Żuraw perła i rura

Żuraw perła i rura

Na Kurpiach dalekich czas płynie wolno, wolniej niż w Unii Europejskiej, wolniej niż w Warszawie. Nawet w Przasnyszu zegary chodzą szybciej niż u nas.

O wydarzeniach można posłuchać w telewizorze (bo obraz ostatnio wysiadł), u nas wydarzeniem namber łan jest nadal kolizja malucha z pastuchem. Dokładniej rzecz ujmując: w marcu sąsiadka wjechała maluchem w druciane ogrodzenie pod napięciem, zwane pastuchem.
I pewnego dnia…
Pojawił się Żuraw. Nie taki zwykły ptak, co klangorzy i przelatuje stamtąd do tamtąd, ale Żuraw przez duże żet.
Wybrał sobie pole świeżo obsiane owsem i uznał za swój bufet. Jadł, jadł, jadł, nie wiecie, ile taki ptak może zjeść. Właściciele pola, ludzie dobrzy skądinąd uznali ptaszydło za wroga i psinę imieniem Perła, wielkości nietoperza próbowali wytresować na psa-mordercę.
– "Perła, na, Perła, na, na, na Perełka" – od rana do nocy, na trzy głosy.
Perła cała ogłupiała ganiała kawki po polu, ale do Żurawia przezornie się nie zbliżała. Za to ujadała przenikliwie, jak tylko psie kurduple potrafią.
Naszą błogą ciszę szlag trafił, nas też, ale z sąsiadami zadzierać nie warto. Poza wszystkim ja ich lubię, nie lubię tylko hałasu.
Owies nie nasz, więc kibicowaliśmy Żurawiowi, ale po kryjomu, żeby sąsiedzi nie zauważyli.
W końcu…
Goniąc resztkami sił (Perła, na) – żeby nikogo nie urazić a integrację z ludnością miejscową utrzymać wymyśliłam sposób na dokarmienie Żurawia i odzyskanie ciszy.
Wychodząc z założenia, że ludzie są, jacy są, a na pewno są przesądni, wymyśliłam podanie/legendę/baśń. "Pewnego dnia do wsi zawitał Żuraw. Nie taki zwykły, co klangorzy i przelatuje, ale zaczarowany, zaklęty, niezwykły. Siadał na polach bogaczy a oni szczuli go psami (Perła, na), wyzywali, przepędzali. Dopiero, kiedy usiadł na polu biedaka, mógł najeść się do syta. Biedak podsypał mu jeszcze owsa i pozdrowił serdecznie. Sam niewiele miał, a się podzielił. Za to Żuraw odwdzięczył mu się czyniąc go bogatym.”
Opowiedziałam tę baśń przy akompaniamencie ujadania Perły, bez żadnej nadziei.
Następnego dnia Żuraw spokojnie pożywiał się, przez nikogo nie niepokojony. Wkrótce odleciał.
Moim sąsiadom Unia wynagrodzi dopłatami i staną się bogaci. Będąc naiwnymi mieszczuchami uznaliśmy, że w tak odległym od świata miejscu odpoczniemy sobie od polityki, od biurokracji, od krwiożerczych urzędników.
Słowem: Państwo Nowakowskie na dwóch hektarach – i rób co chcesz.
Państwo Nowakowskie potrzebuje mieć bieżącą wodę a wodociąg gminny biegnie przez to Państwo. Trzeba pięć metrów rury, żeby w Państwie Nowakowskim popłynęła woda.
W czym problem?
We wszystkim, mówiąc krótko. Żeby te pięć metrów rury zaistniało materialnie trzeba poznać i zrozumieć pięć różnych ustaw, zdobyć dwanaście dokumentów (każdy w innym mieście), pobratać się z urzędnikami w urzędach, a kiedy już wszystko masz i oddychasz z ulgą, urzędnik wytyka ci brak czerwonej pieczątki, więc jazda do Ostrołęki, a potem nie ma pieczątki zielonej, więc hajda do Przasnysza. No, jest wszystko.
Och, proszę, błagam – urzędnik znowu marszczy czoło, coś czyta, coś sprawdza. Niezadowolony, brakuje jeszcze jednego papierka. Z Przasnysza. Zaraz dostanę histerii, jeszcze nie wiem, czy mi pójdzie w płacz, czy w śmiech…
Przed toaletą, do której pędzę się wypłakać (wyśmiać), ktoś puka mnie w ramię.
Urzędnik uśmiecha się porozumiewawczo:
– No wie pani…jako urzędnik nie mogę dawać takich rad… ale ja na pani miejscu już dawno miałbym wodę.
A więc jest sposób, taki sam jak zwykle, taki sam jak za komuny, za Gomółki, za Gierka, za wojny jaruzelskiej, zawsze: pokrętny, pokątny, dla swoich. Cóż, mogę być swoja, już mnie mają.
Uczciwość? Nie, dziękuję, potrzebuję wody. Choćby ze względów humanitarnych – mam ogród, w którym żyją rośliny. My też żyjemy i lubimy się, na przykład, umyć od czasu do czasu.
Tak to w naszej sielskiej krainie budujemy Państwo Nowakowskie kombinując, wymyślając bujdy, snując plany zamordowania Perły, która polubiła ujadanie na polu. Na którym nie ma już Żurawia.