Denat
Zwalniam i widzę w światłach, że na szosie leży czapka. W czapce tkwi głowa. Korpus i reszta spoczywa w przydrożnych krzakach. Wyhamowuję tuż, tuż, mało brakowało.
No, wreszcie koniec wakacji.
Nie będą mieszczuchy przewalać się po trasach turystycznych, bo muszą wrócić do roboty. Do fabryk, do biur i sklepów.
Przejaśnieje na trasie suwalskiej, na którą jestem skazana (nie, popraw: skazałam się z własnej woli).
Most w Zegrzu, szczęśliwie oddany do użytku, śmigamy sobie pogwizdując naszym terenowym Tico, a tu korek.
Cztery kilometry korka, światła między Serockiem a Pułtuskiem bo wielka budowa mostku nad rowem zakończyć się nie może.
Panowie w pomarańczowych kamizelkach rozmawiają, jedzą, sikają w krzakach, my stoimy. Gwizdać nam się nie chce, kląć, owszem, chce. Kulturalni jesteśmy (taka jest umowa małżeńska) więc klniemy w duchu. Zatruwamy sobie ducha, a panowie sikają.
Miejscowi znają jakieś skróty, więc co chwila śmiga ktoś poboczem, wzbijając tumany kurzu.
Uwolnieni z korka rozpędzamy nasz zaprzęg maksymalnie, jedziemy na wieś. Jak wszyscy.
Czy ci ludzie nie mogą siedzieć w domu? Na tyłku?
Oni o nas myślą to samo.
Na środku międzynarodowej suwalskiej stoi krowa i ryczy. Na poboczu miejscowi gadają jak chłop z chłopem. Kierowcy trąbią na krowę a ona ryczy coraz głośniej.
– W dupe se zatrąb – krzyczy jeden miejscowy.
Drugi pokazuje dwa zęby w szyderczym uśmiechu.
Zwalniam maksymalnie i nie trąbię na krówsko, bo w panice może mi zmasakrować samochód.
W ubiegłym roku moja znajoma miała poważną kolizję z kozą, która wskoczyła jej na maskę malucha.
Znajoma płakała ze strachu przed mężem (maluszek świeżo wyklepany po kolizji z sarną) a policjant tak się śmiał, że nie mógł spisać protokołu. Właściciel kozy ukrywał się przez dwie godziny i ujawnił się po odjeździe władzy.
Zażądał pokrycia kosztów leczenia kozy ze stresu pourazowego w kwocie złotych pięćdziesięciu. To wreszcie rozśmieszyło zapłakaną znajomą.
Nam nie jest do śmiechu, bo zmrok zapada a międzynarodową suwalską ciągną: krowy z pastwisk, matki z wózkami, rowerzyści z rowerami za to bez świateł, ciągniki z maszynami, wozy konne i pijacy ( grupowo i indywidualnie).
Z ulgą skręcamy w mniej uczęszczaną asfaltówkę, zmrok gęstnieje, czas zatrzymać się na siusiu.
Zwalniam i widzę w światłach, że na szosie leży czapka.
W czapce tkwi głowa.
Korpus i reszta spoczywa w przydrożnych krzakach.
Wyhamowuję tuż, tuż, mało brakowało. Błogosławiony pęcherz, gdyby nie on, rozjechałabym te czapkę. Te głowę.
– O Jezu, trup – jęczy mój dzielny mąż i kładzie się osłabiony na desce rozdzielczej.
Wysiadam z komórką w garści, podchodzę i słyszę chrapanie.
– Nie trup, tylko denat – wrzeszczę radośnie i z ulgą.
Z niewielkim wysiłkiem przesuwamy chrapiące zwłoki daleko w trawę. Z chudego brzucha zsuwają się portki i na trawę wylatuje butelka z resztką denaturatu.
Błękitne marzenie, jagodowa jazda – tłuką mi się po głowie gotowe hasła reklamowe.
Trup otwiera oko i z trudem formułuje wypowiedź:
– Zie je nowawieś, zie rower? – brzmi pytanie.
Nie wdaję się w dyskusję, bo nie wiem, gdzie jest Nowa Wieś i roweru też nie zamierzam szukać. Zresztą zasypia, nie czekając na odpowiedź.
Układamy go fachowo na lewym boczku, żeby rzygając nie zadławił się na śmierć.
Jagodowe marzenie kładziemy tuż przy nim, dzwonię na policję:
– Człowiek śpi w trawie, może się znowu wyczołgać na szosę.
– Jak śpi, to się nie będzie czołgać, a ponadto jak się wyśpi to wstanie – poucza mnie policja i odkłada słuchawkę.
Słodkich snów, jagodowych snów.
Jędza
pażdziernik 2003