Zakładamy z góry, że pacjent(ka) jest osobą smutną i nie ma za grosz poczucia humoru. Z takim założeniem można na długo tkwić w klimacie zbolało-ponurym, a co gorsza – przetrzymywać tam pacjenta jako zakładnika naszych wyobrażeń.
W kontakcie z ofiarą przemocy domowej pomagacz blednie w duchu i przyjmuje odpowiednią minę: pionowa zmarszczka przecina czoło, usta zaciskają się w surową kreskę. Kiwając ze smutkiem głową stara się żałobnie modulować głos. Waży słowa, lakonicznie wyrażając współczucie. Oszczędne gesty uosabiają smutek i żal. Tak się w tym smutku i boleści zatraca z wolna, że ofiara, zdjęta litością, próbuje udzielić mu wsparcia: Proszę się tak nie przejmować, jakoś sobie poradzimy – obiecuje pomagaczowi solennie i z przekonaniem.
Ten groteskowy opis niedorzecznie wyrażonej empatii jest przerysowanym obrazem powszechnej tendencji do popadania w ponuro-dętą nutę w kontakcie z osobami dotkniętymi kryzysem. Zamiast dostrajać się do aktualnego nastroju pacjenta zakłada się a priori, że jest on osobą smutną i nie ma za grosz poczucia humoru. Z takim założeniem można na długo utkwić w klimacie zbolało-ponurym, a co gorsza – przetrzymywać tam pacjenta jako zakładnika naszych wyobrażeń.
W mojej pracy z osobami dotkniętymi przemocą, nadużyciem i wykorzystaniem ze strony bliskich poczucie humoru jest bardzo ważnym narzędziem pomagania. Zasada jest prosta: im większe napięcie "na wejściu", tym gwałtowniejsze odreagowanie. Płacz jest w cenie na sali terapeutycznej, ale śmiech nie ma sobie równych. Wyobraźmy to sobie: w sali terapeutycznej właśnie odbywa się sesja grupowa dla ofiar przemocy. Przez drzwi od czasu do czasu przedostają się stłumione dźwięki. Płacz? Krzyk? Lamenty? Ależ skąd! Ze zdziwieniem odkrywamy, że to wybuchy gromkiego śmiechu.
Tak pracujemy, chociaż oczywiście więcej jest momentów powagi i skupienia. Smutek, rozpacz, ból rozwianych złudzeń towarzyszą nam nieustannie. Przez "materacownię" przepływają oceany gorzkich łez. Tym cenniejsze są przebłyski komizmu, możliwość dostrzeżenia groteskowości niektórych sytuacji. Nie pogardzamy też wisielczym humorem ani pustym śmiechem.
Albo Paulina – dziewczyna o nieruchomej, przedwcześnie pobrużdżonej twarzy. W jej oczach na przekór smutkowi często pojawiały się chochliki. Sesja, na której opowiadała o próbach pozbycia się męża, to był prawdziwy teatr jednego aktora. Potężny ładunek komizmu, i to bez domieszki goryczy, bo próby na szczęście się nie powiodły. A zaraz potem reszta dziewczyn dołączyła ze swoimi opowieściami z czarnej serii "zabić męża". Śmiech oczyszczał je z poczucia winy i łagodził odrazę wobec własnych morderczych myśli. Sypiając z nożem pod poduszką traci się orientację co do własnych zdrowych zmysłów. Jaka to ulga móc się z tego śmiać!
Alina jest z nami krótko. Jeszcze karmi się iluzjami, że "on się zmieni", jeszcze pyta o rady "jak postępować z facetem, żeby on przestał się znęcać". Właśnie dorwała się do głosu, w euforii – w jej związku trwa właśnie przemocowy urlop, czyli miodowy miesiąc. Ale grupa jest czujna i swoje wie, większość ma to za sobą, więc Alina powiada, że "on się zaszył", a grupa w śmiech. Alina mówi, że "on obiecał…." i znowu śmiech. Zupełnie jak w tych programach rozrywkowych ze sterowanym śmiechem albo oklaskami zza kadru. A trzeba usłyszeć ten śmiech: brzmi w nim życzliwość i trudna mądrość tych, które już przeszły ten etap. Informacja zwrotna wyrażona śmiechem, genialna możliwość dostępna jedynie grupie (spróbujcie zachować się tak w kontakcie indywidualnym – zgroza!).
Dla kobiet, które przyszły ze stygmatem ofiary, umiejętność patrzenia na siebie i swoje sprawy z humorem to prawdziwe uwolnienie. Oczywiście tylko wtedy, kiedy nie grozi im bezpośrednia fizyczna napaść, kiedy nauczą się bronić swego bezpieczeństwa i dbać o zdrowie, a najgłębsze rany trochę się zabliźnią. Dla tych, które były obiektem drwin, z których się wyśmiewano, to trudna nauka. Nie będzie im mógł towarzyszyć ten, kto sam nie posiadł umiejętności żartowania z własnych małostek. Patrzenie z humorem na własne słabości i potknięcia to dla mnie bodaj najważniejszy element osobistego treningu.
Poczucie humoru jest podobno wrodzone, ale sądzę, że największy ponurak może trochę poćwiczyć i uzyskać wymierne efekty. Fakt: znam osoby, w wykonaniu których żart zalega ciężko na poczuciu humoru słuchaczy. Sama bywam zakłopotana w sytuacjach rozweselania na siłę i wcale nie twierdzę, że śmiech to panaceum. Ale jako narzędzie umiejętnie i z wyczuciem użyte bywa niezwykle pomocny. Jak dobrze, jak swobodnie, jak miło jest śmiać się z siebie.