stawiane przez nepotyzm, rządy szwagrów i kolesiów, megalomanię miernoty, feudalne układy uczelniane.

Na gniew tej znużonej, frajerskiej gromady naraził się wspomniany wyżej pan prezes BCC.
Ten biznesmen XXI wieku zapragnął dodać sobie splendoru doktoratem. 
Tyle, że nie chciało mu się wysilać naukowo.
I chociaż, cytuję: „(…) wielu naukowców przyznaje, że na polskich uczelniach ten tytuł otrzymuje się z o wiele gorszymi doktoratami”, tym razem frajerzy zawołali jednym głosem i władze Uniwersytetu Warszawskiego usłyszały.
Usłyszawszy zaś, odmówiły Goliszewskiemu pasowania na doktora.

Zwycięstwo frajerów nad biznesmenem jest prawdziwym dziwowiskiem. Nikt się tego nie spodziewał, a sam biznesmen długo nie się otrząśnie.
O tym, że jest w szoku świadczy jego komentarz, w którym zarzuca mediom… prześladowanie biznesmenów.

A na koniec bezpłatna złota myśl, która może się komuś przydać przed wyborami:
Brak szacunku dla frajerów nie chroni przed ich gniewem.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 44/2014

Nic się nie stało

– Ja szanuję biznesmenów, a nie frajerów – wyznał szczerze minister rolnictwa, pan Marek Sawicki.
A zatem witamy w gronie tych, którzy zdecydowali się na coming out.
Coming out, czyli ujawnienie orientacji.

Pan minister ujawnił nam swoją orientację mentalną – preferencje i wartości. Jak na ludowca przystało, zrobił to z przytupem.
Ja wiem, że on tego nie planował.
To był czysty przypadek!
Ale po pierwsze: ja nie wierzę w przypadkowość czegokolwiek.
A po drugie: tak właśnie poznajemy kogoś naprawdę – przez jego nieostrożność.

Ludzie głoszą swą wewnętrzną prawdę o wiele częściej, niż im się wydaje.
Tyle, że nie mają nad tym zjawiskiem żadnej kontroli.
Prawda wyskakuje im z ust jak przygłupi Filip z indyjskich konopi – kłap, kłap i jeszcze raz kłap.

Dzieje się tak nie wtedy bynajmniej, gdy ludzie planują rzec coś zgodnego z własnymi przekonaniami.
Wręcz przeciwnie. Człowiek chwilowo prawdomówny odsłania się zupełnie bezwiednie.

Zauważcie, że jak na tak skomplikowany organizm i tyle lat ewolucji, proces wydostawania się prawdy z człowieka jest dość banalny. Wystarczy chwila nieostrożnego poddania się uczuciom.
To wcale nie muszą być emocje skrajnie burzliwe. Ot, człowiek da się ponieść samozadowoleniu i uzna, że sam z siebie ma coś do powiedzenia. Na sekundę się zapomni, a już prawda wydostaje mu się z ust. Jakby tam cały czas tkwiła i tylko czekała na właściwy moment, żeby się z nieszczęśnika wyrwać w świat.
Ku światłu.
Ku kamerom i mikrofonom.

Czyż to zjawisko nie powinno nas zaniepokoić?
Oto zwyczajne zadowolenie z siebie może być źródłem nagłej erupcji prawdziwych myśli i odczuć. Nie trzeba wcale wpadać w amok, żeby stracić nad sobą kontrolę.
Dając się ponieść błogości człowiek się zapomina. Zapomina, że powinien używać w mowie i piśmie sprawdzonych, bezpiecznych komunałów z kanonu politycznej poprawności. No i wali prawdą, siejąc zgorszenie.

Fakt, że ten czy ów właśnie ujawnił coś prawdziwego, jest zwyczajowo zwany „wpadką”.
Osoba taka, zaliczywszy ową „wpadkę”, usiłuje zeżreć z powrotem swoją wypowiedź.

Na wiele sposobów próbuje odwrócić kota ogonem:
A to twierdzi, że ta wypowiedź znaczy zupełnie coś innego, niż znaczy.
Albo, że nic nie znaczy.
Albo, że kłapnięcie to, wyrwane z kontekstu, jest zwykłą niezręcznością językową.

Tak czy siak, przypadkowy prawdomówca stara się zatrzeć wrażenie, że właśnie rzekł coś prawdziwego o sobie. Kręci piruety w drugą stronę, co przynosi jeszcze gorszy skutek.
Jeśli biedulek ten posiada jakieś zaplecze instytucjonalne, ideologiczne bądź partyjno-towarzyskie, to całe to zaplecze zwiera szeregi, aby mu pomóc uspokoić poruszenie, jakie swym kłapnięciem prawdy wywołał.
Zanim prosty lud zdąży się na dobre zgorszyć i wnerwić, a może i w cholerę pogonić nieostrożnego głosiciela szczerej prawdy. Zanim prawdziwa twarz zdoła wyprzeć ze świadomości kiczowaty obrazek, mozolnie budowany dla potrzeb public relation.

Minister Sawicki okazując pogardliwą wyższość ciemnym masom, nie jest w żaden sposób oryginalny. Nie ma się czym bulwersować. To już było.
Zdarzało się, że ten czy tamten prominent kazał spieprzać dziadowi. Albo nie utrzymał gęby na kłódkę i wyraził swój „prawdziwy stosunek” do tego czy śmego.
Do gwałtu, na przykład.

A jeszcze innego nagrali, jak tryskał cynizmem i megalomanią.
Przecież wszyscy mają w pogardzie frajerów, którzy ich utrzymują.
Nikogo już nawet nie bulwersuje ksiądz, który nie siląc się wcale na dyskrecję, szydzi ze starych bab, biorąc od nich bez zażenowania wdowie grosze.

Kto kocha, lubi i szanuje frajerów, no kto?

 Wiecie, co mnie w tym wszystkim zastanawia?
Czemu wewnętrzne światy ludzi są tak nieciekawe?
Takie przewidywalne, nudne, powtarzalne.

Dla tych, którzy uważają (ciesząc się lub martwiąc), że złotousty minister zaszkodzi wynikowi wyborczemu PSL mam złą/dobrą wiadomość:
To nie ma żadnego znaczenia.
Wpadka nikomu tutaj nie zaszkodzi.
Nie mamy zwyczaju rozliczać naszych prominentów z tego, czy ich wewnętrzny świat jest spójny z tym, co głoszą ustami. 

Czy jesteście ciekawi, dlaczego tak się dzieje?
Mam trzy propozycje odpowiedzi:

1.    Wszyscy jesteśmy frajerami.
2.    Wszyscy jesteśmy hipokrytami.
3.    Ale przecież nic się nie stało.

Zaznacz właściwą, szanowny czytelniku.

Sprężenie krytyczne

Od kilku dni czekam na dementi. Przeglądam strony w internecie w poszukiwaniu sprostowania. Jakiegoś tekstu w stylu: „A kuku! Ale was nabraliśmy, ćwoki!”

Ale chwilowo nikt nie dementuje, nikt nie prostuje, nikt nie wybucha gromkim śmiechem. Czyżby ta cała historia wydarzała się naprawdę?

Pozwólcie mi teraz na krótką dygresję, wspomnienie z czasów emigracji. Mieszkając  w Zjednoczonym Królestwie przeżyłam sporo zabawnych i mniej zabawnych zaskoczeń.
Niektóre z nich ocierały się o zgorszenie, chociaż gorszyłam się na wesoło.

Wybuchałam śmiechem na widok męskich gaci drukowanych w brytyjskie flagi, które całymi stosami zalegały w Tesco. Wysyp takiego towaru następował zazwyczaj w okresach ważnych wydarzeń sportowych, zwłaszcza piłkarskich.

No, dobra, myślałam:
Czapeczki – zgoda.
Szaliki – czemu nie.
Skarpety? Hmmm.
Ale bokserki???

Narodowa flaga noszona na siadającej części ciała?
A jednak.

Brytole mają sporo luzu i dystans do symboli, pomyślałam wtedy z lekką zazdrością. U nas takie wzornictwo uznane by zostało za zbezczeszczenie flagi, a następnie publicznie osądzone i skazane na jakąś paskudną i dolegliwą karę.
Flagowe galoty mogłyby zostać aresztowane razem z ich nosicielem, bo nasze poczucie humoru i dystans do samych siebie pozostawiają sporo do życzenia.

Dlatego ucieszyłam się, że Polacy zaczynają się pod tym względem rozwijać.
Lepiej późno, niż wcale.
Żart z nowym logo dla Polski wydał mi się całkiem zabawny i sympatyczny. Może nie do końca uchwyciłam cel tej medialnej zabawy, ale uznałam to za połączenie akcji reklamowej ze stymulacją zbiorowego poczucia humoru.

Obejrzałam wszystkie trzy propozycje na stronie internetowej logodlapolski.pl i uśmiałam się jak szalona norka.
A co mnie tak rozbawiło?
Nie same bohomazy, bo grafiki, jak grafiki.

Czerwone kreski, jedne grubsze, inne cieńsze.
Ułożone w skosy.
Ni ładne, ni brzydkie.
Ni głupie, ni mądre.

Ot, kreski, jak trylion innych czerwonych kresek.
Prawoskośne, lewoskośne, a z czym się komu kojarzą, to już kwestia wyobraźni.

O wiele zabawniejszy od samego zestawu rysuneczków wydał mi się opis wyjaśniający to przedsięwzięcie.
No mówię wam!
Napisane tak, jakby to wszystko było śmiertelnie serio.
Wrażenie takie jak wtedy, gdy komik z poważną twarzą plecie androny, od których boli nas przepona.

Okazuje się, że każdy z trzech rysunków przedstawia… sprężynę.
Trzy sprężyny (wierzę na słowo, ale nadal widzę tylko skośne krechy) ustawione są w szeregu, a pod spodem zachęta do głosowania.  Sprężyna, która dostanie najwięcej głosów, zostanie oficjalnym logo naszego kraju.

Czy to nie przedni dowcip?

A teraz następuje wyjaśnienie, dlaczego akurat sprężyna.
Czytamy:
„Symbolika sprężyny w pełni wyraża charakter i energię Polaków. Nasze niepokorne, ale jednocześnie konstruktywne podejście do świata. Im bardziej, jako naród, byliśmy ograniczani, tym większą energię, i twórcze napięcie generowaliśmy. Odradzaliśmy się silniejsi i jeszcze dynamiczniej działaliśmy.”

Ten fragment wygenerował we mnie takie napięcie humoru, że oplułam monitor.

Kulminacyjnym fragmentem skeczu jest informacja, że pozyskanie trzech czerwonych sprężyn kosztowało… 220 tysięcy euro.
Cha, cha, cha.
Niezły humor, trochę czarny, ale rozbawia do łez.

Bardzo śmieszna jest też parodia uzasadnienia idei logo, napisana bełkotliwym korpożargonem: „Poprawi to sposób postrzegania Polski na świecie, poprzez prestiż i konotacje związane z marką oraz motywem sprężyny.”

A gdybyście chcieli wiedzieć, w jaki sposób ta poprawa wizerunku Polski się dokona, to wiedzcie, że:
„Znak wywoła konotacje pomiędzy danym regionem czy lokalnym produktem, a Marką Polski. Dzięki temu przyczyni się do ich pozytywnego postrzegania, jako reprezentujących wysoką jakość i wartości związane z symboliką sprężyny.”

To właśnie ten ostatni fragment wywołał moje skojarzenie z brytyjskimi gatkami we flagi.

Sami widzicie, drodzy czytelnicy.
Gdyby to wszystko miało być na poważnie, to znaczyłoby, że pękła nam sprężyna na skutek krytycznego sprężenia absurdu.
Dlatego cierpliwie czekam, aż ktoś wykrzyknie:

„Aleśmy was wkręcili w sprężynę, ćwoki!”

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 42/2014

Człapie nowe

Aura drżączki przedwyborczej  jest podobna tej, którą generuje pełnia księżyca. Jedno i drugie charakteryzuje się nieprzeciętnym pobudzeniem psychomotorycznym.
Przekładając na język potoczny: Człowiek zaczyna się kręcić jak nosiciel owsików, trochę bez sensu, ale za to non stop.
Któż to się tak kręci i wierci?
I włóczy się i nawiedza?
Kto tak gorączkowo/owsikowo łaknie kontaktu z prostym człowiekiem, jak Polska długa i szeroka?
Czy ktoś już zgadł, o kim piszę? 

A piszę to ja, prosty człowiek, który przez krótką chwilę staje się ważny w swej zwyczajności. Oto zwyczajny ten obywatel w okresie przedwyborczym przestaje być zawalidrogą, petentem, roszczeniowym interesantem, a staje się bogactwem naturalnym. Które należy pilnie pozyskać i szybko zużyć, zanim dobierze się doń ktoś inny.
Wybory są ważne nie tylko dla aktualnych „onych”. To przecież ma znaczenie i dla nas, prostego ludu. W końcu tych, których wybierzemy teraz, będziemy oglądać przez następne czterolecie. I to nie w telewizorze, tylko oko w oko.

Telewizor można wyłączyć, a nawet wyrzucić przez okno.
Razem z tymi, którzy się w nim lansują.
Z lokalną władzą nie da tego zrobić.
Będziemy ich mieć tuż przed nosem, a razem z nimi – efekty ich rządzenia.

To oni będą decydowali, na jaki kolor pomalujemy balustradę mostku i czy w ogóle pomalujemy. Oni ostatecznie wybiorą projekt fontanny, kolor ławeczek w parku, pepitkę chodniczków, odcień elewacji urzędu i inne, jakże kluczowe dla naszego życia doczesnego in-we-sty-cje.
Lokalna władza dobrze wie, że inwestycje muszą być zrozumiałe dla przeciętnego człowieka, a ponadto realistyczne i łatwe do wprowadzenia w życie: politechnika w każdej gminie, ośrodek sportów zimowych w każdej gminie, park wodny, podwodny i napowietrzny w każdej gminie.
Lotnisko w każdej wsi.
Centrum handlowe dla każdego sołectwa.  Łatwizna, bułka z masłem, wystarczy jeden zakichany krzyżyk na kartce wyborczej i żyjemy w krainie mlekiem i miodem płynącej.

W ślad za hiperaktywną władzą aktualną, która bardzo pragnie stać się władzą przyszłą, podążają pomniejsze krucjaty z partyjnych kluczy wytypowane.
To właśnie są ci „ktosie inni”, którzy też bardzo chcą służyć społeczności lokalnej i też pragną nam obiecać, że dołożą wszelkich starań. A wtedy, ach, czego oko nie widziało, czego ucho nie słyszało, to wszystko nam się wydarzy, jeśli tylko postawimy swój krzyżyk tam, gdzie nam wskażą.

Ktosie inni nie mają takiego medialnego wydmuchu, są nieco bardziej ociężali, jakby bez wiary we własne siły, stłamszeni przez aktualnych onych, zepchnięci, wypchnięci, wymiętoleni.
Ale też idą, człapiąc, żeby przynajmniej zaznaczyć swoją obecność.

Gdy słychać człapanie, to znaczy, że idzie nowe.
Człapie, stęka i od razu zaczyna od lamentowania. *
Od lęku i niepokoju.
Od sugestii, że całe te wybory są głęboko podejrzane, o ile nie wygrywają nasi oni, tylko tamci oni.
Przeczytałam z wielką uwagą matematyczno-polityczne wywody obywatela radnego z Warszawy, Macieja Wąsika. A ponieważ dotyczą w szczególności Północnego Mazowsza, wzięłam je sobie do serca szczerze i żarliwie.

Wąsik znajduje grupy danych, które jego zdaniem wymykają się prawom statystyki:
 Znamienne, że we wszystkich przeanalizowanych wyborach można zaobserwować  jednolitą regułę – im więcej głosów nieważnych, tym słabszy wynik wyborczy Prawa i Sprawiedliwości.(…) Im więcej głosów nieważnych, tym lepszy wynik wyborczy PSL. (…)To nakazuje postawić sobie ważne pytania. Czy przypadkiem nie mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem produkowania głosów nieważnych (np. poprzez dostawianie drugiego krzyżyka na liście) i dosypywaniem już „właściwie” wypełnionych kart do głosowania do urny?

Pan Wąsik prosi o uwagi, w tym także krytyczne, zatem służę:

Niekoniecznie.
Współwystępowanie zjawisk nie zawsze musi kierować naszą uwagę w stronę paranoidalno-spiskową.
Może, ale nie musi.
Ta koincydencja może oznaczać coś zupełnie innego, choć równie smutnego. Może w gminach, gdzie PSL otrzymuje najlepsze wyniki jest po prostu nadreprezentacja analfabetów? PiS miałby wtedy – oprócz pilnowania urn wyborczych – sporo do zrobienia. Zwłaszcza na niwie niesienia kaganka oświaty ciemnemu ludowi mazowieckich wsi.

* Podobieństwo do Walking Dead jest nieprzypadkowe.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 41/2014

Seks i afera

Poznań jest miastem dobrze rozwiniętym umysłowo, ale pechowym.
Może zawisła nad nim jakaś klątwa?

Co kilka lat w tej krainie, tętniącej życiem intelektualnym i kulturą tryska pod niebiosa gejzer wrzącej głupoty i pokrywa wszystko warstwą absurdu.
Wytrysk ten nadchodzi w ciszy, gdy nikt się niczego nie spodziewa.
Po prostu wszyscy sobie żyją spokojnie, robią swoje, aż tu nagle – PISSS! – z przeraźliwym sykiem wybucha jakieś szambo.

Czarna seria miała swój początek 7 kwietnia 2009 i trwa do dziś.
Była wprawdzie pięcioletnia cisza, ale to była cisza przed następną burzą, o czym za chwilę napiszę.
Wróćmy na moment do wspomnianej daty, kiedy to na posiedzeniu rady miejskiej usta otworzył radny PiS, Michał Grześ.
Oto, co rzekł:

 „Nie po to wydawaliśmy 37 mln zł na największą w Europie słoniarnię, aby mieszkał w niej słoń gej. Mieliśmy mieć stado słoni, a skoro Ninio woli kolegów od koleżanek, to w jaki sposób spłodzi potomstwo?”

Radny Grześ troszczył się nie tylko o przyrost naturalny słoni, ale też o sprawy moralności ludzkiej:
 „Jak takie zachowanie wytłumaczą rodzice swoim dzieciom?”

Niepokorny słoń z poznańskiego zoo sprawiał na radnym wrażenie słonia homoseksualnego, a na dodatek bił trąbą słonice. Co według Grzesia było ostatecznym dowodem na jego nienormalną (wg kryteriów radnego) orientację seksualną.

Ledwie minęło pięć lat od tamtych zmagań, ledwie udało się zamieść pod dywan tamtą śmieszną straszność, a już kolejna chmura absurdu zawisła nad Poznaniem.

A wydobyła się z tego samego miejsca,czyli z rady miejskiej.
I z tym samym przeraźliwie smutnym świstem: PISSSS…

Tym razem nie chodzi o zoologiczny homoseksualizm (nawiasem mówiąc, szczerze wątpię, aby dziś ktokolwiek miał czelność pisnąć słówko na ten temat).

Najnowsza erupcja durnoty dotknęła niesakramentalnego (partnerskiego) związku dwojga osłów. Powtarzam: osłów.

Osły (osłowie?) od lat dziesięciu żyją sobie na oślą łapę w poznańskim zoo.
Niech będzie: Państwo Osłowie.

Spłodzili przez ten czas sześcioro małych osiołków.
Dokonali tego w sposób jak najbardziej tradycyjny: drogą kopulacji.

Nie żadne in vitro, żeby było jasne. Żadnych mrożonych osiołków, zero badań prenatalnych.
Słowem, nic zdrożnego, co mogłoby obrazić wrażliwe pisowskie uczucia.
Wszystko przebiegało po bożemu, zgodnie z regułami kodeksu moralnego osłów.
Zgodnie z oślim oprogramowaniem, które jest przecież dane osłom przez ich Stworzyciela.

Ale to nie wystarczyło poznańskiej radnej z PiS, pani Lidii Dudziak.
Oto dotarło do niej, że państwo osłowie ko-pu-lu-ją.
Publicznie.
Na oczach niewinnych dzieciątek, które przecież wierzą w bociany.

Podobno, chociaż trudno mi w to uwierzyć, radną Dudziak zmobilizowały do działania „zaniepokojone matki”.
Czyje to matki i w jaki sposób zostały matkami, nie chcę już dociekać.

Prasa doniosła:
„Radna PiS Lidia Dudziak podjęła interwencję w tej sprawie u p.o. dyrektora poznańskiego zoo Leszka Antkowiaka. Interwencja okazała się skuteczna. Ośle małżeństwo nie jest już razem. Zwierzęta zostały rozdzielone siatką.”

Relacjom prasowym towarzyszyły fotografie pogrążonych w ponurości oślich kochanków, dotykających się pyszczkami po dwóch stronach drucianego ogrodzenia.

Na szczęście internauci nie zawiedli. W takich chwilach internet i media są nieocenione.
Dla państwa osłów internauci, podnoszący międzynarodowy protest wobec separacji zwierząt, stali się wybawieniem. Wstrętny i żenujący spektakl, zwany „rozdzieleniem oślej pary” przerwano po kilku dniach.

Dyrekcja zoo przyznała się do błędu.
Do czego przyznała się radna Dudziak, nie mam pojęcia.
Chyba nie chcę wiedzieć.

Zaniepokojonym matkom ( jeśli są prawdziwe, a nie zmyślone jako pretekst do znęcania się nad osłami) doradzam serdecznie, żeby wykorzystały oślą kopulację dla edukacji seksualnej swoich pociech.
Mądrzejsze to, niż lekcje masturbacji, nieprawdaż?

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 39/2014

Szkodliwy zabieg lingwistyczny

Napisanie tego felietonu jest tylko szkodliwym zabiegiem lingwistycznym.
Bo przecież nic nie jest takie, jakim się wydaje.
Czasami jest, ale wtedy uważamy, że tym bardziej nie.

Stąd: To nie jest żaden felieton, to jest tylko szkodliwy zabieg lingwistyczny.
Na tym mogłabym zakończyć, ale na złość czytelnikom będę pisać dalej.

Mój poprzedni tekst wstrzelił się w gorącą medialną kwik-dyskusję o pedoedukacji.
Zwolennicy fuckają na przeciwników i wice wersa.
Rozgawor wszedł na poziom wysokoenergetyczny.

Trochę żal tej energii, bo cała debata zmieniła się w trzecioligowy mecz ideologiczny: na jednej bramce samozwańcze Aseksualne Boże Dzieci, na drugiej domniemane Rozwiązłe Pomioty Diabelskie.

[Zamiast pieprzyć farmazony, jedni i drudzy mogliby posprzątać lasy w mojej okolicy. Bo syf i malaria takie, że wstydzę się wspominać, iż pobliski Przasnysz jest stolicą kulturalną Mazowsza. Fuj, ładna mi stolica.]

Fundacja Dzieci Niczyje, którą cenię i szanuję za ogrom pracy włożonej w ochronę dzieci przed nadużyciami i augiaszowy trud niwelowania skutków tych nadużyć, zachowuje się niemądrze.

Niemądre jest sugerowanie, że ćwierć miliona podpisów pod akcją STOP PEDOFILII złożyła banda ciemnych kołtunów, którzy nie kumają, że mamy dwudziesty pierwszy wiek. Statystycznie takie stężenie kołtuństwa jest mało prawdopodobne. Musi być jakieś inne wyjaśnienie tego fenomenu.

Nie wierzę, że żadna z wykształconych, światłych i oddanych sprawie kobiet z FDN nie zajrzała w MATRIX i nie zadrżała ze zgrozy. O co więc chodzi w tej rozgrywce? Czy tylko o opowiedzenie się po właściwej stronie? I skąd wiadomo, która jest właściwa, a która tylko ideologicznie poprawna?

Kto jak kto, ale wy powinnyście ruszyć wyobraźnią i przewidzieć, co się wydarzy, gdy w szkole wprowadzimy zajęcia z macania genitaliów.
Nie przekonuje mnie, bo fakty temu przeczą, że jeśli ktoś będzie miał certyfikat (macanta, masturbanta, technika genitalizacji), to dzieci pod jego opieką będą bezpieczne.
Nie, do diabła. Nie będą.
Czy wszyscy już zapomnieli terapeutę-pedofila? Tak, tak jest wygodniej, bo przecież sami podsuwaliśmy mu klientów.
A pomniejsze aferki z panami od wuefu, paniami od polskiego?
Oni wszyscy mieli/mają/będą mieć certyfikaty. Czasem święcenia kapłańskie. Lub doktoraty świeckie. Obojętnie. Skłonność do używania dzieci jako maskotek seksualnych nie jest limitowana wykształceniem ani tytułem i wy tam w FDN dobrze o tym wiecie.

FDN nazywa akcję STOP PEDOFILII "szkodliwym zabiegiem lingwistycznym". Szkodliwe jest ponoć zrównywanie edukacji seksualnej z pedofilią.

Ja też tak uważam.

Lingwistycznie uważam tak samo i jeszcze bardziej.
Bardzo, bardzo szkodliwe jest zrównywanie edukacji seksualnej z pedofilią, co do narzędzi, programu i metody prowadzenia tej edukacji.

To wszystko, co mam w tej kwestii do powiedzenia.
Edukacja – TAK.
Edupedofilia – NIE.

Teraz, zamiast urządzać ideologiczne demonstracje, należy się zająć przygotowaniem programu, który będzie dzieci edukował, a nie cofał w rozwoju do stadium królika.

To, że pomijam tu kwestie moralności, prawa rodziców do decydowania o zestawie wartości zapuszczanych do umysłu dziecięcia i te pe i te de nie znaczy, że uważam to za nieważne.

Ujmę to wprost: gdyby ktoś moje dziecko w ramach zajęć szkolnych zachęcał do zabawy w lekarza z nauczycielką (argumentując, że i tak się w to bawi, bo to etap rozwojowy) to bym go z całą szkołą i całym systemem oświatowym oskarżyła z kilku artykułów KK. Mam w dupie, czy ktoś mnie z tego tytułu uzna za pruderyjną kołtunkę niekumającą dwudziestego pierwszego wieku. To tylko zabiegi lingwistyczne. Szkodliwe lub też zupełnie nieszkodliwe, zależy, czy się lubicie przywiązywać do cudzych opinii o sobie.

[Nawiasem mówiąc, jeśli ktoś będzie przejeżdżał przez Chorzele, to zwróćcie uwagę, jak tu ślicznie. Miasteczko ma już trzy fontanny: dwie w kształcie kamiennych urynałów i jedną tuż przy kościele, wieczorem zmieniającą się w barwny ejakulat.
O, widzicie?
Przez tę seks-edukację wszystko mi się sek-su-a-li-zuje.

A skoro będziecie już w moim miasteczku, to pod żadnym pozorem nie korzystajcie z przenośnej toalety, umieszczonej obok dworca PKS. To pułapka, wypełniona bronią biologiczną. Nie wiemy, kto stoi za tym straszliwym obciachem, ale z pewnością jakiś zwolennik przeciwników, albo przeciwnik zwolenników. Na szczęście tuż obok jest Biedronka, a w niej bezpłatna toaleta. Portugalski ślad na polskiej ziemi.]

I tyle miałam do powiedzenia – jak zwykła się żegnać moja przyjaciółka Epifania.

Co, do cholery?

Nie włączam się do dyskursu, dopóki nie posiądę odpowiedniej wiedzy w dyskutowanym obszarze. Zazwyczaj.

Zresztą jest tylu chętnych (laików i ekspertów) do zabierania głosu w dowolnej sprawie, że spokojnie mogę sobie milczeć na wieki.

Nie dane jednak mi będzie przemilczenie medialnej akcji „Stop pedofilii”.
Od pewnego czasu jestem nękana emailami z prośbą o podpisanie petycji, oprotestowującej plany seksualnego edukowania dzieci i młodzieży.
Niczego nie podpisuję w ciemno, jestem fanką wszechstronnego edukowania i nie daję wiary katastroficznym wizjom demoralizacji przez samo wspomnienie o ludzkiej seksualności.

Chcąc nie chcąc pokonałam wrodzone lenistwo i sięgnęłam po lekturę.
„Standardy edukacji seksualnej w Europie” – czy pod takim tytułem może kryć się coś godnego uwagi?
Owszem.
Z czystym sumieniem polecam staranną lekturę, zwłaszcza tym, których to dotyczy. A dotyczy… wszystkich.

Wszyscy mamy interes w tym, żeby kolejne pokolenia były zdrowe psychicznie i w miarę normalne, prawda? Dlatego nie tylko można, ale wręcz należy przemóc zdrowy wstręt do oficjalnych dokumentów Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) i słowo po słowie, zdanie po zdaniu, rozdział po rozdziale prześledzić ich wytyczne. A następnie zadać sobie kilka pytań, poczynając od co, do cholery?!

Lektura w znacznej części nie jest ekscytująca. Ot, standaryzowany bełkot na temat „dobrostanu przyszłych generacji”, bogaty w tezy, które można udowodnić równie łatwo, co ich przeciwieństwa.
Bla, bla, edukacja jest potrzebna bo.
Bla, bla, człowiek jest istotą seksualną i dlatego.
Bla, bla, zapobiegać należy nadużyciom wobec.

I temu podobne truizmy. Nic poruszającego.

Aż nagle:
Co, do cholery? – zadałam sobie pytanie, kiedy dotarłam do części zwanej MATRYCA.

Matryca, czyli wzór do prowadzenia zajęć. Ułożona wedle wieku, poczynając od… czterolatków.
Czego zatem WHO pragnie dla naszych przedszkolaków? Oto ważna uwaga z samego serca dokumentu: „Wytyczne przedstawiają to, co uczeń powinien umieć zrobić po tym, jak uczestniczył w zajęciach dotyczących edukacji seksualnej”.

Serio?
No to podpatrzmy, co powinien umieć zrobić czterolatek.
Skromniutko: Uczeń w wieku lat czterech ma opanować „ (…) radość i przyjemność z dotykania własnego ciała, masturbacji w okresie wczesnego dzieciństwa. Odkrywanie własnego ciała i własnych narządów płciowych.”
Taaa.

Zakładając, że wedle zaleceń zajęcia będą prowadzone metodami aktywnymi, pytam całkiem serio: kto i w jaki sposób będzie prowadził te lekcje? Czy powstanie zupełnie nowa specjalizacja na kierunku pedagogicznym? Dajmy na to –masturbator?

Dalej: „Rozwój dobrego samopoczucia, odczuwania bliskości i zaufania poprzez kontakt cielesny i budowanie więzi emocjonalnych”.
A z kim te dzieci mają się tak przytulać?
Z panią od rytmiki, czy może z katechetą?
Nie, no skądże! Zapewne przedszkola zatrudnią przytulatora.

Czego będzie uczył i czego wymagał taki przytulator?
Och, nic takiego, to będzie zaledwie „uzyskanie świadomości, tożsamości płciowej. Rozmowa o przyjemnych i nieprzyjemnych odczuciach dotyczących własnego ciała. Wyrażanie własnych potrzeb, życzeń i granic, na przykład w kontekście zabawy w lekarza. (…) Ciekawość dotycząca własnego ciała i ciał innych osób”.

I znowu pytam grzecznie: kto i w jaki sposób będzie tę ciekawość ciała zaspokajał na zajęciach edukacyjnych?

Tak przygotowany czterolatek przejdzie do następnej fazy edukacji, by w wieku lat sześciu w pełni opanował „stosowny język seksualny, uczucia seksualne (bliskość, przyjemność, podniecenie) jako część ludzkich odczuć”.

Nie dziwi zatem wcale, że już dziewięciolatek zrozumie „pojęcie akceptowalne współżycie/seks, odbywany za zgodą obu osób, dobrowolny, równy, stosowny do wieku i kontekstu, zapewniający szacunek dla samego siebie.”

Nie jest do końca jasne, bo dokument nie precyzuje, jaki seks jest stosowny do wieku lat dziewięciu. Czy pozostawienie edukatorom dowolności w tej sferze jest dobrym pomysłem?

Trochę sobie kpię, jak to w humoreskach bywa, ale tak naprawdę włos mi się jeży na głowie, kiedy przyglądam się z bliska treściom umieszczonym w MATRYCY.

Prześladuje mnie obraz hodowli radosnych, skupionych na entuzjastycznej masturbacji małpiatek. Które wyrosną na radosne, szczerze oddane swobodnej kopulacji małpy.

Wiecie co?
Chyba jednak podpiszę tę petycję.
Stop pedofilii, ukrytej w edukacyjnym MATRIXIE.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 35/2014

Obywatel przygłup i obywatel oszust

Stosunek osoby u żłoba (czyli u góry) do postawionego na dole (szarego kaszankojada) obywatela, jest przedmiotem maskującej gry psychologicznej, zwanej polityką społeczną. Celem tej gry jest to i tylko to, żeby kaszankowy obywatel nigdy się nie dowiedział, jak władza naprawdę o nim myśli i co naprawdę do niego czuje.
Relacja rządzących do tych, którzy ich żywią jest wszak w demokracji czynnikiem, który przekłada się wprost na liczbę głosów w najbliższych wyborach. Dlatego należy pilnie strzec tajemnic władzy, a zwłaszcza tajemnicy relacji władza-obywatel.

Dawno, dawno temu, (droga młodzieży, wy pewnie w to nie uwierzycie) nie było urządzeń podsłuchowych, poza uchem przystawionym do ściany, ewentualnie wzmocnionym szklanką.
Nie było minikamer ani innych akcesoriów podglądacza, poza okiem wlepionym w dziurkę od klucza.
Aby dać świadectwo prawdzie, należało coś na własne oczy zobaczyć i na własne uszy usłyszeć. Następnie taką informację przetwarzało się w głowie (na ogół z błędami) i przekazywało dalej.
Tak tworzyła się „atmosfera” wokół rządzących.

W dowolnych czasach, odkąd istnieją hierarchie i klasy, rządząca kasta miała w dupie współobywateli. Myślała o nich jak o magmie, z której należy wycisnąć ile się da. Jednocześnie mając tę magmę w głębokiej pogardzie, czasami złagodzonej pokazową filantropią.
Wyjątki były?
Były.

Ale patrząc globalnie otrzymujemy uogólnienie, a ono może być także takie, jak napisałam.

Utrzymanie odpowiedniego wizerunku miało znaczenie nawet w zamordystycznych totalitaryzmach, bo władza pragnie odgrywać kochającego wuja, szczodrego i zatroskanego o swój lud.

Dziś te zabiegi na nic się już nie zdają.
Nie da się zbudować fasadowej „osobowości” rządzących w czasach, gdy wszyscy wszystkich śledzą, nagrywają i filmują.

Czy należy zatem serdecznie współczuć władzy, że stoi przed nami naga i pozbawiona wdzięku?
Cóż, każdy może współczuć komu tylko zechce i w dowolnej sprawie się nad nim litować.
Lub nie.

Naga władza nie musi się już starać, żeby dobrze wypaść.
I tak wszyscy zobaczyli (usłyszeli) i wyciągnęli wnioski.
I tak nie ma ich kim zastąpić, bo tamci, to dopiero byłby cyrk!

W ten prosty sposób, za pomocą „afery taśmowej” wyświadczono elitom rządzącym kolosalną przysługę: już nie muszą się starać i udawać, że są lepsi, niż są.

Metaforycznie rzecz ujmując – jeśli już wylejesz na siebie barszczyk, to śmiało możesz się uświnić drugim daniem.
Na jedno wychodzi.

Gdy już wiemy, że polityczna elita uważa nas za przygłupów, ciemnym ludem zwanych, nie będziemy się czepiać, gdy nazwą nas na dokładkę złodziejami.
Łykniemy i potwierdzimy (taaa, jak moja babcia tak miała, to tak właśnie byyyło) wszystko, co nam do potwierdzenia rzucą. Najświeższy przykład?
A proszę:
Była szansa, żeby wprowadzić  bezpłatne medykamenty dla najbardziej potrzebującej pomocy grupy ludzi starych, o niskich dochodach. I co usłyszeliśmy?
Najpierw z dumą wypowiedział się senator PO, Filip Libicki:„To ja złożyłem wniosek o odrzucenie tego projektu. To ja zabrałem te darmowe leki emerytom”
Brawo, panie senatorze.
Ale właściwie dlaczego?

Dowiedzieliśmy się, że bezpłatne leki będą przez staruszków masowo nadużywane i łykane jak pestki dyni.
Że tak to działa.

Nikt nie sprawdził (a przecież można zapytać kolegów z Wielkiej Brytanii), ale już są eksperci, którzy wiedzą lepiej.

Ale najważniejszy argument „przeciw” brzmi jeszcze bardziej kuriozalnie.
Nie można tego wprowadzić, bo… wtedy wszyscy będą oszukiwać.
A może nawet będą terroryzować biednych staruszków, żeby im odstępowali bezpłatne recepty.

Tak właśnie powiedziano – nie możemy jako społeczeństwo otoczyć troską ubogich, chorych i starych, ponieważ jesteśmy społeczeństwem złodziei.
Może ten i ów jeszcze nic nie ukradł, ale na pewno ukradnie, jeśli tylko stworzymy taką furtkę.

Przyznam, że nie wierzyłam własnym oczom.
Tym bardziej zdumiewa brak reakcji, zero protestu.

A już zupełnie szczęka opada na widok entuzjastycznych komentarzy w sieci:
Ma rację!
Tak, właśnie tak!
Wszyscy jesteśmy złodziejami.

Wiemy, jak władza o nas, zjadaczach powszedniego chlebusia myśli i co do nas czuje.
Tak naprawdę, bez upiększeń i kokieterii.

I, jakże zabawne, my myślimy o władzy dokładnie to samo.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 33/2014